Lynx leżał na szpitalnym łóżku pamiętającym lepsze czasy. Sama sala niczym nie przypominała klinicznie czystych pomieszczeń w kontenerach medycznych Posterunku. Personel też nie, ważniejsze jednak było to, że otrzymał tu pomoc. Patrzył jak jego krew przepływała przez skomplikowaną maszynerię służąca do dializ. Łapiduch stwierdził, że w parę godzin pozbędzie się toksyny z organizmu. Amputacja nogi też nie była konieczna, jednak przez kilka dni może być trochę osłabiony. Maria doprowadziła się do jako takiego porządku i wyszła obejść klinikę. Zostawiony sam sobie żołnierz posterunku przymknął oczy w niespokojnej drzemce.
W pomieszczeniu trwał spokój. Wycie wiatru przygłuszone grubymi ścianami kołysało do snu, przerywane z rzadka odległymi echami wystrzałów i jękami pacjentów płynącymi z ciemnych kątów. Lampa wisząca na kablu chwiała się niespokojnie strącając na ziemię drobinki pyłu. Drzwi do pomieszczenia skrzypnęły metalicznie wpuszczając do środka trochę zimnego powietrza. Obcasy stuknęły na szpitalnych płytkach, potem dołączyły do nich inne. Szepty, głosy mamroczące cicho i cienie rzucane na parawan oddzielający przestrzeń wokół. Trwało to dłuższą chwilę, w końcu postać zbliżyła się do łóżka. Lynx nie rozpoznał przybysza, który zrzucił jakiś kształt z ramienia i usiadł ciężko na krześle. Przez chwilę miał wrażenie, że to dziewczyna znowu pojawiła się by przy nim czuwać, prawie się uśmiechnął, kiedy majak zmienił się i wyostrzył ukazując posępną twarz Kinga. Gdzieś na peryferiach wzroku mignęła mu twarz dziewczynki towarzyszącej im od jakiegoś czasu.
W pierwszym odruchu po przebudzeniu ręka weterana powędrowała pod poduszkę, gdzie zwykle w takich sytuacjach leżałby naładowany pistolet. Teraz jednak jego ruch wyglądać mógł komicznie i nieporadnie. Skrzywił się z bólu ale po chwili uświadomił sobie, że w kiepskim świetle żarówki rejestruje nad sobą twarz lekarza.
-
Udało Wam się. - spojrzał na kulącą się za Clydem Irę i niemrawo się uśmiechnął.
-
Tak, udało. - King spojrzał na żołnierza z dziwnym wyrazem na twarzy. Przez chwilę przypatrywał się plątaninie rurek podpiętych do ciała pacjenta. -
Jak się czujesz?
-
Parszywie. Jakżeby inaczej - dodał poważnie -
Gdzie Randall? Maria zaraz powinna wrócić, poszła się przewietrzyć. - spróbował wyprzedzić pytanie Kinga.
-
Randall gdzieś się kręci, planuje. - spec stwierdził zjadliwie -
Traktuje to miejsce trochę jak swoją piaskownicę, wiesz jak z nim jest. Co z Ezechielem? - zapytał pozornie wciąż skupiony na maszynerii medycznej, choć jego twarz napięła się jakby przeczuwał odpowiedź.
-
Igła i ten skurwiel Carlos, byli podstawieni przez Tildę. Nikt z Bramy nie docierał do Misji, załatwiali ich po drodze, złupiwszy uprzednio ze wszystkich gambli. - spróbował się podnieść, szło mu niesporo, ale przemógł słabość ciała. -
Jeśli gdzieś spotkam te sukę, zatłukę ją gołymi rękami King. Ez nie dał rady, pomocnik Igły postrzelił go w udo, poszła tętnica… to był jego wybór… - przerwał wpatrując się w sufit -
…zostawiłem mu ostatnią kulkę.
Clyde milczał. Ira patrzyła nierozumiejącym wzrokiem to na jednego to na drugiego, nerwowo miętosząc skraj pościeli. Nie było nic do dodania, stary uparty kowboj pewnie sam sprzeciwiał by się jakimkolwiek sentymentom w takiej chwili. Pojawił się znikąd, uratował ich podczas ucieczki z karawany, zabił każdego kto stanął mu na drodze, nie oszczędził nawet Morganów. A teraz ruiny upomniały się także o niego. Umierając sam odebrał sobie swoją zemstę. Przewrotne. Ciekawe co na to Randall…
-
Przeżyliśmy. - skwitował lakonicznie naukowiec -
A może umarliśmy dawno temu i teraz błąkamy się bez celu? Hmpf…
-
Clyde, proszę, bez metafor dzisiaj. - zaśmiał się kaszląc na przemian -
Jak wygląda sytuacja w Misji? Kiedy tu wchodziliśmy, ledwo kontaktowałem. Daliście radę rozmówić się z Giannim? Dużo tu uchodźców?
-
Dotarliśmy dopiero niedawno. Gianni jest tutaj rozchwytywanym człowiekiem, do tego podobno zamknął się w swojej samotni, więc nie tak łatwo do niego dotrzeć, ale Fray coś robi w tym kierunku. A Misja? - King podniósł głowę i odchylił się na krześle nasłuchując, czy w pobliżu nie kręci się ktoś nieproszony. -
Ledwo się trzyma. Ta jej neutralność to mit, mutanci ledwie kilka dni temu puścili z dymem jedno z osiedli uchodźców, teraz Ci chcą odwetu. Zasoby się kurczą, znikąd pomocy, a Ci co mają posłuch nawołują do mordów. Poskładamy Cię do kupy i idziemy stąd najszybciej jak się da. To miejsce to grób.
-
Lekarze mówią, że do wieczora powinno być lepiej. Jeśli o mnie chodzi, to jestem za tym, żeby kupić tyle żarcia ile się da i spieprzać, zanim będzie za późno. - Zamilkł na chwilę, chcą coś przetrawić, ale po chwili odezwał się: -
To nie mutanty spaliły osiedle ludzi, Clyde. Kiedy tu szliśmy, odpoczywaliśmy w ruinach. Podsłuchaliśmy rozmowę. - ściszył głos -
Jakiś Williams, zabił dwóch gościów, za to, że ich wynajął do postraszenia ludzi, a oni przesadzili. Sztywni, na chwilę przed tym, zanim zrobili się sztywni, zakopali w gruzach pięć piękniutkich granatów z białym fosforem. Wiem co potrafi to kurewstwo. Powinniśmy stąd spieprzać… jak najszybciej i jak najdalej. To się skończy masakrą...
-
Cholera… - spec zasępił się jeszcze bardziej słuchając nowych rewelacji -
Jeśli ktoś od wewnątrz chce zaognić konflikt… - nauczyciel bił się z myślami, aż wreszcie się odezwał -
Myślisz… myślisz, że dałoby się ich zatrzymać? Donieść o tym Gianniemu, albo komuś kto ma tutaj coś do powiedzenia? Przebijanie się przez ruiny, kiedy z dwóch stron będą nacierać na siebie rządni odwetu szaleńcy może wcale nie skończyć się tak jak to sobie wyobrażamy.
-
Clyde, zrozum, nie mam zamiaru nikogo ratować. Silny miał rację, ta nienawiść zaszła za daleko, nawet Gianni może nie dać rady. Z tego co mówisz i co słyszeliśmy w ruinach, nie wiem, czy Ojczulek ma tu jakąkolwiek władzę. Ja i Randall moglibyśmy spróbować nas przeprowadzić przez gruzowisko. Przecież ono musi się kiedyś skończyć. Małą grupą będziemy mieli większe szanse, niż czekając tutaj, aż wszystko spieprzy się na łeb.
-
Mnie nie chodzi o ratowanie kogoś, bo będzie mi z tym lepiej. Jeśli tutaj rozpęta się piekło, to z nami w środku. Nie mam pojęcia jak mielibyśmy ich godzić, zgadzam się, że to pewnie już niemożliwe, ale jeśli uda nam się opóźnić rozlew krwi to już coś. Poza tym jeśli naprawdę coś miałoby się zmienić... - Clyde trochę zapędził, więc urwał i dokończył trochę koślawo -
jeśli coś w ogóle miałoby się zmienić to chyba teraz.
-
A jak się nie uda? Przegapimy szansę i utkniemy tu na dłużej. Pamiętaj, wtedy nie będziesz już miał wyboru, będziemy MY Clyde - Ci w środku i ONI - Ci na zewnątrz. To będzie hekatomba, nie chcę więcej brać w czymś takim udziału. Wierz mi, widziałem takie rzeczy na własne oczy...
-
Źle mnie zrozumiałeś, nie chcę zostawać tutaj dłużej niż to konieczne, ale zanim odejdziemy możemy chociaż spróbować przemówić im do rozsądku, tym bardziej że mamy jakiś dowód, a nie jedynie przypuszczenia. Mamy dowody na obecność Molocha, wiemy kto stoi za mordem na uchodźcach. Skoro wszyscy mamy dosyć piekła, może da się zdusić je w zarodku zamiast ciągle uciekać? Bo i dokąd uciekniemy? Na palenisko, albo do Nashville, które wtedy będzie maszerowało z odsieczą? Chciałbym w to wierzyć, ale jeśli tutaj zacznie się na dobre, to żadne Nashville może nie zaoferować choćby cienia ochrony, albo szansy na ucieczkę.
-
Wątpię, by ktoś nam uwierzył w działalność Molocha, jedna sztuka broni nikogo nie przekona. Co do mordu na uchodźcach, nie mamy jak połączyć granatów z ochroną miasta, świadkowie nie żyją, dowody są za linią frontu pewnie już. Ruiny to przecież nie tylko Nash i osiedla mutantów. Nie da się ich szczelnie zamknąć, próbując się przemknąć w jakimkolwiek kierunku, mamy takie same albo nawet większe szanse, niż zostając tutaj King.
-
Powtarzam, ja nie chcę zostawać. Chcę przed wyjściem zrobić tyle, żeby za kilka dni nie było tutaj masowej mogiły. - King wstał i zaczął dreptać w kółko. Dziewczynka przycupnęła na ziemi bawiąc się sprzączką od plecaka. Chociaż sprawiała wrażenie pochłoniętej swoją zabawą, wydawała się słuchać o czym rozmawiają mężczyźni.
-
Pod Bramą nam się udało. - wspomniał spec -
Tilda i jej ludzie okazali się tak naprawdę Łowcami niewolników, zapewne inną częścią karawany, z której wcześniej uciekliśmy. Ledwo powstrzymałem Randalla przed rozpętaniem tam regularnej bitwy, potem polazł na tę Bramę i jakoś przekonał ich żeby puścili nas i resztę uchodźców. Idą tu teraz, starcy, kobiety, dzieci, widziałeś ich. Wtedy też myśleliśmy, że się nie da. Jeśli teraz sobie odpuścimy, mogliśmy równie dobrze pozwolić im się tam zarżnąć.
Lynx pokręcił głową nie mogąc zrozumieć Kinga: -
Wiesz, że Fray będzie się czuł tutaj jak w niebie. Wiem, kto idzie za nami, cały kurwa czas, o tym myślę, King. - podniósł głos -
Nie ocalimy wszystkich… zginiesz próbując? Gdyby istniała jakaś szansa na ugodę, pewnie przyznałbym Ci rację. Ludzie ludzi zabijają za kawałek chleba, mało nas w ruinach nie zabili niedawno… pomyśl, co zrobią mutanty? Nie winię ich, nikogo nie bronię. Nie musimy i nie powinniśmy być stroną w tym konflikcie, może już na to za późno, ale wolałbym tak nie myśleć Clyde.
-
Widzę dwa wyjścia. Albo odchodzimy i liczymy, że nam się uda, a potem patrzymy jak Misja zaczyna się rozpadać, albo znajdujemy kogoś z głową na karku i mówimy o Molochu, potem odnajdujemy tego Williamsa i jego powiązanie z pożarem, co może uspokoić tych tutaj na jakiś czas. Do tego nie rzucą się na mutantów. - King zawahał się przez chwilę -
Nie wierzę, że to się naprawdę skończy, życie pisze inne scenariusze, ale może właśnie w ten sposób będziemy mogli zadośćuczynić za tamtą karawanę. Nie muszą się o tym nawet dowiedzieć, ale tak będzie lepiej. - Spec spojrzał na Lynxa, którego twarz wyraźnie się zmieniła -
Dziękuję. Zapomniałem wtedy to powiedzieć.
-
Zrobiłbyś to samo… - zamilkł na chwilę -
przynajmniej taką mam nadzieję. Wtedy nie było czasu, miałeś tylko wyrzuty, oby ostatni raz… - spróbował się uśmiechnąć szerzej, ale ból z ledwo zagojonej rany na policzku przypomniał mu o tym, żeby tego nie robić.
Misja nie wyglądała tak, jak Maria się spodziewała. Najpierw kontrola na wejściu - w sumie Lynx to przewidział , potem wyskoczenie z połowy gambli za dializę (naciągnęli ich, miała tego bolesną świadomość, ale nie miała siły na targi, a Lynx był ledwie ciepły) , a teraz.. wszędzie byli ludzie. Umierali. Żebrali. Nie tak powinno to wyglądać. Czuła narastająca złość , którą wkrótce zastąpiła obojętność. Rezygnacja. Sądziła, że po nocy spędzonej w ruinach będzie lecieć z nóg, ale choć czuła znużenie, nie dawała rady zasnąć. Wróciła do pomieszczenia, gdzie zostawiła Lynxa.
Ucieszyła sie na widok lekarza i dziewczynki, miała nawet ochote objąć Clyda, ale nie wykonała żadnego gestu. Nie mogła. Zbyt dużo czasu zajęło jej budowanie tarczy, chroniącej ja przed tym wszystkim, co działo sie dookoła. Gdyby Clyde odwzajemnił uścisk nie dałaby rady utrzymać jej dłużej. Rozpadła by się na drobne kawałki , a Maria chwilę potem.
-
Cześć Clyde. Hej Myszko - rzuciła do Iry i ciężko usiadła. -
Żyjecie. Dobrze.
-
Witaj. - King skłonił głową dziewczynie, która przysiadła się blisko Lynxa. Nie umknęło mu jej zmartwione spojrzenie, ruch ręki, która znalazła się nagle blisko ręki żołnierza. Chciał coś dodać, ale wszystko wydawało mu się teraz sztuczne i trochę dziwne. Niby znał Marię dużo dłużej niż pozostałych, a jednak nie potrafił ot tak z nią porozmawiać. Poczuł się trochę obco. -
Jak ręka?
-
W porządku. - uniosła ją nieco, Clyde mógł zobaczyć czystszy bandaż. -
Poskładali mi ją na nowo.
-
To.. to dobrze. Wyglądasz lepiej. - Cień uśmiechu przemknął po twarzy, gasnąc tak szybko jak się pojawił. -
Macie jakieś miejsce do spania? Jest tu jakiś wspólny barak, czy coś?
-
Nie mam pojęcia. - wzruszyła ramionami. -
I tak trzeba poczekać, aż dializa się skończy. Tyle z nas zerżnęli, ze pewnie pozwolą zostać do jutra.
-
Chyba mówił, że do wieczora. - wtrącił Lynx -
Był tu jeden z tych konowałów, więc na noc i tak musimy coś znaleźć. Zresztą już czuję się lepiej. - jakby na potwierdzenie tych słów, usiadł pewniej na łóżku, ale nie potrafił ukryć wysiłku jaki w to włożył. -
Clyde - podał mu torebkę ze słoiczkami wypełnionymi tabletkami -
znaleźliśmy to przy Igle - jest tam coś przydatnego? W wolnej chwili zajrzyj. Jak stoicie z gamblami i amunicją?
-
Trochę się tego nazbierało. - powiedział naukowiec odbierając paczkę z rąk Lynxa -
Chociaż przed samą misją straciliśmy sporo sprzętu w kraksie. Ostrzelali nas z ciężkiego kalibru, nie było czasu żeby coś ratować, ale zostało to co w plecakach.
Clyde oparł się stolik na który leżała aparatura do dializy.
-
Czyli jakie mamy plany? Randall miał się czegoś dowiedzieć o sytuacji w Misji, ale znając go połowę z tego zatrzyma dla siebie. Próbujemy się w ogóle mieszać w to co tu się dzieje? Może poszukamy kogoś kto też idzie do Nashville?
-
Sądzisz, że znajdziemy kogoś godnego zaufania? Myślisz, że Nashville to dobry kierunek, może by trzeba popytać wśród ludzi o okolicę? Może są inne opcje? Cały czas bazujemy na tym co powiedzieli nam Morganowie tak naprawdę i Tarczownicy. Powinniśmy wykorzystać najbliższy czas na zdobycie jak największej ilości informacji, prowiantu i jak da radę amunicji? Warto było by pomówić z Giannim, ale może być ciężko, jak sam mówiłeś.
Maria drgnęła, ledwie dostrzegalnie, na dźwięk imienia Fraya.
-
Lynx mówił ci, że Ezechiel nie żyje? - zapytała, podnosząc głowę, żeby spojrzeć na Clyde’a.
-
Tak, mówił. - King przeniósł wzrok na dziewczynę z Texasu. -
Powiedział też, że załatwiliście jego zabójcę. Dla niego miało to pewnie duże znaczenie.
-
Pieprzenie. - warknęła tylko Maria. Zabrzmiało to dziwnie, bo użyła tonu którym się stwierdza że na dworze jest ładna pogoda. -
Miało by znaczenie, gdyby mógł mieć porządny pogrzeb.
-
Nie miał. - powiedział, jakby nie swoim głosem. -
Nie miał i nie będzie miał. Nic na to nie poradzimy, to był jego wybór Mario, choćby nie wiem jak to bolało. - żołnierz wiedział, że te słowa się jej nie spodobają. Musiała je usłyszeć, dobijanie się wyrzutami sumienia, nie pomoże jej w niczym. Chciał by to zrozumiała.
-
Nie miał żadnego wyboru. - potrząsnęła tylko głową, a potem wbiła wzrok w czubek swoich butów. -
Żadnego. Nikt nie ma. Co ma się stać, to będzie. Nie mamy na to wpływu.
-
To jest właśnie pieprzenie. - Clyde poczuł się trochę zdumiony własną śmiałością, ale kontynuował. Duszące poczucie dyskomfortu zostało gdzieś z tyłu. -
Może mamy gorszy wybór niż ludzie kiedyś, ale ciągle możemy o sobie decydować. Nie mów mi, że przez cały ten czas w karawanie nie marzyłaś żeby się wydostać, że nie czekałaś na moment, w którym wreszcie Cię puszczą. Ezechiel zrobił wszystko żeby Cię uwolnić i udało mu się. Masz teraz życie w swoich rękach i ty nazywasz to brakiem wyboru? - Spec przeniósł wzrok na Lynxa -
Jego też wyciągnęłaś z ruin i przyniosłaś tutaj. Masz mnóstwo możliwości. Wszyscy mamy.
Snajper spojrzał jej w oczy: -
Chyba, że żałujesz, że to nie ja tam zostałem?
-
To nie fair. Lynx, nie fair. - wykrztusiła tylko. -
Podobnie jak gadanie o karawanie.
Clyde zacisnął wargi, znowu czując się jak intruz. Gorliwość z jaką wypowiadał słowa gdzieś uciekła i koło szpitalnego łóżka znowu stał zmęczony życiem człowiek o przeoranej zmarszczkami twarzy. Lynx nie dawał jednak za wygraną.
-
Całe to życie nie jest fair, nikt nigdy nie mówił, że będzie. Nie jest fair w Texasie, tutaj, na Posterunku czy gdziekolwiek indziej. - głos miał chropowaty, aż mu zaschło w gardle -
Ja żałuję wielu rzeczy, wielu się wstydzę. Żyję i to mnie napędza, od niedawna nie tylko to, zadałem Ci proste pytanie Mario.
-
Nie. - powiedziała, pewnie -
Nie żałuję. Żałuje wielu rzeczy, ale tego nie. Dziwne, że sam nie wiesz.
-
Byłem ciekaw, czy Ty wiesz. Clyde ma rację, wszyscy mamy wybór. Tylko żeby podjąć właściwy, odnośnie naszej sytuacji - zmienił momentalnie temat -
musimy mieć więcej informacji. Także tych zdobytych własnymi sposobami. Fray czuje się w tym piekle jak w niebie, do końca bym mu nie ufał King. Może nie mówmy mu na razie o tej sprawie z granatami?
-
Fray… nie wiem co o nim myśleć. Można mu wiele zarzucić, ale dotąd nie wbił nam noża w plecy, a miał ku temu wiele okazji. Jeśli między sobą nie będziemy szczerzy to prędzej czy później dojdzie do starcia.
-
Co do granatów. Najważniejsze to dowiedzieć się co to za Williams, po co miał straszyć ludzi i czy jest więcej tych granatów. Poza tym od kogo to usłyszeliście? Widzieliście ich?
-
W kwestii Randalla tylko doradzam ostrożność doktorku. Widzieliśmy tylko ich trupy. Jeden był chyba z Texasu, tak wynikało z rozmowy. Ten Williams, to musi być ktoś z Misji, a raczej jej militarnej części, miał dostęp do broni długiej, a taką ma chyba tylko ochrona szpitala, skoro naszą zabrali. - snajper wyraźnie zachmurzył się przy ostatnim zdaniu. W kieszeni kamizelki miał przedartą kartę, którą miał okazać przy wydaniu broni, a z tą zawsze rozstawał się niechętnie.
-
No tak, ale kto wspominał tego Williamsa? Ktoś na posterunku przed Misją? - Dociekał lekarz.
-
Ci zabici najemnicy. Czekali na zapłatę od niego, a kiedy zaczął strzelać, usłyszeliśmy to nazwisko. Słyszałem głos tego gościa, jak go usłyszę raz jeszcze to Ci powiem czy to on. Maria też słyszała. Sądząc z tego jak załatwił tych dwóch, musi posiadać jakieś przeszkolenie i doświadczenie.
-
No to trzeba go znaleźć. - Clyde odwrócił się w stronę Marii, która od dłuższej chwili nie brała udziału w rozmowie. -
Mogłabyś zająć się małą przez jakiś czas? Nie chciałbym ciągnąć jej ze sobą, jeśli mielibyśmy szwendać się po ciemnych kątach Misji.
Maria, z widocznym wahaniem, pokiwała głową. Przed oczami stanęło jej nieruchome ciało dziecka rozciągnięte na pancerzu maszyny. Zamrugała kilka razy, ale obraz nie znikał. Dziewczynka otworzyła oczy i pokazała Marii język. Potem z jej buzi buchnęła struga krwi. Maria wzdrygnęła się.
-
Dziękuję. Jeśli akurat nie będę zajęty szukaniem podejrzanych strażników oczywiście będę miał na nią oko. - Próbował się uśmiechnąć. -
Nie zadręczaj się tak bardzo. Jeśli Cię to pocieszy, to powiem Ci, że nie angażując się w problemy nie narobiłaś tyle bałaganu co my, ale w końcu chyba będziesz musiała w to wejść. Choćby żeby ofiara Ezechiela nie poszła na marne.
-
To nie jest dobre miejsce dla dziecka. - ściszyła jeszcze bardziej głos, obserwując bawiącą się małą. Wizja zniknęła. -
Musisz też pilnować, Clyde, żeby za bardzo się do niej nie przywiązywać.
Spec mruknął coś niezrozumiałego, patrząc kątem oka na Irę, po czym niechętnie skinął głową. Oswajał się z myślą, że dla jej dobra, będzie musiał w końcu komuś ją oddać, ale im dłużej nikt taki się nie pojawiał tym większe miał wątpliwości. Może podświadomie wcale tego nie chciał… Odsunął od siebie natrętną myśl, po czym zabrał plecak z ziemi i zaczął szykować się do wyjścia.
-
Ogarnij nam jakieś miejsce do spania Clyde. Znając tych zdzierców, najdalej wieczorem nas stąd pewnie wykopią. Widzę, że masz radio, kontaktujecie się z Frayem? Na jakim kanale? Ustalmy jeden, żeby się późnej nie szukać.
-
Na trójce. Rozejrzę się, poszukam. Trzymajcie się. - King przysiadł przy dziewczynce, która już zbierała się do wyjścia i w kilku słowach wyszeptanych twarzą w twarz wyjaśnił jej żeby została z Marią. Mała nie wyglądała na ucieszoną jego decyzją, ale w końcu przytaknęła głową i odłożyła swój tobołek na ziemię. Maria przenosiła spojrzenie z Kinga na dziewczynkę.
-
Jak się nie przywiązujesz, to jest łatwiej kiedy… - nie dokończyła. Nie chciała mówić o śmierci przy dziecku. -
Sam wiesz.
-
Wiem. - Odparł King odwracając się do wyjścia.
Maria czasami go zdumiewała. W jednej chwili mówiła o martwym Ezechielu z lekkością, której nie powstydziłby się Randall Fray, by zaraz potem przypomnieć sobie o obecności kilkuletniego dziecka i bać się rozmawiać przy nim o śmierci. Zupełnie jakby ta mała istotka sama nie doświadczyła wojny, jej głodu, bólu, strachu i samotności. Gdzieś w tej młodej kobiecie coś ciągle kazało być rezolutną i pewną siebie, kiedy oczy i poszarzała twarz wyrażały rozpacz i rezygnację. Ból po stracie wuja z trudem tłumiony przywiązaniem do poznanego ledwie kilka dni temu żołnierza z Frontu. Wszystko to przemknęło mu przez głowę w jednej chwili, nim Maria pokiwała smutno głową dając mu znać, że może iść.
***
Odmaszerował w stronę blaszanych drzwi, ignorując natarczywe odgłosy rannych i przekleństwa sanitariuszy niosące się po sali. Wyszedł w chłód dnia, tchnący kurzem, krwią i obozowym zaduchem. Miał odnaleźć miejsce do spania, namiot, barak, czy choćby zadaszony kawałek ruin blisko paleniska. Na dostęp do jedzenia, wody i lekarstw nie robił sobie większych nadziei, mimo to nie zamierzał w tej kwestii od razu się poddać.
Misja mogła kryć przed sobą jeszcze wiele tajemnic, w tym enigmatycznego Gianniego, Williamsa i rzeszę innych typów pragnących pogrążyć to miejsce w chaosie, albo takich, podobnie do nich, chcących wymknąć się stąd póki czas. Pytanie było, czy znajdzie się ktokolwiek kto zechce im towarzyszyć? Przyszłość rysowała mu się w ciemnych barwach, jednak jakkolwiek próbował w swojej wyobraźni domalowywać białe kontury nadziei i dobrej woli, zawsze natrafiał na nieskończone pokłady czerni, wiecznej, niezmiennej, niewzruszonej…
King poprawił uchwyt plecaka na ramieniu i ruszył przed siebie.