| Zostawili za sobą Ezechiela Deakina - mężczyznę, który pokonał połowę Stanów w poszukiwaniu córki swojego brata. Zostawili go na pewną śmierć ruszając w ruiny. Ciemność dookoła była, aż przytłaczająca, a depresyjne myśli tylko ją potęgowały. Zimny wiatr smagał odsłonięte części twarzy Lynxa, przypominając o tym, że listopad to tylko przedsmak zimowej zawieruchy. Szli wolno, od czasu do czasu robiąc krótkie postoje ze względu na stan snajpera. Żołnierz starał się nie myśleć o tym, co stało się kilkanaście minut temu. Zaciskał tylko wolną pięść z bezsilności, mając w umyśle ostatnie słowa Eza. Ciężar zdobionego Magnum przypiętego do pasa, przypominał o obietnicy jaką poczynił. Maria spojrzała w gwiazdy. - Tam. - Wskazała kierunek. - Gwiazda polarna. - Lynx uśmiechnął się tylko, ciężko oddychając. Mimo, iż księżyc nie dawał wiele światła Maria widziała, jak bardzo jest blady. Mężczyzna wspierał się ciężko na jej rannym ramieniu. - Boli.. - Wyszeptała, czując porażający wręcz ból w lewej ręce. Mimo tego pomogła mu ustać. - Musimy… - Wydyszał żołnierz - musimy ruszać dalej. Droga prowadziła przez walące się ruiny i gruzowisko, rozdzielając się w dwie strony. W zielonej poświacie emitowanej przez noktowizor Wayland oglądał obie ścieżki. Ta prowadząca w lewo, oddalała się od bezpośredniego azymutu na Misję. Była jednak względnie oczyszczona z gruzów, pewnie w lepszych czasach służyła jako jedna z głównych ścieżek do przystani Gianniego i dalej do Nashville. Gdzieś z przodu, na porywistym wietrze łopotała czerwona flaga oznaczająca bezpieczny szlak. Druga ścieżka prowadząca bezpośrednio w kierunku ich upragnionego celu, była pełna zawalonych gruzów i połamanych mebli. Zdecydowanie nie zachęcała do wędrówki dwóch wyczerpanych, rannych osób Maria otarła pot, który zalewał jej oczy. Pomyślała, że to dziwne pocić się, skoro jest tak zimno. Bardzo pilnowała, żeby jej myśli nie wracały do Ezechiela. Udawała, że go nie ma. Nie było. Nigdy nie było. To była dobra taktyka. Chyba. Popatrzyła na drogi w ruinach, a potem na Lynxa. Ledwie stał. Zagryzła wargę. - Tędy - wskazała na lewo. - Idziemy. Mężczyzna zgodził się bezgłośnie. Maria prawie ciągnąc za sobą rannego posterunkowca, ruszyła przed siebie. Dziewczyna zacisnęła pięści widząc, jak powoli brną w kierunku zachodnim, zamiast iść w kierunku Misji. Jednakże droga wyglądała na często używaną, co napawało pewną iskierką nadziei. Za ich plecami najpierw rozległo się posępne wycie wilków, ucięte nagle pojedynczym strzałem. - Ezechiel... - Po twarzy Marii mimowolnie popłynęły łzy. Zatrzymała się, żeby obetrzeć je rękawem i wtedy usłyszała, jak jej towarzysz charczy, ze świstem łapiąc powietrze. Po chwili zwiotczał, nie dała rady utrzymać jego bezwładnego ciała, które z łoskotem zwaliło się na zmarzniętą ziemię. - Lynx! - zawołała Maria szarpiąc go rozpaczliwie. - Wayland! Nie opowiadał, nie reagował na na jej starania. Szarpnęła go jeszcze raz, powstrzymując łzy cisnące się do oczu. "To już?” przemknęło jej przez myśl. A potem poczuła coś, czego się nie spodziewała - spokój i ulgę. Już nic nie musi. Może.. odpocząć. Uczucie było cudowne, ale po sekundzie prysło, rozwiało się, w sumie nie wiedzieć czemu. Otrząsnęła się, jakby dostała w twarz. Zaczęła działać szybko, metodycznie. Sprawdziła puls - wydawało się jej, że coś wyczuwa - potem oddech. ****** Sala konserwacji i projektowania implantów pachniała sterylną czystością. Zawsze kojarzyła mu się z wonią dezynfekantów i nieprzyjemną bielą. Niestety jego implant optyczny wymagał konserwacji, może nie częstej ale jednak. Teraz jednak miał jeszcze jeden powód by odwiedzić. Kończył mu się kontrakt, to była jego trzecia tura, druga w Zwiadowczym. Miał dość… krok po kroku widział jak wszystko w co wierzył, co wpajali mu kolejni nauczyciele i sierżanci, było poświęcane dla “większego dobra” w imię “przydatności” i niezbędnych “strategicznych celów”. Wielu dowódców w Posterunku, zaczęło uważać, że jeśli chcą pokonać Molocha, muszą być równie pragmatyczni i bezwzględni. Przestano zwracać uwagę na ofiary poboczne, czy ludzi, którzy nie rozumieli zadań Wędrownego Miasta. Nadal uważał, że zniszczenie Molocha powinno być główną misją ludzkości. Front był nadal najważniejszym dla przyszłości ludzkiego gatunku miejscem. On jednak miał dość… czuł się zmęczony. Zmęczony tym, że co raz częściej lufę karabinu kierował w stronę ludzi, których powinien chronić, nie Maszyn które powinien niszczyć. Co raz częściej budził się zlany potem, prześladowany przez obrazy zamordowanych kobiet i dzieci, przez obrazy dymiących domostw i dopalających się szczątków. Co raz mniej pomagały rozgrzeszenia udzielane przez zwierzchników z samej góry Wojennego Dowództwa, którzy niczym starożytni demiurgowie czyścili ich sumienia coraz bardziej wyświechtanymi frazesami. Gdzieś w plątaninie laboratoryjnych urządzeń, migających monitorów siedziała jego matka, pochłonięta zapewne kolejnym “niezbędnym” dla Posterunku projektem. Rozłożone, elektroniczne części maszyn Molocha, leżały na szerokich, stalowych stołach w różnym stadium rozpracowania. “Pokonaj wroga jego własną bronią” - prychnął pod nosem zbliżając się do przygarbionej postaci w białym jak śnieg fartuchu. “Skąd mamy wiedzieć, czy i tego ten skurwiel nie przewidział” - taka smutna myśl przemknęła mu na horyzoncie skłębionych myśli. Był spięty i niespokojny, zawsze czuł się w pobliżu matki niepewnie, jakby czując, że ciągle robił za mało według niej i Wędrownego Miasta. W pewnym sensie był to synonim. Madeline Givens, była dyrektorem Departamentu Rozwoju i Nauki, zasiadała w Najwyższym Konsylium wytyczającym strategię Posterunku. Przystanął dwa kroki za nią, doskonale zdając sobie sprawę, że dawno już zarejestrowała jego przybycie. Oderwała się od pracy, odwracając się na obrotowym krześle. Zmierzyła go beznamiętnym wzrokiem i powiedziała: - Witaj, synu. Powiedziała to tym zwykłym, wypranym z emocji głosem, jakby wracał z wycieczki za miasto, a nie trwającej półtora miesiąca kampanii na północ od Fargus Fall. Dla niej po prostu przyszła pora na okresowe sprawdzenie funkcjonalności wszczepu optycznego. - Siadaj - wskazała mu krzesło za jego plecami. - Zaraz zaczniemy. Zniknęła gdzieś między regałami i po chwili wróciła niosąc puzdro z kwasoodpornej stali, z pobrzękującymi narzędziami chirurgicznymi. Zaświeciła lamę ledową umieszczoną na długim ramieniu i skierowała prosto w jego twarz. - Słyszałam, że dobrze wam poszło. Miejscowi stawiali spory opór? Wywiad mówił, że tak. Światło lampy chwilowo go oślepiło, ale wzrok powoli przyzwyczajał się do intensywności, kiedy wspomniała o misji, przed oczyma znowu stanęły mu obrazy prześladujące go już od kilku nocy. Płonące zabudowania i krzyczący ludzie, biegający pośród nocy, ginący od śmiercionośnych serii z karabinów maszynowych ustawionych na wzgórzu. W zielonej poświacie noktowizji, widział tylko błyskające linie, wyznaczone przez smugacze. które gasiły żywoty tych, którzy nie podporządkowali się Posterunkowi. Z zamyślenia wyrwał go głos matki: - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie… żołnierzu. - Tak stawili opór, bezskutecznie. Zwiadowczy szybko się nimi zajął. Umocniliśmy pozycję i inżynierowie rozmontowali resztki fabryki chemicznej i zabezpieczyli zasoby. Pokiwała głową z zadowoleniem, a on poczuł jej zimne palce, dotykające go wokół prawej skroni. Poczuł woń płynu odkażającego, kiedy przetarła skórę wacikiem. Potem ukłucie igły zawierającej środek konserwujący. - Twój dowódca, kapitan Nielsen stwierdził, że poszło Ci wzorowo. Moje gratulacje, słyszałam, że interesuje się twoim CV sam Nestugow, a niebawem skończy Ci się trzecia tura kontraktu. Pozwoliłam sobie wpisać Cię, na listę rekrutacyjną. Tam trafiają najlepsi - dodała, jak mu się przez chwilę wydawało, z dumą w głosie. - Niepotrzebnie - westchnął, zbierając się na odwagę by kontynuować wypowiedź - nie będzie czwartej tury. Rezygnuję, zgodnie z regulaminem po trzech pełnych kontraktach, mogę odejść bez zwrotu ekwiwalentu za sprzęt i wyszkolenie. - Poczuł, jakby ogromny kamień stoczył się gdzieś z okolicy piersi. Odetchnął głębiej. - Bzdury opowiadasz - zbagatelizowała zupełnie jego poprzednie słowa, biorąc je za kiepski żart. - Mówię poważnie… - nie wiedział czy dodać to ostanie słowo - mamo. Mam dość, swoje już zrobiłem, teraz chciałbym pożyć inaczej. Oderwała ręce od jego głowy i cofnęła się o krok: - Ty… - po raz pierwszy widział, żeby okazała jakieś emocje, wrzała gniewem - Ty nie mówisz tego poważnie!!! Nie wolno Ci!!! Nie po to Cię wyszkolono!!! - ostatnie zdanie prawie wykrzyczała. Początkowo prawie się skulił w sobie pod wpływem jej krzyku, ale rodziła się w nim złość i wściekłość. Jeżeli ktoś miał go rozumieć na tym parszywym świecie to właśnie ona. - Nie możesz mi zabronić - głos miał spokojny i opanowany - dowództwo bez problemów mnie zwolni ze służby. Niektórzy nawet tyle nie wytrzymywali. Odchodzę i już. Kobieta prawie poszarzała na twarzy, zacisnęła ręce na połach laboratoryjnego fartucha. - Jesteś słaby - rzuciła mu w twarz z pogardą - słaby i niewydarzony. Możesz zajść tak wysoko, a uciekasz jak tchórz!!! Poczuł piekący ból na policzku, ślad uderzenia wątłą, kobiecą dłonią, palił bardziej niż rana po odłamku szrapnela. - Jesteś słaby jak twój ojciec!!! - Nie waż się tak o nim mówić - zerwał się z krzesła i podniósł głos - zginął na Froncie jak bohater!!! Nie masz prawa!!! - Bohater?! Nic Ci nie powiedziałam wtedy, byłeś za mały. Był zdrajcą i tchórzem!!! Chciał zdezerterować, tak jak Ty teraz!!! Jednak spełniłam swój obowiązek!!! Nie mogłam pozwolić na taką zniewagę dla naszej rodziny!!! Chciał nas stąd zabrać, a gdy odmówiłam, chciał zabrać Mi Ciebie!!! - Kłamiesz!!! - kręcił gwałtownie głową w geście protestu. - Ty tchórzu!!! Nawet prawdy nie umiesz przyjąć jak mężczyzna. Sama na niego doniosłam!!! A teraz idź stąd, nie chcę Cię nigdy widzieć. Ostatnie zdania sprawiły, że stracił rozum. Czuł się jakby ktoś rozdzierał jego duszę i umysł i z tych strzępków osobowości, lepił na nowo człowieka. “Jak ona mogła?” Przez nią stracił człowieka, który był dla niego herosem w dzieciństwie, a którego ledwie wraz z upływem czasu pamiętał. Dezercja równała się wyrokowi śmierci.
Zakręciło mu się w głowie, zatoczył się niczym pijany i złapał się stołu, chroniąc się przez upadkiem. To było zbyt wiele. Starsza kobieta pochyliła się nad nim, gotowa wykrzyczeć mu w twarz coś jeszcze. Nie zdążyła. Mocarne dłonie zacisnęły się na jej szyi. Rzucił nią o ścianę, uderzając raz po raz jej głową o twardy mur, powiększając plamę krwi na pobielonym tynku. Puścił jej bezwładne ciało, czując, że życie z niej uszło. Spojrzał na swoje skrwawione dłonie, jakby nie poznając swoich własnych rąk. Początkowa panika, przerodziła się w ulgę. Czuł, jakby uwolnił się od jakiegoś dręczącego go demona. Przyklęknął spoglądając w puste, szkliste oczy i powiedział: - Od dziś będę walczył tylko za to, co uznam sam za słuszne… mamo... ****** Nic. Odchyliła mu głowę do tyłu, potem jedna ręką zacisnęła skrzydełka nosa, nabrała haust powietrza. Nachyliła się i wtłoczyła mu powietrze do płuc, raz i drugi. Potem sięgnęła do jego klatki piersiowej, kamizelka nie poddawała się naporowi jej dłoni, chciała ją rozpiąć, ale Lynx zakaszlał i złapał oddech. Poczucie ulgi było dojmujące. Zakręciło się jej w głowie, usiadła. Snajper kaszląc, powoli przekręcił się, wsparł na dłoniach i kolanach. Maria podniosła się na nogi i złapała go za ramię, pomagając wstać. - Musimy iść - powiedziała. Wątpliwości minęły - Chodź. Po kilkudziesięciu minutach przedzierania się zwaliskiem dotarli do miejsca, gdzie droga otoczona była z dwóch stron przez stojące jeszcze parterowe budynki. Ciężko padli na ziemię. Musieli odpocząć. - Tam.. - Wycharczał Lynx wskazując coś przed wejściem do budynku.Maria ledwo dostrzegała wyłom w ciemnościach listopadowej nocy. Jednakże był tam kilka metrów od budynku. Sama budowla wyglądała solidnie, mogąc dać im schronienie na kilkanaście minut, całe jego ciało wołało o chwilę przerwy. Jego mózg wiedział, że nie mogą się zatrzymać. Wspierał się na Marii, starając się jakoś wspólnymi siłami mozolnie posuwać się na przód. Ból w nodze promieniował teraz na całe ciało, odbierając siły i determinacje. - Chodźmy - wskazał na budynek - odpoczniemy kwadrans i pójdziemy dalej - starał się nie okazywać słabości w głosie, ale chyba wychodziło mu to kiepsko. Nie chciał jej martwić swoim pogarszającym się stanem, ale nie miał złudzeń - wyglądał kiepsko. Ledwo kilkanaście minut temu stracił przytomność. Maria pokręciła głowa, ogarnięta nagle jakąś dziwną determinacją. - Jeśli usiądziemy, nie uda ci się potem wstać. Nie dam rady cię podnieść. Idziemy. - zdecydowała. Snajper potrząsnął głową w geście zgody, dziewczyna miała rację, choć jego ciało i mięśnie domagały się odpoczynku, to jednak spróbował ruszyć dalej. Przeszli kilka metrów odgruzowaną ulicą. W chwilach nocnej ciszy, między kolejnymi - Lynx.. - Wyszeptała. Snajper spojrzał na nią rozbieganymi oczyma. Kobieta nie musiała mu mówić. Wayland dostrzegł ruch w oknie jednego z budynków. Ktoś wyraźnie się tam mignął w oknie, a oni byli na środku odgruzowanego szlaku, wystawieni na ewentualny atak jak na patelni. - Pod ścianę - pociągnął kobietę w stronę ściany budynku gdzie zauważył ruch. Musieli zejść jak najszybciej z drogi. Nie miał złudzeń, że zostali nie zauważeni. Lynx, zbierając całe swoje pozostałe siły, pociągnął kobietę w stronę budynku, gdy byli prawie przy ścianie, usłyszeli charakterystyczny syk. Ulicę rozświetlił czerwonawy blask flary sygnałowej. Skąpani w karminowej poświacie byli doskonale widoczni na tle szarej elewacji zrujnowanego budynku. - Żesz kurwa! Łapy! Łapy w górę, no! - Krzyk z okna na przeciwko ich pozycji, ujawnił napastnika. W oknie stał obdarty mężczyzna, mierząc do nich ze strzelby. W oknie obok był ktoś jeszcze. Po chwili ukazała się w nim wychudzona kobieta, w podartych łachach. - No, łajzy! Robić co gada! Bo rozwalimy te wasze durne dupska! - W rękach trzymała rewolwer nawet nie próbując dokładnie celować w uchodźców. - Nawet nie drgnąć, do chuja! Dawać żarcie i broń! Chcecie zdechnąć?! - Kobieta krzyczała grożąc rewolwerem. - No chcecie?! Lynx wysunął się trochę do przodu, starając się zasłonić choć częściowo Marię. Uniósł lekko rękę z karabinem, licząc, że flara szybko się wypali, Ci w oknach na przeciwko wyglądali na pieprzonych amatorów. Nie potrafili nawet przyjąć postawy strzeleckiej. Zdesperowani, głodni, ale nadal niebezpieczni. Szepnął cicho do Marii: - Jak przygaśnie flara skacz przez okno do środka. Pokiwała, ledwie dostrzegalnie, głową. - Będę strzelał! - Wydarł się obszarpaniec. Lynx odkrzyknął głośno napastnikom, grając na czas: - Kim kurwa jesteście? Też mam broń, lepszą od waszej!!! - No to chodź tu kurwa, no chodź! - Krzyknęła kobieta. - Rzuć ją! - Wydarł się mężczyzna. - Dajesz żarcie, idziesz dalej! Niespodziewanie dla napastników flara syknęła przeciągle i zgasła zalewając ulicę z powrotem ciemnością. Maria wykorzystała moment i rzuciła się do okna przeskakując na drugą stronę. Z hukiem wylądowała na ziemi, aż krzycząc z bólu, jaki przysporzyła jej poraniona ręka. Jej oczy przyzwyczajały się do ciemności bardzo powoli. Wyławiała z mroku kształty połamanych krzeseł, szaf i komód. Z przerażeniem spostrzegła w rogu pomieszczenia leżącą ludzką sylwetkę. Snajper nie czekał na to aż tamci rzucą kolejną flarę, wybrał drugie okno i wpadł z łoskotem do środka. - Nie strzelaj - powiedziała Maria. - Chcieliśmy tylko przejść. Lynx spojrzał na nią zaskoczony ciągnąć do przodu za plecak. Dzięki wszczepowi w ciemnościach widział zdecydowanie lepiej niż dziewczyna. Coś co ta wzięła za napastnika było dawno porzuconym, poskręcanym domowym sprzętem. Frontowiec dopadł do skrajnego okna i nie wychylając się za bardzo sprawdzał ulicę. Napastnicy opuścili swoje pozycje, przyczaili się przy głównych drzwiach od budynku, próbowali przez otwory w deskach wypatrzyć ich dwójkę. - Nic nie widzę - syknęła Maria. - Jest stąd jakieś wyjście? - Ciii - szepnął żołnierz - padnij. Namacał ręką kawałek gruzu i wyrzucił przez okno na ulicę, chcą odwrócić uwagę grabieżców od wejścia. Maria posłusznie opadła na kolana. Ręka pulsowała ostrym, szarpiącym bólem. Zmęczenie przygasło, zalane adrenaliną. Rozglądała się, wzrok powoli przyzwyczajał się do mroku. Na zewnątrz huknął strzał, napastnik wypalił w stronę z której doszedł go dźwięk upadającego kawałka gruzu. Zrobił to odruchowo, na wpół przerażony. To co Wayland wcześniej wziął za strzelbę, było prymitywnym muszkietem. Bandyci na chwilę zniknęli w tumanie dymu, generowanego przez palący się na panewce proch strzelniczy. Posterunkowiec nie czekał, uniósł broń drżącymi rękami i wystrzelił w kierunku obdartusów. Ciężki pocisk praktycznie skosił kobietę z nóg. Z histerycznym wrzaskiem upadła na ziemię, krzycząc na całe gardło z bólu, próbowała zasłonić przerażającą ranę własnymi dłońmi. Towarzyszący jej mężczyzna wypuścił bezużyteczną broń z rąk i próbował odciągnąć ją od budynku, zasłaniając przy tym własnym ciałem. Snajper wstrzymał ogień, pozwalając mu ratować ranną. Odkrzyknął: - To było ostrzeżenie!!! Mogłem załatwić was wszystkich!!! Z drugiej strony przez krzyki rannej przebiły się wrzaski: - Stary! Kurwa! Ty ją zabiłeś! Zabiłeś ją skurwielu! - Niedoszły bandyta odpowiadał mu chroniony przez mury walącego się domu. - Chcieliśmy tylko żarcia! No kurwa mać! Ona umrze! - Wtórował mu dziki krzyk kobiety. “Tak i dlatego, chcieliście naszą broń i jedzenie” - skwitował to w myślach snajper. Spróbował odciąć się od wrzasków umierającej kobiety. Podszedł do wyjścia z tyłu, przystanął i powiedział: - Musimy wyjść tyłem - głos miał zimny, jakby zmieniony przez zażytą wcześniej kokainę. Narkotyk wzbudził w nim nowe pokłady energii, a ból wydawał się krążyć gdzieś na widnokręgu świadomości. Maria przykuliła się, tym razem przygięta poczuciem winy. Gdyby tylko… - Może uda się jej pomóc? - zapytała wstając. Zanim jeszcze wypowiedziała te słowa, wiedziała, ze brzmią idiotycznie. Ale nic nie mogła na to poradzić. - Słabo widzę, ale uważaj z korytarzem, coś chyba słyszałam. Nie jestem pewna. - Nie uda - uciął temat Givens - oni z nami zrobili by to samo… - głos miał głuchy i pusty. - Dzięki za ostrzeżenie, złap mnie jedną ręką za plecak i wyjdziemy ostrożnie tyłem - wychylił tylko głowę sprawdzając korytarz przed nimi. Lynx wysunął tylko głowę by natychmiast schować ją z powrotem. Na korytarzu stał mężczyzna. Żołnierz ponownie wychylił się tym razem, dużo niżej z bronią gotową do strzału. Młody chłopak w za dużym płaszczu odrzucił od siebie maczetę podnosząc ręce wysoko do góry. - Błagam.. nie strzelaj.. - Wyjęczał prawie już płacząc. - Spokojnie, nie jestem mordercom. Kim jesteś? Jesteś z tamtymi którzy próbowali nas obrabować? Co tu robisz? - snajper opuścił karabin ale na tyle tylko że mógł szybko jej użyć. Jego wzrok kierował się w stronę korytarza za plecami młodziaka. Givens chciał się upewnić, że to nie kolejna zasadzka. - Nie.. Nie, nie z tamtymi.. Ja.. Ja szedłem tędy i zasnąłem w tych ruinach.. No i usłyszałem strzały… Koleś, nie zabijaj… - Chłopak trząsł się ze strachu co jakiś czas wpatrując się w Lynxa, a to w lufę karabinu, w końcu dostrzegł stojącą za nim Marię. - Dziewczyno, powiedz mu.. Ja po prostu pójdę… - Rzucił cofając się. - Dokąd szedłeś? - zapytała Maria. - No.. Do Misji! Do Misji! - Skąd szedłeś? - pytanie było szybkie i konkretne. - Noo… - Chłopak zawahał się. - Żesz kurwa mać! - Krzyknął rzucając się za siebie. Lynx opuścił broń i pozwolił mu uciec. Ruszyli dalej korytarzem, szukając wyjścia na tyły domu. Po chwili znaleźli je, podwórze było usypane kawałkami gruzu o różnej gramaturze, stanowiło nie lada wyzwanie dla dwójki rannych osób. Odpadało przedzieranie się tyłami budynków, byli by bezpieczniejsi ale Maria wiedział, że Lynx nie miał tyle czasu. Szybkim marszem wyszli na ulice. Narobili przy tym sporo hałasu, pod nogami chrzęściło potłuczone szkło i kawałki tynku. - Gdzie jesteście?! Nie strzelajcie! - Włóczył się po niej mężczyzna na rękach nosząc ranną kobietę. - Ja też nie będę! No gdzie jesteście, do kurwy nędzy? Lynx zastygł przez moment, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym cicho zaszeptał do Marii: - Idziemy dalej… - mężczyzna czuł, że działanie kokainy zaczyna słabnąć. - Pomóżcie błagam! - Mężczyzna upadł na kolana. Uchodźcy szybko minęli zabudowania, ruszając w stronę Misji. Błagania mężczyzny jeszcze długo towarzyszyły im w drodze, aż umilkły zupełnie.
__________________ Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451 |