Rozdział II : Zaadaptuj się 23.11.2056
03:29
Ezechiel leżał na steranym śpiworze spoglądając na migoczące nad nim gwiazdy. Zakaszlał ciężko, zwijając się w kłębek. Zimna noc kłuła jego ciało, wdzierając się lodowatym strumieniem, do wciąż krwawiącej rany. Deakin zmobilizował wszystkie swoje siły, podciągając się na rękach i rozchylając poszarpany materiał wojskowych spodni. Zakręcona staza nie była już w stanie powstrzymać uciekającego z niego życia.
- Ty.. stary dziadzie. – Wycedził zakrwawionymi wargami. Prawie się uśmiechnął myśląc, że przecież ta kula wyświadczyła mu przysługę. Upływ lat i tak w końcu by go dopadł, tak jak zabrał z tego świata jego brata. Przynajmniej nie umrze trawiony przez jakąś chorobę, wpatrując się w litościwe spojrzenia swoich bliskich.
Ezechiel miał już ponad siedemdziesiąt lat, choć upływ lat mocno go do tej pory oszczędzał. Jednakże w tej właśnie chwili, wykrwawiając się w tak jak i on, prawie umarłych ruinach, czuł, że starość w końcu siadła mu na karku, okrutnie zaciskając na nim swoje szpony. Mszcząc się za to, czego dokonał od tych trzydziestu paru lat, które minęły, od czasu gdy spadły bomby. Było mu dane zobaczyć to wszystko, co dokonało się z ludźmi i zdechnąć, jak potrącony przy autostradzie pies. Przy tym wszystkim nie pozostawał bez winy. Nigdy do tej pory nie zdobył się nawet na taką refleksje, idąc ścieżką zasłaną trupami, trzymając w jednym ręku pistolet, a w drugiej nóż. Zabijał ludzi, którzy zasłużyli, zabijał też całkiem niewinnych. Przez przypadek i z pełną premedytacją. Zawsze by iść dalej, brodząc we krwi, by się nie zatrzymać i nie położyć się gdzieś w ciszy, wśród stosu ciał.
Ale teraz to wszystko się zmieniło. Uszła z niego cała wola walki. Naciągnął kapelusz na głowę i czekał.
- Wstawaj, stary pierdzielu. – Znajomy głos prawie go ocucił. Deakin przetarł oczy, zostawiając na swojej twarzy krwawą smugę, ledwo dostrzegalną w świetle księżyca. Poruszył się niespokojnie, naruszając stazę zaciśniętą na jego udzie. Z przestrzelonej tętnicy znów buchnęła krew.
- Kto..? Kto tam? – Wysapał Deakin, mimowolnie sięgając do kabury z Coltem. W ciemnościach mężczyzna widział cień powoli idący w jego stronę. Dłonie kowboja mimowolnie zaczęły się trząść. Nie czekając dłużej wyszarpał broń celując w zbliżającą się sylwetkę. Palec spoczął na spuście wciskając go z całej siły. Broń nie wypali. Ezechiel przeklnął szpetnie, wypuszczając ją zrezygnowany z rąk.
- To ja. – Z mroku wychylił się mężczyzna niewiele od Deakina młodszy. Miał na sobie długi czarny płaszcz, a w ręku ściskał drewniany krzyż, który Ezechiel zdarł z martwego Nathana.
- Ray? – Wydusił rewolwerowiec. Przed nim stał jego pochodzący z federacji przyjaciel – Ray, mężczyzna, który przywiózł go pewnego dnia upalnego lata przywiózł go do jego rodzinnej miejscowości, by tam mógł pożegnać swojego zmarłego brata. Ray odjechał zanim łowcy niewolników spalili farmę Deakinów i Ezechiel nie widział go od tamtego czasu. A teraz mężczyzna stał przed nim uśmiechając się złośliwie.
- Nie. – Odezwał się cień zmienionym, lecz wciąż znajomym głosem. – Nie, staruchu. – Kowboj podniósł wzrok. Tym razem stał przed nim on sam, ale o prawie sześćdziesiąt lat młodszy. Młody morderca wpatrywał się umierającego Deakina, wciąż ściskając krzyż, z tą różnicą, że teraz spływała z niego ledwo dostrzegalna w ciemnościach krew.
- O.. opad. – Wyszeptał konający rewolwerowiec. – Cholerny Opad...
- Albo sumienie. – Rzucił ironicznie chłopak. – Umierasz? – Zapytał już całkiem poważnie.
- Pieprz się. – Wycedził Ezechiel, próbując zacisnąć pięści. – Pieprz się. – Mimo mocnych słów Ezechiel czuł, jak dogłębna pustka, która towarzyszyła mu wiernie przez ostatnie lata niedoli, nieuchronnie wypełniała dawno już zapomnianym uczuciem.
Przerażeniem.
Strachem, które odczuwa dzikie zwierze niespodziewanie złapane w sidła. Bezradne, targane szaleńczym bólem, jeszcze wierzgające, ale już w zasadzie tylko czekające na myśliwego, który pojawi się w końcu o świcie by zakończyć wilczy żywot.
- Boisz się, Teksańczyku. – Ostra chrypa zamieniła się w delikatny głos Marii. Dziewczyna klęczała nad nim, gładząc go po policzku. Nie przypominała już tej, która kilka godzin temu opłakiwała jego wybór. Teraz była spokojna, wpatrując się w niego pełnym zrozumienia spojrzeniem. Ezechielowi od razu przyszedł na myśl pies wpatrujący się w swojego pana. Spojrzenie dziewczyny gwałtownie zmieniło się, a stojący przed nim wilk wyszczerzył wściekle kły.
Ezechiel w agonii sięgnął instynktownie do kabury rewolweru nie natrafiając na dobrze znany mu kształt. Bestia zwinnie odbiła się tylnymi łapami doskakując do swojej ofiary.
- Sukinsy... – Wydyszał starzec chwilę przed tym, gdy kły wilka zagłębiły się w jego ręce. Rewolwerowiec ryknął z bólu, który otrzeźwił go jednak na tyle, by halucynacja rozwiała się na krótki moment. Ezechiel dostrzegł w świetle księżyca inne zwierzęta ucztujące już na ciałach rozrzuconych wokół. Napierający na niego wilk jeszcze mocniej wgryzł się w ramię starca. Zwierze odskoczyło do tyłu wyrywając krwawy ochłap mięsa. Deakin odruchowo zakrył drugą dłonią ranę, natrafiając palcami na okrutnie poszarpaną tkankę i twardą kość. Wilk pospiesznie przełknął ochłap, przysiadając na tylnych łapach. Po chwili wstał na nogi i wyciągając ludzkie dłonie w kierunku kowboja, ruszył do przodu. Ten patrzył na niego, bezbronny, sparaliżowany przez strach.
- Błagam.. – wyszeptał. – B-błagam! – Wył już z przerażenia. Sylwetka była nie poruszona. Jej ręce przekształciły się w ostre szpony, zęby w kły. Ezechiel pomyślał o swoim bracie. O Marii.
Tępe uderzenie. Strzał.
I nic. Cisza tylko.
24.11.2056
04:17
- Kim jesteśmy?! – Mężczyzna ryknął stojąc na wraku ciężarówki do kłębiącego się pod nim tłumu. Sczerniały od ognia plac po brzegi zapełniony był przez słuchające go sylwetki. Stali, siedzieli, wszyscy bez różnicy wpatrzeni w przemawiającego. Ten przechadzał się w tą i z powrotem po pojeździe, sycąc się wyczuwalnym podnieceniem tłumu. Czekali na jego słowa, wiedzieli od kogo je przynosi. Zdawali sobie sprawę, jak ważny jest posłaniec, ten który może stać tuż obok Niego.
Silny z niesmakiem obserwował tą scenę z walącego się budynku. Tłum odpowiedział mówcy potężnym krzykiem dziesiątek gardeł, mieszającym się ze sobą, tak, że tworzyły niezrozumiały bulgot.
- Nie słyszałem! – Wykrzyknął mężczyzna. Jego twarz rozświetliło światło wystrzelonej nieopodal racy. Na pierwszy rzut oka przypominał człowieka, który został okrutnie poparzony na całym ciele, a jego rany nie chciały się goić. Dopiero po chwili uważny obserwator, który nie dał się zwieść pierwszemu wrażeniu, dostrzegał zwyrodniałe porosty pokrywające ciało przemawiającego. Mutant – dziecko nowego, niedoskonałego świata. Stojący u jego stóp pobratymcy krzyknęli jeszcze głośniej. Niewątpliwie ich wrogowie czekający przecznice dalej musieli ich słyszeć.
- Mutantami! – Tłum ryknął z radością. Przemawiający podniósł ręce, pozwalając tamtym wiwatować. Silny splunął słysząc to. Siedzący obok niego żołnierz oderwał się od ładowania naboi do magazynku i spojrzał na niego obojętnie.
- Odmieńcami. Tym jesteśmy. Pieprzoną gromadą dzikusów. – Wyszeptał Silny. Mówca ruchem ręki uspokoił stojących pod nim mutantów.
- Wiecie co to znaczy? – Zapauzował wpatrując się w ogień na horyzoncie. – Stąpamy po naszej ziemi! Naszym miejscu, które powstało na gruzach tego, czego ludzie nie potrafili szanować!
- Od kiedy Silny straciłeś wiarę w NASZĄ MISJĘ? – Towarzysz Silnego zapytał ironicznie, nieumiejętnie przy tym naśladując ton przemawiającego przywódcy.
- Wcześniej to miało jakiś sens. - Silny mówił chyba tylko do siebie, nie zadając sobie nawet trudu by odpowiedzieć na pytanie, czy nawet spojrzeć w stronę wojownika. - Zanim zrzuciliśmy sobie Opad na łby. Teraz to wszystko – machnął ręką wskazując na rozciągające się pod nimi ruiny miasta. – Nie ma najmniejszego sensu. Nic tu nie urośnie. Nie mamy szacunku do tej ziemi, tak jak nie mają ludzie. Wszyscy na równo pracujemy nad naszą zagładą. – Odpalił papierosa, nie zaciągając się jednak. – Rozpieprzyliśmy to wszystko, sądząc, że jakoś damy radę poskładać z powrotem, jak tylko to gówno się skończy. A się nie skończy. Jeżeli nawet to przeżyjemy, to popadamy z głodu, tej albo najdalej następnej zimy. Zwyczajnie. To koniec. Je... – Chciał dodać coś jeszcze, kiedy z mroku wyłonił się kolejny mutant.
- Czy ty już nic nie pamiętasz pieprzony skurwielu? – wycedził ze złością wpatrując się w Silnego. – Jak kurwa żyliśmy w kanałach, wpieprzaliśmy gówno, handlowaliśmy naszymi pobratymcami, żeby sami przetrwać? Nie pamiętasz to kurwy nędzy? Jak i tak przychodzili i mordowali, niezależnie jak głęboko staraliśmy się przed nimi schować? – W oczach mutanta płonął ogień. – Nie zatrzymamy się? Rozumiesz Silny? Dociera to do twojego pustego łba? Nie potrzebujemy jedzenia, żeby przetrwać zimę...– Mężczyzna stanął nad mutantem, podnosząc pięść do jego oczu. Silny spojrzał na nią bez zainteresowania – Bo wiosną nas tu już nie będzie. Tak samo jak tego pieprzonego miasta. I nikt nie stanie nam na drodze, żeby tego dokonać. Rozumiesz? Nikt, Silny. Nawet Ty.
- I co wam to da? – Mutant zdjął hełm, przyglądając się rozmówcy. – Ta wojna dawno straciła sens.
- Ty.. skurwielu. – Wydyszał tamten łapiąc go za hełm i brutalnie kierując jego twarz w stronę okna. – Patrz kurwa! Spójrz, do cholery! – Na horyzoncie jasno płonął wielki stos. Palenisko.
- Albo my albo oni, Silny.
- Albo nikt, bracie. Albo nikt.
24.11.2056
08:23
Wybuch uderzył tuż obok nich. King szarpnął kierownicą w prawo próbując wyminąć grupkę biegnących do schronienia uchodźców. Łazik zawył i z piskiem opon zjechał z drogi. Randall szarpał się z pasem bezpieczeństwa próbując przypiąć się do siedzenia. Wszędzie na ulicy leżeli zabici i ranni. Okoliczne budynki pocięte były kulami, niektóre nosiły ślady pożaru. Misja Ojca Gianni była tuż za nimi.
- Trzym...! – Krzyknął King naciskając mocno na hamulec. Mężczyźni uderzyli z impetem o deskę rozdzielczą pojazdu. Silnik momentalnie zgasł. Pojazd zdążył jednak wyhamować, zanim długa seria karabinu maszynowego przecięła ulicę i biegnącego kilka metrów od nich żołnierza. Chłopak upadł na ziemię, wyrzucając ręce do góry, po czym znieruchomiał. Po chwili dopadła do niego młoda dziewczyna, wyjmując mu z rąk karabin i biegnąc dalej. Clyde podniósł głowę trzymając się za przecięty łuk brwiowy. Siedząca z tyłu Ira płakała bezgłośnie. Druga seria uderzyła w maskę pojazdu, krzesząc przy tym iskry. King zerwał się, próbując wycofać, samochód jednak nie zareagował.
Kolejny pocisk moździerzowy z gwizdem uderzył w stojący nieopodal budynek. Z okien buchnął płomień, wlewając się na ulicę. Z opętańczym krzykiem przez jedno z nich wyskoczył płonący człowiek, podrygując karykaturalnie w daremnej próbie ugaszenia się. W końcu upadł na ziemię, cały czas wyjąc z bólu. Kolejna seria ucięła jego krzyk.
- Spierdalajmy stąd! – Krzyknął Fray strzelając w stronę niewidocznego wroga.
Clyde jeszcze raz szarpnął za stacyjkę, próbując wskrzesić silnik. Łazik zawył, nie dając się jednak odpalić. Spec ze złością uderzył pięścią w kierownice. Jeden z uchodźców przebiegł przez ulicę, doskakując do pojazdu. W kilka chwil znalazł się na tylnym siedzeniu obok Iry.
- Błagam! Zabierzcie mnie stąd! – Wykrzyknął. Siedzące obok niego dziecko schowało twarz w rękach, próbując się odsunąć od nieznajomego jak najdalej. Fray odwrócił się w jego stronę i mocnym uderzeniem korpusu karabinu złamał nos. Krew trysnęła zza skołtunionych włosów przykrywających twarz uciekiniera. Ten odruchowo złapał się za twarz wystawiając się na drugie uderzenie. Kolejny pocisk moździerzowy upadł blisko nich zasypując walczących pyłem i gruzem.
- Zostaw! Pozwól jechać! – Krew zalewała twarz uchodźcy podnosząc ręce w obronnym geście. Kolba karabinu wędrowcy co raz zbijała je w dół, torując sobie drogę do poobijanego mięsa.
- Z wozu! – Fray metodycznie okładał mężczyznę po całym ciele. Ten kompletnie przestał się już bronić, wczepiając się w przedni fotel, wciąż nie dając wypchnąć się z łazika.
- Nie zostawiajcie! Nie zostawiajcie! Na śmierć! – Wydzierał się, próbując zasłaniać przed kolejnymi atakami. Randall prawie stanął nad nim, raz za razem uderzając kolbą w czaszkę mężczyzny. Ta trzasnęła nieprzyjemnie, a jego chwyt zwiotczał. Mocnym szarpnięciem Fray wyrzucił bezwładne ciało z łazika.
- Zostaw go, zostaw! Wysiadamy! – Krzyknął King, starając się nie patrzeć w stronę zmasakrowanego mężczyzny. Czerwona smuga karabinowego pocisku zrykoszetowała od karoserii, wzbijając się w powietrze. Gdzieś wybuchł granat, ktoś wykrzykiwał urywane komendy. Spec rzucił się do tyłu wozu, łapiąc za swój plecak i biorąc Irę na ramiona.
- Zaraz! – Odkrzyknął Fray w tym samym momencie szarpiąc się z samochodową radiostacją, próbując zerwać ją ze statywu.
- Zostaw to! – Krzyknął zdezorientowany spec. – Uciekajmy! – Fray spojrzał na niego ze złością, ale nic nie odpowiadając, złapał za zasobnik i zarzucił go sobie na plecy. Trzech uchodźców wypadło na drogę strzelając w stronę zabudowań. Jeden z nich upadł na ziemię trzymając się za gardło. Dwaj pozostali wskoczyli w wyrwę w betonie znikając z oczu podróżnikom.
- Tam! – King wskazał w to miejsce ruszając do biegu. Fray ruszył za nim, przytrzymując opatrunek na głowie. Kilka pocisków rozbiło się tuż pod ich nogami, zmuszając ich do przyspieszenia tempa. Pierwszy do rowu wpadł Fray, celując w głąb czegoś co okazało się ciągnącym pod ziemią korytarzem. Zaraz za nim wpadł King, ciężko dysząc. Mała Ira zasłaniała oczy, drżąc z przerażenia.
- Kompletnie oszalałeś? – King wysyczał. – Co to miało być?
- Tunel serwisowy. - Powiedział Fray kompletnie ignorując pytanie. – Wybuch musiał go wcześniej odsłonić. – King spojrzał w głąb przytłaczającego ciemnością korytarza. Wyobraźnia natychmiast podsunęła mu obrazy rozwścieczonych Croats, które dopadły ich w czasie przeprawy pod Paleniskiem.
- Tamci musieli nim pójść. – Rzucił niepewnie, dając za wygraną. – Pewnie prowadzi do kanałów, albo może metra. - Zastanawiał się głośno. – Chyba jest często wykorzystywany. – Wskazał na charakterystyczne ślady spalenizny na ścianach i suficie pochodzące od pochodni.
- Droga do Misji? – Zapytał autostopowicz wciąż patrząc przez kolimator M4.
- Pewnie tak... – King poprawił oporządzenie. Fray załadował kolejny magazynek do M4 i przewiesił broń przez plecy. Z kabury na udzie wyciągnął skróconą strzelbę, biorąc za cel czerń tunelu.
- Idziemy. – Rzucił nie odwracając się za siebie. Mężczyźni ruszyli przed siebie, zostawiając za plecami starcie toczące się na ulicy. Po kilkunastu metrach wyciągnęli latarki oświetlając sobie drogę. Tunel był dosyć szeroki, dwóch mężczyzn z łatwością mogło iść obok siebie. Przejście było odgruzowane, pozwalając z łatwością schodzić w dół. Niewątpliwie ktoś często używał tego przejścia i zadbał o niego.
- Czujesz? – King zaciągnął się stęchłym powietrzem. Fray potwierdził kiwnięciem głowy. Kiedy wyszli zza rogu z całych sił uderzył ich zatykający smród spalenizny. Korytarz znacznie się rozszerzał, prowadząc ich do dużych rozmiarów hali. Światła latarek wyciągały z mroku popalone wraki samochodów. Wszystko pokryte było sadzą, unoszącą się w górę przy każdym kroku. Fray starł pot z brudnego czoła. Hala wciąż była rozgrzana po pożarze, który musiał rozszaleć się tutaj zaledwie kilka dni temu.
King zasłonił twarz Iry szmatą. Dziewczynka wciąż wyglądała na przestraszoną kurczowo przytulając się do jego boku. Clyde nie zwracając na to uwagi, uklęknął wkładając dłoń w proch pokrywający całą podłogę. Roztarł go w palcach i przyłożył do twarzy. W nozdrza uderzył go intensywny smród zgniłych ryb. King wyprężył się jak struna, naciągając na twarz maskę przeciwgazową.
- Maski! – Krzyknął, drugą wkładając Irze. Stojący obok Fray już zaciągał paski swojej.
- Co jest?! – Wycharczał przez filtr.
- Biały fosfor.... – Odpowiedział King, wodząc światłem dookoła. – Ktoś podpalił to miejsce.
- Stary parking samochodowy? – Rzucił wątpiąco Fray, przyglądając się stojącemu nieopodal wrakowi ciężarówki.
- To nie był tylko parking... – King patrzył prosto w oczy wypalonemu człowiekowi. W ręku trzymał stopiony kawałek materiału. Latarki wyławiały jednego po drugim kolejnych zabitych. Mężczyzn kobiety i dzieci. Poskręcane ze sobą ciała, próbujące przed śmiercią znaleźć osłonę przed chemicznym żywiołem. Niektórzy leżeli samotnie, jednakże większość z nich zbita była w grupki, jak najdalej od korytarza, który zaprowadził tutaj wędrowców. Dokoła walał się potopiony sprzęt codziennego użytku – resztki poszarpanych schronień, mebli i ubrań. Nigdzie jednak nie dostrzegli broni.
- Ci ludzie tu żyli... To osiedle. – Dokończył. Fray nie mówiąc nic ruszył przed siebie. Zawieszona na kamizelce latarka podrygiwała dodając całej scenie groteskowego wymiaru. King przysiadł na wypalonym wraku, przyglądając się odchodzącemu żołnierzowi. Jego usta poruszały się bezgłośnie. Absurdalne myśli krążyły mu po głowie. Ile ludzi mogło żyć na takim parkingu? 300 osób? Ale tu pewnie było ich mniej, musiało być ich mniej, z 60 osób maksymalnie, kim jest ten, który wymordowałby tak okrutnie 60 ludzi?
Sylwetki mutantów, łamiące się jak suche drzewa podczas burzy, ulica wijąca się pod strzałami, dziecko z kobietą wypadająca z okna, detonator w jego rękach, Roadblock rozstrzeliwujących klęczących jeńców. Fray. Fray mógłby coś takiego zrobić.
King zerwał się z wraku ciągnąc za sobą Irę. Nie miał pojęcia, co chciał zrobić. Ruszył w kierunku mężczyzny ściskając w dłoni rewolwer. Fray.
King stanął zaraz za nim. Krew pulsowała mu w skroniach, czaszka prawie płonęła od ciężaru wspomnień ostatnich dni. Trupów jakie zostawili za sobą. Rodzinę Morganów. Opad, cały ten syf. Będący obok Randall zastygł w bezruchu, spoglądając przed siebie.
- Fray... – Odezwał się lekarz, ciężko dysząc przez filtry maski. Kręciło mu się w głowie, czuł się jakby zaraz miał zwymiotować. Żołnierz nie odpowiadał.
- Fray! – Krzyknął drżącymi ręką ściskając broń. Ira próbowała się wyrwać z jego żelaznego uścisku, jednak King nawet tego nie zauważył.
- FRAY! - Tamten podniósł tylko dłoń w geście ciszy. Stał nieruchomo obserwując kłębiące się pod ścianą kształty. Promień latarki padał na kolejną grupę zabitych.
- Stać, kurwa! – Fray z podniesionymi rękami wyłonił się z mroku. Kilku mężczyzn na końcu korytarza kryło się zza pospiesznie wzniesioną barykadą z gruzu i worków z piaskiem. Jeden z nich wodził lufą karabinu po sylwetce żołnierza, reszta przypatrywała mu się tylko z niepokojem. Kilkadziesiąt metrów dalej, tam gdzie nie sięgało światło ognisk leżał King z karabinkiem Randalla przypartym do policzka.
- Nie strzelaj. Idę do misji. – Powiedział Fray uspokajającym tonem. – Jestem uchodźcą, chcę tylko przejść.
- Jak każdy, koleżko, jak każdy. – Rzucił strażnik, nie obniżając jednak broni. – Rozbieraj się.
- Mogę wam zapłacić. – Odpowiedział Fray, wbijając wzrok w tamtych.
- Słuchaj gościu w dupie mam twoje gamble. Wypieprzaj z łachów. – Chudy strażnik pogroził mu obciętą strzelbą. Fray doskonale zdawał sobie sprawę, że jeżeli wypali, to nie ma szansy, żeby go nie trafił.
- Musimy sprawdzić, czy nie masz widocznych mutacji, albo nie ukrywasz dynamitu, czy innego gówna. – Wyjaśnił drugi wartownik zarzucając karabin na plecy. Jego akcent i sposób wyrażania zdradzał przybysza z rejonów Federacji. – Nie bierzemy gambli za przejście, wolą Ojca jest przepuszczać każdego, kto potrzebuje pomocy. – Mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie. – Naszym zadaniem jest by nikt nie nadużył tej gościnności.
Fray zbliżył się o kilka kroków, powoli zdejmując z siebie swój ekwipunek i rzucając go pod ścianę. Rzucił wzrokiem na barykadę. Na ogniu w pustej skrzynce na amunicje gotował się niezidentyfikowany wywar, obok leżało kilka brudnych materacy. Fray nigdzie nie widział łusek, ani śladów po walce.
- Sprawdźże go. – Jeden ze strażników podszedł do Fraya, lustrując go pobieżnie. Drugi przekopał się przez jego ekwipunek, co jakiś czas przyglądając się z podziwem pojedynczym egzemplarzom umundurowania i broni.
- Dobra, możesz przejść. – Fray ubrał się pospiesznie, po czym wywołał Kinga. Kilka chwil później spec stał obok niego z dziewczynką. Strażnicy widocznie przyzwyczajeni do takich sytuacji, nawet nie skomentowali pojawienie się kogoś jeszcze. Pospiesznie przeszukali ekwipunek nagiego fizyka, jeden z nich poklepał Irę i przepuścili uchodźców dalej.
- Ci ludzie tam... – zapytał King wskazując za siebie.
- Uchodźcy.. – Jeden z wartowników zaczął smutno. – Czekali na wejście.
- Szli w za dużej grupie nie mogliśmy od razu wpuścić wszystkich. - Przerwał mu kolejny.
- Skurwiałe mutki. Nawet nie było kogo gasić... – Zakończył pierwszy. King pokiwał głową i w ciszy ruszył dalej. Gdy tylko minęli posterunek Fray odezwał się cicho.
- Pieprzeni amatorzy. – Wycedził. King spojrzał na niego pytająco. – Najpierw pozwalają mutantom podejść tak blisko, a teraz nawet nie kazali rozebrać się dzieciakowi. – Dodał wskazując na wlekącą się w ogonie Irę. – Niewiele wyciągnęli z ostatniej lekcji. Głupcy. – Dodał.
- To nie są żołnierze. – Odpowiedział King. – Po prostu się boją i robią, co mogą, żeby się bronić.
- Bezskutecznie. – Rzucił trochę na odczepnego Fray.
Mężczyźni posuwali się dalej przez rozpadający się korytarz. Odgłosy pojedynczych strzałów dochodzące z powierzchni zdawały się być coraz mniej wytłumione przez solidny strop. W końcu dotarli do końca korytarza, które okazało się kolejnym zawalonym wykopem, prowadzącym na zewnątrz. Oślepieni światłem słonecznym wyłączyli latarki i ruszyli na powierzchnie.
Wyszli kilkadziesiąt metrów na wprost wzniesionego naprędce ogrodzenia z szeregiem luf wycelowanym w ich stronę. Stali naprzeciw dawnej stacji kolejowej, teraz umocnionego punktu obronnego. Za posterunkiem widać było pokaźnych rozmiarów katedrę. Jedna z wież zawaliła się, ale dwie pozostałe wciąż pięły się w niebo. Same barykady wyglądały na solidne, worki z piaskiem chroniły obrońców, a na przedpolu panował ciężki karabin maszynowy, teraz biorący sobie za cel Kinga. Jeden z pociągów, wciąż stojący na torach straszył przestrzelinami i krwią rozmazaną na powybijanych oknach. Dokoła leżały zmasakrowane trupy zmutowanych zwierząt. Powietrze przesiąknięte było jeszcze wonią prochu.
- Jednak nie jest tak źle z ich obroną. – Wycedził King podnosząc ręce w górę. – Nie strzelać! – Krzyknął. – Jesteśmy uchodźcami! – Obrońcy gestami nakazali się zbliżyć, po czym dwóch z nich opuściło broń ruszając w ich kierunku.
- Ranni? – Brodaty mężczyzna opuścił broń przyglądając się wędrowcom. – Cześć mała. – Szczerze uśmiechnął się do Iry.
- Nie... – Fray poprawił bandaż na głowie. – Nic, w czym potrzebowalibyśmy pomocy. Chcemy tylko przejść.
- Do Nashville? – Mężczyzna przykląkł wyjmując z kamizelki kawałek przypominającej cukierki masy. Podał je Irze. Dziewczynka nie pewnie wyciągnęła po nią dłoń, dziękując gestem głowy.
- Nie bój się mała. – Wartownik spojrzał na Kinga, uśmiechając się. – Jak masz na imię? – Ira nie odpowiedziała znikając za Clydem. – Nie jest córa zbyt rozmowna, co?
- Nie, nie bardzo. – Przytaknął odrobinę zmieszany Spec. – Tak, do Nashville. – pospiesznie zmienił temat. – Byliśmy w większej grupie, ale się rozdzieliliśmy. Wczoraj w nocy, pozostali powinni tutaj dotrze... – King nie skończył, kiedy mężczyzna przerwał mu, ruszając w stronę worków z piaskiem.
- Porozmawiamy w środku. – Uciął, idąc przodem. Towarzyszący mu strażnik stanął za plecami podróżników, wskazując gestem kierunek. Fray trzymając za uchwyt karabinka wszedł za pierwsze ogrodzenia. Znajdowało się tu kilku strażników. Na pierwszy rzut oka wyglądali na doskonale przygotowanych do obrony tego miejsca. Hełmy, maski przeciwgazowe, kamizelki kuloodporne, karabiny oraz pełne ładownice. Jednakże Fray po chwili dostrzegł coś więcej. Poszarpane ubrania, niedbale zawiązane opatrunki, skrajne wyczerpanie i ledwo palące się iskry w oczach. Niewątpliwie żołnierze walczyli już kilka dni i byli na skraju wytrzymałości. Randall wyobraził sobie domek z kart, zabrać jedną z nich i cała konstrukcja sypie się za jednym zamachem.
- Wczoraj w nocy przybyło trochę ludzi. Teraz też idzie dużo, ciężko będzie wyłapać tych konkretnych. – Razem z mężczyzną zbliżyli się do wejścia na teren Misji. Prowadziło ono przez stary pociąg pasażerski. – Mamy na środku tablicę informacyjną. Jeżeli umiecie czytać oczywiście... Zresztą jeżeli nawet nie, to jest tam kilku gości, którzy mogą napisać i przeczytać ogłoszenia za gambla, albo dwa. – King wciąż był jednak nieprzekonany.
- Szukamy młodej kobiety, ładna, brunetka. Ranna w rękę. Był z nią żołnierz i jednooki starzec, mógł nie chodzić. Kojarzysz?
- Nie... Musicie szukać na słupach. Ostatnio wielu tędy przechodzi. – Jak na sygnał z tunelu wychyliła się kolejna o wiele większa grupa. – Mike, Ester! Sprawdźcie ich!
Fray spojrzał na niego przecierając łzawiące oczy. Nie mógł sobie przypomnieć kiedy ostatnio dobrze się wyspał. Tydzień temu? Nie, chyba dłużej.
- Znasz jednego z lekarzy, Igła się nazywa? – Zapytał, choć domyślał się odpowiedzi. Brodacz spojrzał się na niego niepewnie.
– Ale to nasz lekarz?
- Chyba. Nie jestem pewien.
- Nie, coś musiało Ci się pomieszać. Był tu z pół roku temu taki facet, wołali na niego Igła, ale nie był z medycznych. Zresztą gościa dawno już tu nie ma. Wasz kumpel?
- Nie. – Odparł King, stając na podeście pociągu.
- Nie tak szybko. – Brodacz zastopował go stanowczym tonem. - Musicie oddać broń długą. Wiem, że czasy są niepewne, ale na terenie Misji nikt, oprócz nas nie jest uzbrojony. Możecie zostawić sobie po jednej na łebka przybocznej. – Powiedział rzucając im oznakowany farbą w sprayu wór. – To też. – Dodał wskazując na shortiego na udzie Fraya. – Widziałem to cacko na robocie. – Dodał uśmiechając się krzywo. King z Frayem niechętnie złożyli broń.
- Tu nic nie ginie, macie na to moje słowo. A ono coś tu jeszcze znaczy – Mężczyzna z uśmiechem podał im przerwaną na pół kartą do gry. – Nazywam się Henry Williams. – Dodał mocno ściskając ich dłoń. Jak już znajdziecie swoich kumpli to wpadnijcie do mnie. Może będę miał coś dla was. Chcecie zarobić, nie? – Rzucił, nie czekając na odpowiedź, by ruszyć w stronę kolejnej nadchodzącej grupy.
Fray i King wchodząc do Misji przez chwilę spojrzeli za siebie. Żaden z nich nie powiedział tego głośno, ale oboje pomyśleli to samo. W końcu, nawet jeśli nie na długo, to jednak, zostawiają za sobą te pieprzone ruiny.
Jednakże żaden z nich nawet na moment nie poczuł się bezpiecznie.