Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-01-2015, 22:50   #1
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
[WARHAMMER] Imperium na peryferiach III









Było upalne lato 2518 roku imperialnego kalendarza. Na traktach podróżowanie w większych grupach, praktycznym było ze względów wielu. Zwłaszcza zaś cenili sobie podróżni z obcych prowincji komitywę swych ziomków. Arno, Jost, Bert po dołączeniu do nich Eryka czuć mogli się niemal jak w rodzinnych stronach Biberhof otoczeni znajomymi twarzami i głosami, tych, przy których razem wychowywali się od dziecka. W jednym z przydrożnych, warownych zajazdów poznali zmierzającego w tym samym kierunku co oni, podobno kuzyna Hammerfista, krasnoluda z rodzimego klanu, który również chciał szukać tymczasowego zatrudnienia we Franzenstein. Wioska swym festynem przyciągała kupców, przedsiębiorców oraz szlachtę z Reiklandu i okolicznych prowincji i mogła być dodatkowo źródłem przyszłych kontaktów zawodowych, zawiązania ciekawych znajomości dla uczonego skryby. I nie tylko zresztą dla niego. Po opuszczeniu Grunburgu dołączyła do nich spotkana na szlaku para wędrowców, w których Winkel rozpoznał twarz dozorcy śluzy z Oberwill. Towarzyszyła mu wysoka, choć szczupła, o raczej dziecinnej budowie ciała, młoda, piegowata dziewczyna również ze Strilandu. I oni również kierowali swe kroki ku Franzenstein zwabieni ulotką o pracy.

Rankiem tego słonecznego dnia, Strilandczycy znaleźli na poboczu traktu nieżywego wędrowca. Mężczyzna w mocnych, żołnierskich portkach zginął od strzały, której czarna lotka sterczała z szyi. Bez butów i rozebrany do zakrwawionej koszuliny, leżał raczej od niedawna, na co wskazywały niewielkie rany zadane przez małych leśnych drapieżników ogryzających wystające części ciała. Do pleców leżącego na brzuchu wędrowca przybita nożem była ta sama nagroda, którą od jakiegoś czasu udekorowane były drzewa przy trakcie.









Popołudnie przechodziło w wieczór, kiedy podróżnicy zawitali w Weissdrachen, mieścinki u podnóża wzgórz Hagercryb, dwa dni drogi za Grunburgiem. Coraz dłuższe cienie kładły się na rzucane przez drzewa i domy rosnące wzdłuż szerokiej, brukowanej ulicy głównej. Miasteczko, mimo to przypominało dużą wioskę, a to głównie ze względu okalające je, ciągnące się jak okiem sięgnąć, polami uprawnymi pod zboże, ziemniaki, buraki, kapustę, tudzież kukurydzę. Mieścina nie różniła się prawie niczym od innych, przytulonych do traktu w Reikwaldzie ludzkich osad. Bliskość stolicy zapewniać musiała spore poczucie bezpieczeństwa, bo palisada od dawna zaniedbana, służyła raczej za płot odgradzający przytulone do niego obejścia gospodarskie od ziemi uprawnej. Nad bramą wisiał dumnie cesarski herb niczym korona nad nazwą mieścinki, co znający sie na heraldyce w okamgnieniu rozumieli jak, że sam Miłościwie Panujący Karl Franz, był panem tych ziem.

Mieszkańcy zeszli już z pól, zapewne w zaciszu swych domów z rodzinami racząc się kolacją z bliskimi. Na ulicach spóźnieni przechodnie z życzliwością przyglądali się gromadce obcych, pozdrawiając w imieniu Sigmara, tych, którzy wędrowali w towarzystwie osoby duchownej. Zapytany mężczyzna grzecznie wspomniał nazwę i wskazał drogę, ku jedynej karczmie, którą oferował Weissdrachen, chyba przez kartografów przez omyłkę pominięty na mapach. Oberża była na drugim końcu miasteczka. Po drodze minęli kilkadziesiąt budynków, z których tylko ten z szyldem prosiaka zwracał siebie szczególną uwagę, bo zakład rzeźnika miał zabite deskami drewniane, zamknięte okiennice i wejściowe drzwi.

W końcu wędrowcy zatrzymali się przed sporym, dwupiętrowym zajazdem z szyldem na drewnianych deskach którego, wiatr kołysał na grubych łańcuchach podobizny trójki białych smoków w żywo-dynamicznych pozach. Farba łuszczyła się i dawno wyblakła, lecz napis umiejący czytać głosił, to samo, co tym nieczytatym przedstawiał malunek - Pod Trzema Tańczącymi Smokami.

Na placu głównym wieczorny wiaterek dyndał również bezwładnym wisielcem dorosłego mężczyzny. Na tyle daleko od zajazdu, aby nozdrzy nie drażnił smród gnijącego ciała, do którego garnęły się kruki, na cel brane kamieniami przez gromadkę urwisów, gdy czarne ptaszyska przysiadały na belce szafotu.










W karczmie sala główna z barem była dobrze oświetlona, dosyć schludna i sporych rozmiarów i wypełniona w połowie gośćmi. Przy barze siedzieli głównie patroni wyglądający na miejscowych, zaś przy stolikach zazwyczaj podróżni. Czterech krasnoludów okupowało jeden z czterech stołów, które stały pod oknami. W kącie, odgrodzeni od reszty gości pustymi stołami i ławami posilali się niespiesznie trzej mężczyźni. Szaty i czarna maska z nieruchomymi wręcz oczyma jednego z nich zdradzała kapłana Morra. Drugi był postawnym zbrojnym z cudzoziemskim akcentem, którego twarz zdawała się być iście przyjazną, mimo, że zdobiona szpetną blizną, w porównaniu z trzecim mężczyzną. W tym ostatnim od razu widać było Łowcę Czarownic w służbie kultu Sigmara. Jego zimne, surowe oczy przez jakiś czas przeglądały się przybyszom, kiedy on, niespiesznie żuł krwistego antrykota powoli zapijając z kielicha.

Miejscowi posyłali ku przybyszom zaciekawione spojrzenia na chwilę przrywając rozmowy. Khazadzi nie zwracali na nikogo zupełnie uwagi. Pogrążeni w debacie w swym gronie, wybuchając od czasu do czasu gromkim śmiechem. Gdy nowoprzybyli zajęli miejsca przy stole, klimat nieco ożywił, gwar popłynął swym leniwym rytmem, a do stolika Stirladczyków podszedł zebrać zamówienia oberżysta przedstawiający się Jakubem.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 25-01-2015 o 07:54.
Campo Viejo jest offline