Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-03-2007, 23:52   #2
Nevdring
 
Reputacja: 1 Nevdring ma wyłączoną reputację
Rozdział I: Tam




Eryk


- Mmm, czyżbyśmy jedli, to już? Ha, ser i rzepa... kocham wtorki, mówiłem ci już? – mężczyzna lat niespełna czterdziestu rzucił w próżnie – ale czy na pewno w nią? Pomieszczenie było niewielkie, zalegał w nim półmrok. Jedno tylko okno przysłonięte jakąś szmatą przepuszczało nieliczne promienie księżyca, a może słońca – ciężko było rozeznać.
- Tak...słyszę go, on ma ciężkie kroki, nie to co Zupa. Bo wiesz przyjacielu, jest Zupa i Rzepa, a teraz właśnie ten drugi idzie, jest cięższy, tamten to chuderlak... albo nie? No, ale teraz Rzepa, i ser i rzepa – o masywne, dębowe drzwi z metalowymi wykończeniami otarło się coś okrutnie, zasapało kilka razy.
- Winka znów bez liku, hę? Dałbyś człowieku miły łyk, albo i dwa...co mnie tu wodę dajesz, wino mówię....nie, zabieraj to...ech – mimo protestów przez uchyloną szybko klapę w dolnej części drzwi wtoczył się drewniany kubek rozlewając wokół przezroczystą ciecz, a tuż za nim pryskając owsianką żelazny talerz. Naczynia w dziwacznej pozycji spoczęły jedno na drugim, tuż przed brudnymi stopami mieszkańca celi.
- Rzepa! – ryknął ze złością w głosie mężczyzna – dawaj rzepę Rzepa, co to za gówno? – chrypiał na całe gardło gmerając dużym palcem lewej nogi w owsiance. Umilkł na chwilę, nadstawił uszu których dobiegał dźwięk powolnych, oddalających się kroków. – Nie jesteś rzepą, psi synu, jesteś głupim głupolem! – krzyknął jeszcze po czym zaczął oddychać ciężko.
Podniósł do ust kubek uwalniając przedtem z założonych na siebie dłoni małego szczura, który pośpiesznie odskoczył w kąt. Więzień upił kilka dużych łyków cuchnącej wody, ale owsianki z kawałkiem zagrzebanego paznokcia już nie tknął.
- Cicho, już cicho, to nie ja, to on, nie pozwól mu, bo zginiesz...bo cię zniszczą. Pamiętaj, on mówił jeden rok, tylko jeden, to już niedługo... – mamrotał do siebie obejmując nogi rękami.
- Mmmm, dziewczę o twarzy cudnej to było, ach, cudnej, ach cudnej!! Piękne niczym słońca zachód, burzy śpiew, tak, tak, czysty śpiew! – nucił pod nosem nie przestając się kołysać.
Nagle zamilkł, oczy jego wpatrzyły się w kamienną ścianę. Wstał prędko zgarbiony, żeby nie rąbnąć głową w sklepienie.
- Oszukałeś mnie...oszukałeś! Mówiłeś jeden rok...jeden, nie dwa, nie dziesięć, nie sto! – zaczął wygrażać pięścią do lewej ściany.
Przetarł brudną dłonią twarz mrużąc oczy z wysiłku – zamajaczyła przed nim sylwetka brodatego jegomościa.
- Ciszej drogi chłopcze, ciszej, bo nas usłyszą i co będzie? Rok nie minął, jeszcze trochę, tak – jeszcze tylko odrobinę wytrzymaj, no już, nie smuć się – skrzekliwy głos pocieszał mężczyznę który ni stąd ni zowąd oblał się łzami. Pociągnął nosem dwa razy i znów spojrzał na przezroczystego człowieczka mówiąc:
- Nie dam rady, muszę stąd wyjść...pokaż mi słońce, deszcz, daj poczuć wiatr...Ha-ha-ha! Nic nie wiesz szalony starcze....Nic! – zaczął walić piętą o kamienną posadzkę.
- Poczujesz to wszystko, oj poczujesz. Wspomnisz jak to było, hm? No, dalej, brzeg morza i...
- Tak, brzeg morza, słona bryza, tak, pamiętam... i ona... – w zielonych oczach zalśniły ponownie łzy, ale jak gdyby inne od poprzednich. Zwalił się ciężko na zasraną podłogę i siadł krzyżując nogi zapominając o swym rozmówcy.
Byłem z nią, z Kartiną, a szum fal łagodnie pieścił moje uszy. Gdzieś w górze ptak srebrzysty majestatycznie unosił się nad plażą zataczając szerokie kręgi. Trzymałem ją za rękę... ach, te jej palce zgrabne, dotyk ich czuły na mojej dłoni, pieszczota lekka i nieśmiała - cudowna...
- Tak się cieszę, że mnie odwiedziłeś Eryku – roziskrzone jej oczy wpatrzone w moje, szept cichy lecz jakże wyraźny.
Długo czekałam... i jesteś naprawdę! – niemal wykrzyknęła z radością w głosie. Usłyszałem swój śmiech, a potem słowa które same padały bez mej wiedzy: - Najdroższa, rozkoszna gwiazdko moja, jestem tu i z tobą... na zawsze – objąłem jej kruche ramiona, przytuliłem do siebie czując zapach miękkich włosów przywodzący na myśl...przywodzący – potarł z namysłem czoło. - Aaaaaaa! Co do kurwy nędzy przywodzący?! – ryknął zdesperowanym głosem mężczyzna waląc ręką w kolano. - Co, co, co – mamrotał przy każdym ciosie, aż ból wykrzywił mu twarz. Po chwili zobojętniały już legł na plecach i zamknął oczy. Ogarnął go sen.


***


Niebo ciemne było, złowrogie. Potężne lewiatany gnane silnym, atlantyckim wiatrem zdawały się jeno czyhać na śmiałka, który rzuci im wyzwanie pogrążając dobry świat w cieniu i mokrej żałobie. Co rozsądniejsze stworzenia prędko umykały do swych siedzib w strachu przed zbierającą się burzą, ruchliwymi nozdrzami smakując ciężkie powietrze. Jak gdyby świadome woli Architekta zasmuconego plugastwem świata, leniwe zwykle godziny poranne mijały szybko.
Strażnik Johns nadal jeszcze pochrapuje w swym namiocie, a gruba Beth śni swe sny o zgrabnych udach i obcisłej mini – czymś tak odległym dla niej, jak rasizm dla zapomnianych niemal całkowicie Kwakrów.
W napiętej ciszy rozlega się flegmatyczny warkot silnika dławionego marną, chemiczną strawą – zbudzony mężczyzna unosi powieki. Grymas obrzydzenia wykrzywia jego twarz, gdy zimne spojrzenie pada na wilgotną płachtę falującą nad głową.
- Stary oszalał z tym namiotem – rzuca tylko i trzydziestoletnie nogi dotykają ziemi. Niechętnie spryskuje ciało zimną wodą i naciąga regulaminowe, zielone spodnie. Czarne buty, skórzany pas i koszula z zawiniętymi rękawami dopełniają całości. Rzuca okiem na kucharkę – po cholerę ją tu dali? – sięga po długą szpicrutę i wychodzi na zewnątrz.
Ściąga mięśnie twarzy zasysając rzymskim nosem chłodne powietrze, szeroka pierś staje się jeszcze większa, straszniejsza. Skanuje wzrokiem najbliższą okolicę dostrzegając przyczynę zrywającą go na nogi – to Oni.
Wąskie usta rozciągają się w pozbawionym wesołości uśmiechu, grube palce z lubością zaciskają się na popękanej skórze.
- Steven? Gdzie byłeś tak długo? Nowy transport od pół godziny czeka – potrzebujesz specjalnego zaproszenia, głupcze? – rozzłoszczony, starczy głos dobiega zza jego pleców. Strażnik odwraca się i nagle jego oblicze przybiera łagodniejszy wyraz.
- Nie stój jak prosie, we łbie ci się popierdoliło? Do południa wszyscy mają być zakwaterowani – grzmi raz za razem władczym tonem.
Osoba przed którą nawet Johns czuje respekt, była niepozorną, drobną i wychudzoną postacią Thomas’a McLennit’a, dyrektora placówki. Dobiegający siedemdziesiątki, zarządzający prywatnym ośrodkiem z ramienia Cermont & Narvell Associates naturę miał okropną. Posiadający niemal absolutną władzę – często z niej korzystał. Teraz odchodzi po zwyczajowym, rannym obchodzie „włości” klnąc przy tym jak szewc.
- Stara pierdoła – odzyskawszy kontenans zaciska mocno białe zęby. – Cholera. Gówno! – wściekłym ruchem głowy wskazuje nadchodzącym pracownikom autobus.
- Jazda, ruszać się, ale żwawo! Procedura B jeden! – spogląda na bydło tłoczące się w zapyziałej, przerobionej ciężarówce.
Ośmiu mężczyzn – każdy z długą, drewnianą pałką – staje szeregiem przed swym dowódcą.
- Wróć – poprawia – procedura C dwanaście!
Podkomendni bez słowa formują półkole tuż przed drzwiami pojazdu.


Jechaliście upchani jak worki kartofli. Ścisk przez kilka godzin jazdy panował okrutny – dwadzieścia pięć osób stłoczonych na piętnastu miejscach. Ani jednego postoju, żadnej wody, jedzenia – nic. Szyby szczelnie pozamykane, odór potu i moczu jakiegoś mazgaja przytłaczał i tłumił wszelkie inne „zapachy”. Po niedługim czasie dojechaliście przed bramę jakiejś posiadłości. Kierowca uchylił szybę i skrzekliwym głosem zakomunikował coś stróżowi. Pojazd ociężale wtoczył się na duży, czysto utrzymany parking. Nieco z boku, na trawniku, stał obszerny wojskowy namiot za którym w odległości kilku metrów widniała drewniana buda. Minuty biegły szybko, jedna za drugą, kwadrans za kwadransem – i nic.
- Co tu się dzieje, porąbało ich tam, czy ki diabeł? – kierowca, ciągle na swoim miejscu odwrócił się i zastanawiając chwilę, przemówił do trójki mężczyzn zajmujących tył pojazdu.
- Dobra, na zewnątrz z nimi, mam tego po dziurki w nosie – zakomunikował strażnikom.
Pociągając za dźwignię na lewo od kierownicy, otworzył składane drzwi i zauważył w tym samym czasie nadchodzącą grupę „pracowników”.
- No, zabierać dupy z mojego autobusu – ponaglał.
Pilnujący mężczyźni zaczęli bezceremonialnie wypychać opornych na zewnątrz nie stroniąc od użycia siły.
Wszyscy skazani zostali dokładnie przeszukani, a każda rzecz nie zaliczająca się do ubrania - odebrana.

- Nazywam się Johns, strażnik Johns, wy nędzne ścierwa. Od dziś JA decyduje, co będziecie żreć, kiedy lać i chodzić spać, czy to JASNE?! – ryczał na całe gardło. – Znaleźliście się tu ponieważ rodzicie mieli was w dupie, szkoły wyrzucały, a policja zamykała jak psy. Odszczepieńcy tacy jak wy nie mają prawa do życia w społeczeństwie, dlatego... – przerwał zaskoczony. Staliście rozrzuceni w kilkuosobowych grupkach. Właśnie z jednej, na boku, wypadł na kolana niski, pulchny młodzieniec. Podpełzł do zaskoczonego strażnika i chciał coś powiedzieć, ale zaplute jego oblicze tylko ufajdało nogawkę spodni.
- O rzesz kurwa, nie wyrobie, w mordę kopany, nie wyrobie... – mamrotał zaszokowany Johns ze wstrętem cofając nogę.
Pokraka otarła krańcem dłoni cieknące po policzku łzy i odezwała się piskliwym głosem:
- Proszę pana, ja...to pomyłka, oni chcieli Roba, ja jestem Jack, Rob to mój kuzyn...ja – pociągnął nosem dwa razy – ja tylko u nich mieszkam, znaczy...proszę...ja wcale nie... – lamentował tłumiąc płacz.
Strażnik z oczami nabiegłymi krwią zacisnął mocno pięść. Pochylił się, sięgnął do tyłu... i zdzielił po barku szpicrutą.
- Macie...przykład... – sapał głośno chlastając raz za razem – jeszcze mi jeden taki...zatłukę, zatłukę jak psa! – po siódmym uderzeniu odetchnął głęboko i nakazał dwóm ludziom odprowadzić nieszczęśnika.
Odchrząknął lustrując wzrokiem „świeżych”.
- Jak mówiłem, odszczepieńcy tacy jak wy nie mają prawa do życia w społeczeństwie, dlatego znaleźliście się tutaj. Teraz won z moich oczu – skinął na swych ludzi – zabrać ich.
Popychając i szarpiąc uformowali ze zgromadzonych dwuszereg i odprowadzili drogą omijającą z prawej strony budynek na dziedziniec.
Godzina dochodziła 11:00 - wtedy też niebo zapłakało. Z góry poczęły lać się na ziemię strumienie wody, smutny rytm wybijając na kamiennej posadzce.
Na zadaszonych, niskich stopniach prowadzących do głównego wejścia oczekiwała kobieta w średnim wieku. Ubrana w szary, prosty kostium czekała aż strażnicy ustawią wszystkich równo.
- Jestem panna Valkonitz. Tak jak poza ośrodkiem rozkazy wydaje Johns, tak ja zarządzam wszystkim, co dzieje się wewnątrz – jej ciche słowa nieomal zlewały się z dźwiękami otoczenia.
- Zachowujcie się poprawnie, nie próbujcie ucieczki. Tylko od was zależy, czy zostaniecie tu dłużej – przeciągnęła z nieznacznym uśmiechem to słowo – czy wrócicie jako prawi obywatele za rok. Od dziś budynek za moimi plecami jest waszym domem. Regulamin wisi na drzwiach każdego z pokoi mieszkalnych. Radzę nauczyć się go na pamięć – rzecze i z niesmakiem obserwuje wymizerowane postaci nowych „pensjonariuszy”.
- Każdemu z was zostanie przydzielony współlokator. Jeśli choć jedna osoba złamie regulamin, druga podzieli odpowiedzialność. Zapamiętajcie dobrze moje słowa: posłuszeństwo nagradzamy, opornych... – urywa, lecz groźba zdawała się wisieć w powietrzu.
- Do zobaczenia na kolacji, moi drodzy – chłodne oczy, ciepły uśmiech. Odwraca się i znika wewnątrz.
Na jej miejsce wstępuje młodzieniec (sądząc po jednolitym stroju – osadzony), wyciąga skoroszyt i podniesionym głosem mówi:
- Wymienione osoby udadzą się bezzwłocznie do przydzielonej kwatery – zawiaduje nieprzyjemnym głosem.
- Brenna Jingels i Mary Stolmore pokój numer jeden. Roger Carlston i Joshua Caster pokój numer dwa. Kate Winter i Alice Forest pokój numer trzy. Phoebe Vanmare i Ashley Quirk pokój numer cztery. William… - pupilek dalej ciągnie swoje, lecz wy już jesteście prowadzeni do środka.
Palladianizm „zastosowany” przy wznoszeniu rezydencji miał (co naturalne) swe odbicie także wewnątrz. Umiarkowane dekoracje, funkcjonalność – mimo surowego (dodatkowo ze względu na przeznaczenie obiektu) piękna, sprawiały nader przygnębiające wrażenie. Było tu dużo wolnego miejsca, okna solidnie zakratowane.
Idąc głównym, wyzbytym większości sprzętów korytarzem zauważaliście całe mrowie kolejnych strażników. Duża jak duża posiadłość, lecz aż tylu pracowników? Większość drzwi prowadzących do „ciekawych” zakamarków była zastawiona krzesłami, ławami i pooblepiana informacjami „Zakaz wstępu!”. Jedyna wolna droga prowadziła na lewo od wejścia do stołówki, na wprost do jakiejś dużej sali i na prawo, gdzie widniały schody na które was prowadzono.
Piętro nie różniło się zbytnio od parteru. Taki sam rozkład, takie same pustki, ci sami strażnicy na korytarzach – jeden przypadał na dwa pokoje. Wszystkie one (czy to żeńskie, czy to męskie) są ciasne, skąpo urządzone: dwa wąskie łóżka, jedno duże biurko z dwoma krzesłami, otwór średnicy niespełna pół metra wypełniony grubą, antywłamaniową szybą i wspólna dla lokatorów szafa. Nad każdymi drzwiami wisiały jednakowe, schowane za osłoną głośniki.



Roger Carlston:

Joshua Caster bardzo przypominał wyglądem tego mazgaja, który oberwał na początku - niski grubas o zaczerwienionych oczach, zdawał się dużo młodszy od ciebie. Siadł na łóżku i zakrył twarz rękami.

Phoebe Vanmare:

Ashley Quirk, gdy tylko drzwi się zamknęły, poczęła kląć na czym świat stoi. Nerwowo chodziła po pokoju niczym dzikie zwierzę zamknięte w klatce.

- Skurwysyny pierdolone, jeszcze mnie popamiętają, jeszcze mnie popamiętają – monologowała nie mogąc się uspokoić.

Brenna Jingels:

Mary Stolmore wepchnięta do pokoju stanęła przy „oknie” nieruchomo. Twarz miała poważną, oddech spokojny, a wzrok błądził gdzieś dalej, wyżej.

Alice Forest:

Kate Winter – niepospolicie atrakcyjna panna, na oko twoja rówieśniczka. Rozglądała się z niesmakiem po klitce w której was umieszczono, potem taksująco zmierzyła twą postać od stóp do głów.

- Ach, rozkosznie... Czyżbym wylądowała z tępą krową w tym syfie? – pytanie retoryczne, ociekające złośliwością rzuciła głosem słodkim.


W każdym pokoju spoczywały cztery komplety nowego, dopasowanego ubrania. Czarne buty, proste szare spodnie, taka sama koszula i bielizna.


Regulamin:

1. W pokoju nie wolno trzymać żadnych innych rzeczy oprócz przydzielonych.
2. Każdy osadzony bez względu na sytuację, MUSI zastosować się do poleceń ogłaszanych drogą radiową.
3. Pobudka następuje o 5:00 rano, gaszenie świateł o 20:00. Śniadanie 9:00, obiad 15:00.
4. Do pracowników ośrodka skazani zwracają się: proszę Pana, proszę Pani.


Na samym dole wielkimi, drukowanymi literami:

NIESUBORDYNACJA BĘDZIE SUROWO KARANA
 
__________________
"...codziennie wszystko z niczego tworzyć i uczyć śpiewu gwiazdy poranne."

Ostatnio edytowane przez Nevdring : 25-03-2007 o 00:27.
Nevdring jest offline