Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-01-2015, 22:19   #9
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

23.11.2056
11:21

Byli ostatnią redutą. Za nimi zaledwie kilkaset metrów i już Misja. Te kilka walących się ze starości i niezabliźnionych ran budynków zapełnionych przerażonymi obrońcami dzieliło przytułek od pewnej zagłady. Jeżeli się wycofają mutanci podejdą pod samą bramę. Podciągną moździerze, przejdą przez podziemny tunel, dotrą pod sam peron i tam dokonają masakry uchodźców. Tutaj mieli jeszcze jakieś szanse, złudną nadzieje i wzrok skierowany na wschód. W końcu karawana z Nashville przywiezie coś więcej niż żywność i amunicje. Przeszukiwacze, Tarczownicy, a może nawet Obrońcy nie pozwolą Misji spłonąć.
Do tego czasu nie będą zadawali pytań. Jeżeli ktoś zastanowi się na głos dlaczego mutanci atakują miejsce, które zawsze było ich schronieniem i człowieka, który bronił ich przed zapędami rasistowskiej większości, zawsze usłyszy to samo. To zwierzęta, nie szukaj logiki w zachowaniu zwierząt. Bestie złaknione krwi, opętane szałem zabijania. Gryzące rękę, która ich karmiła.
Ci, którzy poznali mutantów bliżej, zdają sobie sprawę, że i owszem kierują się w swoim zachowaniu logiką i że z pewnością nie rozszalały się w bezmyślnym pędzie ku zabijaniu, w którym ludzie niejednokrotnie ludzie ich przewyższali, ale kto teraz przyzna się do kontaktów z odmieńcami i będzie miał odwagę o nich mówić głośno.
Może torują sobie drogę do Nashville?
Więc dlaczego po prostu nie ominęli Misji, bądź nie przeszli przez nią nie oddając nawet jednego strzału?
Bo Gianni im nie pozwolił. Nie chciał śmierci kolejnych ludzi w szalonym konflikcie. Więc rzucił na szale życie setek uchodźców i zdecydował się poświęcić Misje? Tak, w ciągu kilku dni wszyscy stali się sobie wrogami?
Nie zadawaj pytań. Mogą one zaprowadzić do miejsca, w którym nie chciałbyś się znaleźć.

***

Harper mocniej ścisnął karabin. Pociągnął mocny łyk z manierki, niepewnie przyglądając się klęczącemu obok żołnierzowi. Tamten nie odrywając oka od lunety jakby odgadł jego myśli.
- Przedpole wygląda na czyste. Musiałem rozwalić sukinkota. – Mimo zapewnień Harper nie poruszył się z trwogą wpatrując się w wyjście z budynku. Przez próg powoli sączyła się kałuża krwi. Strzelec wyborowy podążył za jego wzrokiem.
- Kurwa młody... – Wyszeptał. – Mi też się to nie podoba, ale tamci potrzebują tej amunicji.
- Jest środek dnia.. – Harper wyszeptał z niedowierzaniem. – Pieprzony środek dnia.
- Mówię Ci, że go dorwałem. Trzymaj głowę nisko, przez połowę placu możesz się przeczołgać. Dasz radę, chłopcze. – Harper zupełnie nie wyglądał na przekonanego. – Reszta siedzi zamelinowana. Dasz radę... – Strzelec wyszeptał bardziej sam do siebie niż do amunicyjnego.
Harper splunął za siebie i wstał rzucając gniewne spojrzenia. Był tylko jeden powód, dla którego zgodził się wziąć w ręce karabin i stanąć w obronie Misji. Jego żona poważnie zachorowała w drodze z Pineville do Nashville. Bez zaprzedania duszy w obronie tego miejsca nie mógł liczyć dla niej na nic więcej niż miejsce przy wspólnym ognisku. Przeklął pod nosem. Jeszcze kilka dni i ruszy dalej. Wstał i powoli, powłócząc nogami ruszył w stronę wyjścia, mijając pozostałych obrońców. Jeszcze kilka dni.
Niepewnie wychylił się zza futryny rozglądając dookoła. Ruiny wyglądały na spokojne, wręcz opuszczone. Mężczyzna zdawał sobie jednak sprawę, że to ułuda. Większość budynków po tej stronie było obsadzone przez uchodźców. Przez kilkaset metrów ciągnęły się gruzowiska. Tam zaczynał się teren opanowany przez odmieńców. Przez te kilka dni walk zmienili oni taktykę. Wcześniej przypuszczali szturm za szturmem okrutnie wykrwawiając obrońców. Zmutowane zwierzęta rozszarpywały uchodźców podchodząc prawie pod bramy. Misja upadłaby, gdyby nie świeży napływ rekrutów z przybywających uciekinierów z Pineville. Wśród nich był i Harper. Teraz odmieńcy uspokoili się. Codziennością stał się bezlitosny ostrzał snajperski, fugasy, niespodziewane rajdy na pozycje obrońców. Harper słyszał, że odcięli zachodni wyjazd z Misji i regularnie ostrzeliwali wschodni wjazd prowadzący przez wypalony kanał. Podobno na zachodzie byli goście, którzy kontaktowali się z Nashville i tacy, którzy prowadzili tamtędy karawany. Odetchnął głęboko. Jeżeli im się udawało, to i dlaczego mu nie miało by się udać.
- Skurwysyny. – Wycedził przez zaciśnięte zęby. Kogo on oszukiwał? Karawany? Odkąd tu był widział jedną. Rozbitą, po przestrzeliwaną, jak sito. Przywiozła żarcie, a oni przez tydzień wyciągali ołów spomiędzy zębów. Później przestano przywozić cokolwiek.
Nie był żołnierzem, ale nie był głupi. Żaden większy transport nie mógł się do nich przebić. Odmieńcy otoczyli Misje nie pozwalając by ktokolwiek przejechał drogą w stronę Nashville. Co raz więcej ludzi za to trafiało do niej z Pineville i okolic powodując przeludnienie i jeszcze szybsze wyczerpywanie zmagazynowanych leków i żywności. Kilka dni i zaczną zabijać się o nie sami i żaden z mutantów nie będzie do tego potrzebny. Odmieńcy będą mogli po prostu leżeć i obserwować, rzezi, którą ludzie zgotują sobie sami.
Harper położył się czołgając się na łokciach zza róg budynku.
- Kurierom się udaje. – Wyszeptał.
Buty rozbijały krew, gdy podążał w kierunku, w którym kilkanaście minut wcześniej ruszył jego towarzysz. W końcu dostrzegł go leżącego wśród porozbijanych betonowych płyt.


- Skurwysyny. – Powtórzył. Rozejrzał się przez chwilę dając ciału odsapnąć. W końcu dostrzegł to czego szukał. Dwie metalowe skrzynki po brzegi wypełnione amunicją leżące trochę dalej niż zabity.
Tamten musiał odrzucić je, starając się schronić przed ogniem snajpera. Jedna była otwarta, a jej zawartość wysypała sie na ziemię. Harper kolejny raz przeklnął i przysunął się w jej stronę, aby pozbierać drogocenny ładunek. Oddalony od niego snajper wpatrywał się przez lunętę swojego karabinu w łatwy cel, gładząc palcem spust.
- Czekaj. – Wyharczał leżący obok mutant. – Niech znajdzie się dokładnie pomiędzy budynkami. – Snajper skinął lekko głową. Następni będą musieli pokonać dłuższy dystans do skrzynek i nie będą mogli z nimi zawrócić.
Harper tymczasem zamknął metalową skrzynię, zarzucił sobie obie na uda i czołgając się na plecach ruszył w kierunku drugiej, wciąż odciętej pozycji. Zatrzymywał się co jakiś czas pozwalając sobie odpocząć. Ciężar prawie przygniatał, jednakże mężczyzna posuwał się dalej.
- Kurw... – Przeklął, kiedy rozbite szkło przecięło mu plecy. Podniósł się delikatnie próbując je ominąć.
- Ognia, ognia, ognia. – Wyszeptał obserwator. Grzmot wystrzału rozdarł ciszę. Harper poczuł szarpnięcie. Mimo woli odrzucił od siebie skrzynki i przerażony ruszył biegiem w kierunku zabudowań. Nie czuł plamy krwi powiększającej się na jego plecach. Pojedyncze strzały starały się osłonić mu drogę. Żaden z nich nie trafił nawet blisko pozycji ukrytego strzelca.
- Nie strzelaj – Wycedził obserwator. Snajper obserwował jak jego ofiara zwalnia, upuszczając po drodze karabin. Harper zatrzymał się zupełnie upadając na kolana. Ręce przycisnął do klatki piersiowej, nieskutecznie próbując wziąć głęboki oddech. Spojrzał w dół. Jego ręce były całe we krwi.
- Dostał? Dostał?! – W budynku zajmowanym przez obrońców kotłowało się. Mężczyzna z opaską czerwonego krzyża na ramieniu szarpał się, próbując wybiec na zewnątrz.
- Z drogi, z drogi do kurwy nędzy! – Medyk ściskając w ręku plecak uderzył przytrzymującego go wysokiego mężczyznę. – Umrze przecież, jak poprzedni! Puszczaj!
- Zabiją Cię! – Tamten dalej trzymał żołnierza w żelaznym uścisku, mimo krwawiącego łuku brwiowego. – Rozumiesz?! Zabiją!
- Spokój! – Głos osadził w miejscu walczących. Postać do tej pory stojąca w cieniu stanęła przed medykiem. – Harper nie potrzebuje sanitariusza. – Z medyka jakby uszło powietrze. Wiedział, że Ojciec miał racje. Nawet stąd rana wyglądała na śmiertelną. Gianni spojrzał na niego ze zrozumieniem.
- Potrzeba mu pojednać się z Bogiem. – Powiedział, kierując się do wyjścia. Jeden z uchodźców z niepewnością stanął mu na drodze.
- Zastrzelą Cię. To psy, nie znają litości. – Ksiądz spojrzał na niego, kładąc dłoń na ramieniu.
- Każdy zna litość, mój synu. – Gianni ruszył przed siebie nie zważając na zdziwione spojrzenia. Stojący naprzeciw niego uchodźca pospiesznie przeładował broń.
- Na stanowiska! – Krzyknął dopadając worków z piaskiem. – Osłaniać go! – Mocno uderzył pięścią w hełm strzelca wyborowego. – I znajdź mi tego pierdolonego snajpera!
Gianni szedł wolnym krokiem w stronę klęczącego mężczyzny. Harper skulił się w sobie cicho jęcząc z bólu. Ojciec minął zabitego godzinę temu chłopaka, wystawiając się na ostrzał. Jeżeli tamci go zabiją, to widocznie taka była wola Pana. Był z nią pogodzony. Przez ostatnie miesiące w Nashville widział wystarczająco, by zostały mu tylko dwie opcje. Mógł albo zakwestionować istnienie boskiej siły, bądź uwierzyć w nią z całych sił. Wybrano za niego to drugie. Był wiernym sługą i miał zamiar spełnić swój obowiązek.
Pierwszy pocisk roztrzaskał się tuż u jego stóp. Barykada obrońców odpowiedziała wzmożonym ogniem. Nikt nie liczył się z amunicją, gdy na szali było życie ich przywódcy. Nikt nie potrafił się też mu przeciwstawić i odwieść od samobójczego marszu.
- Czekaj. – Leżący w gruzach obserwator mutantów przystopował snajpera biorącego poprawkę na swój cel. Jedna z kul rozbiła się tuż obok ich pozycji obsypując ich tynkiem.
- Dla-a-a-czego? – Strzelec wycharczał z trudem.
- To Gianni. – Odpowiedział obserwator, odkładając lornetkę. – Zwijamy się stąd. – Dokończył powoli odczołgując się z pozycji. Snajper zabezpieczył broń i ruszył za nim.
Mutanci nie zapomnieli. Gianni zrobił wiele dla niejednego z nich. Popełnił błąd. Błąd, za który Borgo zapewne jak i Travis skazali go na karę śmierci. Ale oni mieli zamiaru dać się postawić w roli kata.
Ojciec szedł sztywno w stronę rannego. Huk wystrzałów zagłuszał jego kroki na porozbijanym szkle. W końcu dotarł do Harpera. Mężczyzna wpatrywał się w niego smutnym wzrokiem. Wykaszlał krwawą plwocinę, wyciągając ręce w kierunku księdza. Ten stanął obok niego podtrzymując coraz bardziej wiotkie ciało.


- Per istam sanctam unctionem et suam pissimam misericordiam adiuvet – Ciche słowa namaszczenia prawie nie przebijały się przez szał jednostronnej bitwy. – Te Dominus gratia Spiritus Sancti ut a peccatis liberatum te salvet atque propitius allevet. – Gianni nakreślił znak krzyża na twarzy Harpera. Tamten zamknął oczy, wyszeptał coś niezrozumiale i osunął się na ziemię. Ojciec spojrzał na niego. Było coś innego w tej śmierci, co wyróżniało ją od wszystkich pozostałych, jako oglądał w poprzednich dniach. Ksiądz podjął decyzje, przed którą wzbraniał się przez wiele dni. Gianni przerzucił ciało przez ramię i z trudem zaczął ciągnąć w stronę barykad. Z budynku, nie bacząc na snajperów wybiegło dwóch obrońców by pomóc księdzu. W progu doskoczył do nich sanitariusz.
- Gdzie dostał?! Gdzie dostał?! – Wykrzyczał rozcinając kurtkę.
- Nie... – Ciężko wysapał Gianni.
- Gdzie, do cholery?! – Tamten krzyczał grzebiąc w plecaku. Ktoś położył mu rękę na ramieniu.
- Zostaw... Zostaw, nie żyje. – Wydyszał jeden z żołnierzy.
Gianni stał obok kryjąc twarz w dłoniach.


23.11.2056
12:38

Tłum dookoła walącej się sali wykładowej dawnego uniwersytetu gęstniał z każdą chwilą. King odsłonił poły opuszczonego namiotu, który miał nadzieje zaadaptować na chwilowe schronienie dla pozostałych. Clyde upuścił trzymany w rękach garnek i pospiesznie, targany złymi przeczuciami ruszył w jego stronę. Słyszał kilka strzałów, krzyki. Widział strażników na blankach z bronią wycelowaną nad głowami tłumu. Przebiegający obok mężczyzna wpadł na niego, aż przewracając na ziemię.
- Co się dzieje, do cholery?! – Wykrzyczał w jego stronę King. – Mutanci?!
Tamten wstał, otrzepując się.
- Kurwa, uważaj jak leziesz. – Zmielił przekleństwo. – Jakie mutki? Aaa... Nie to nasi, kurwa. Zaczęli do siebie strzelać na rozprawie! Podobno Williams wypalił tunel i jakiś wędrowiec to udowodnił! – Krzyknął, biegnąc dalej w stronę sypiącego się budynku.
King wstał, opierając rękę na kaburze rewolweru. Wiedział, wręcz był pewien, kto był sprawcą tego zamieszania.
- By go szlak... – Podniósł krótkofalówkę do ust, sprawdził czy pokrętło dalej jest na kanale trzecim i nacisnął przycisk nadawania.
- Fray... Gdzie jesteś? – Zapytał lodowatym tonem. – Zgłoś się. – Przez dłuższy czas nie odpowiedziało mu nic poza cichymi trzaskami.
- Tu Lynx. Co się dzieje King? – Osłabionym głosem przez trzaski przebił się żołnierz.
- Zaraz Ci powiem. Zejdź z linii. – Głos Kinga dawno już tak bardzo nie znosił sprzeciwu. Wayland nie odezwał się więcej.
- Fray, zgłoś się natychmiast. – King wszedł w tłum przebijając się w kierunku wejścia. Ze środka dobiegała go szamotanina i krzyki.
- Jestem. – W końcu odezwał się Fray. King rozpoznał w jego głosie zwiastującą źle nutę.
- Gdzie?
- W budynku uniwersytetu. – Odparł wędrowiec. Clyde nie potrzebował niczego więcej, ruszył biegiem zanim tamten zdoła podpalić całą Misje. O ile ta już nie płonie.
Przy wejściu kłębiło się jeszcze więcej osób. King kątem oka dostrzegł wynoszonego trupa. Odwrócił się w jego stronę. Mężczyzna, meksykanin z przestrzeloną głową, holowany był przez dwóch uchodźców. Zaraz za nimi ktoś ciągnął ciało młodej kobiety.
Lekarz powoli tracił nad sobą równowagę. Kolejni zabici i nie miał wątpliwości, że Fray miał z tym coś wspólnego. Medyk przepchnął się przez tłum i wpadł na salę. Wyglądało, jakby przeszedł przez nią kataklizm. To co odbudowali ludzie, leżało w gruzach. Kawałki sprzętów walały się tu i ówdzie. Przy ścianach opierając się o nie, siedzieli ranni. Część z nich wyglądała, jakby wpadła w zamieć noży, tu i ówdzie medycy pomagali ciężej poszkodowanym, starając się zatamować krwotoki. Na środku sali, na podwyższeniu, na którym kiedyś stał pulpit wykładowcy siedziało, bądź leżało kilka osób. Ubrani byli podobnie, na wojskową modłę. Większość była pobita, jeden bardzo ciężko. Dokoła chodziło kilku obdartusów, najprawdopodobniej uchodźców, trzymając w rękach zdobyczne karabiny. Jeńcy starali się nie patrzeć w stronę zwycięzców. Zaraz obok nich pomiędzy zwalonymi kolumnami dwóch mężczyzn dyskutowało żywiołowo. King rozpoznał obu. Fray i Gareth sprzeczali się o coś.
- Rozszarpią ich, rozumiesz? – Gareth groził mu palcem. – Niezależnie, czy Williams wyjdzie z tego, żywy czy martwy. Reszta strażników dopadnie i powywiesza odmieńców. Zresztą my pewnie zawiśniemy zaraz obok.
- Nie odważą się. – Randall mówił ze swoją wręcz flegmatyczną manierą. – I to nawet jeżeli się stąd zabierzemy. Ludzie znają prawdę. – Uśmiechnął się okropnie. – Ty ich na nią naprowadziłeś. Ja tylko popchnąłem ich we właściwym kierunku. Mamy ich poparcie, strażnicy się nie odważą.
- Fray! – King szedł w ich kierunku wzburzony. Cokolwiek się tu wydarzyło mogli prawie na pewno zapomnieć o spokojnym odetchnięciu za murami Misji. Randall spojrzał w jego stronę, trzymając w ręku pistolet. Miał już coś powiedzieć, kiedy do pomiędzy nich wbiegł zdyszany mężczyzna. Nastolatek właściwie miał na sobie niebieską kurtkę z wymalowaną ósemką. Na ramieniu przewiązany miał przesiąknięty krwią opatrunek. W rękach trzymał strzelbę.
- Mają go... – Wydyszał. – Mają sukinsyna! Dopadliśmy go! – Wziął głęboki oddech, opierając się o Randalla. – Ściągnął jeszcze jednego gamonia, ale mamy go!
- Żyje? – Z powątpiewaniem zapytał Gareth, ruszając w stronę wyjścia.
- Taa, chyba jeszcze dycha. Dawajcie. – Rzucił chłopak i wybiegł na zewnątrz. Pozostali ruszyli za nim. W drodze Fray w kilku zdaniach streścił Kingowi rozprawę. Ten opowiedział mu o Lynxie i Marii oraz ich spotkaniu w ruinach. Wszystkie szczegóły wydawały się zgadzać. Williams był odpowiedzialny za zabitych w tunelu.
Szybko przerwali rozmowę, gdy dobiegły ich krzyki kłócącego się o coś tłumu.
- Powiesić go! Powiesić go na murach! – Stara kobieta jazgotała, próbując przebić się przez tłum mężczyzn.
- Z drogi! Z drogi! – Krzyknął ktoś pod bronią. Randall rozpoznał w nim strażnika spod peronu. – Z drogi bo rozwalę!
- Ty łachudro.. Ty sukinsynie, z matki kurwy urodzony! – Wykrzyczał ktoś uderzając strażnika. Tamten zgiął się w pół, ale zręcznie odbił następny cios i uderzył atakującego z kolby. Leżący na ziemi napastnik trzymał się za krwawiący nos.
- Bijesz mnie?! – Krzyczał, nie zważając na to, że sam zaatakował jako pierwszy. – Najpierw wasz dowódca – Williams kazał wymordować wszystkich, wypalić, a teraz ty mnie bijesz?! Ja cię kurwo...! – Kilku mężczyzn pomogło wstać rannemu i razem ruszyli na zbitych w kupę strażników. Fray i King nie mogli nigdzie dostrzec jednak samego Williamsa.
- Gdzie jest Williams? – Zapytał karawaniarza. Dzieciak wzruszył ramionami.
- Był tu jeszcze przed chwilą, do cholery. Te! – Zaczepił stojącą obok dziewczynę. – Panienko, gdzie jest ten skurwiel.
- Williams? – Dziewczyna nie zwróciła uwagi na zaczepkę. – Zabrali go uchodźcy.
- Gdzie?
- A bo ja wiem? – Chciała coś jeszcze dodać, ale przerwał jej rozkazujący ton jednego z misjonarzy.
- Spokój! – Krzyknął strażnik. – SPOKÓJ! – Jego donośny krzyk rozdzielił szarpiących się. – Co się tu dzieje? Kto strzelał w sądzie?!
- Williams strzelał! Zabił Czarną i Garcie!
- I jeszcze Stripa!
- Mnie też postrzelił! Mnie!
- Zabił tylu uchodźców, spalił w tunelu!
- Na mur go! Na mur!
Co raz bardziej rozgorączkowany tłum napierał na strażników. King obserwował jego reakcje z narastającą grozą. Tylko moment dzielił Misje przed tragedią.
- Ludzie! – Strażnik próbował przemówić im do rozsądku. – Skąd wiecie, że to on?! Podpalił tunel?! Przecież jego kuzyn tam spłonął!
- Na sądzie udowodnili! Giarcia chciał powiedzieć, to go zastrzelił!
- Sam się przecież zastrzelił! – pojedynczy głos szybko został zakrzyczany.
- Kto udowodnił?!
- Obrońca! I dwóch z ławników! Tutaj! Tutaj są! – Tłum rozstąpił się ukazując Fraya i stojącego obok niego karawaniarza. Dzieciak uśmiechał się wyzywająco przyglądając się strażnikom, jednakże korzystając chwilę później z okazji wmieszał się w tłum.
- Mamy zeznania. – Odezwał się Fray spokojnym głosem, zupełnie nie pasującym do okolicznych krzykaczy. – Każdy słyszał co powiedział Garcia. Widział strzelającego Williamsa. Jeszcze kilku wędrowców może potwierdzić, że Williams zadawał się z dwoma mutasami – najemnikami. Tamci razem ze Strzygą i Garcią wypalili tunel. Zlecił im to Williams.
- Tak było! – Tłum stanął za nim murem.
- Jak było rozstrzygnie Gianni! – Odparował strażnik. – Ktoś się tu przeciwstawi Ojcu?! No niech wystąpi! Będzie druga rozprawa.
- Dla Williamsa za późno już na sądy inne niż boże. – Głos Ojca, mimo iż spokojny słyszalny był przez każdego na placu. Za księdzem szło dwóch mężczyzn podtrzymując trzeciego – Williamsa. Dowódca samoobrony misji wyglądał jak strup krwi – dotkliwie pobity, krwawiący z wielu ran, z karkiem wykręconym w dziwnej pozycji. Nie mógł żyć.
- Zabili go! Ten im kazał! – Krzyknął strażnik, wskazując na Fraya. – Byłem na sali! Nie było dowodów, a Williams nie żyje! Kto będzie teraz dowodził? No komu leżało, by Williams zginął, co ludzie?! Komu?! Tym skurwysynom! – Wykrzyczał wskazując przestrzeń za murami. – Ukantował to! Mutancki szpieg! Sam powiedział na sądzie, że zna mutków, tak mu było prędko, żeby się tym pochwalić! Powiesić skurwysyna za jaja!
- Ludzie czy wy powariowaliście?! – Krzyknął ktoś ale chyba poza Kingiem nikt go nie usłyszał. Kilku ze strażników wysunęło się do przodu z podniesionymi strzelbami, wycelowanymi w wędrowca. Za nimi pojawili się kolejni uzbrojeni w siekiery i pałki, gotowi w każdej chwili rzucić się na stojący przed nim tłum. Zza pleców Randalla i Garetha ruszyli na przód uchodźcy, uzbrojeni w co popadnie, zdecydowani bronić mężczyzn, którzy ujawnili prawdę


King, sam nie rozumiejąc dlaczego spojrzał na Fraya, szukając na jego twarzy chociaż wyrazu satysfakcji, czy strachu. Ta jednak jak zwykle była niewzruszona. Spec rzucił się biegiem w kierunku szpitala.


23.11.2056
12:58

Lynx leżał z zamkniętymi oczyma. Kilka chwil temu przebudził go koszmar, który dręczył go od kilku miesięcy. Zawsze zaczynało się od widoku matki. Później zasłaniał ją dym. Pożar wkrótce ogarniał wszystko dookoła. Wayland biegł goniąc kogoś. Czuł się jak jeden z tych psów, które często spotyka się w ruinach. Był na polowaniu. W końcu dopadał swoją ofiarę, rozszarpując jej gardło. Słyszał strzał. Padał na ziemię i czuł, że nie może się ruszyć. Coś stawało na nim i przyciskało do ziemi. Tak mocno, że nie mógł oddychać. Gdy czuł, że to już koniec, budził się. Leżał tak przez dłuższą chwilę, z zamkniętymi oczyma przypominając sobie wszystko, co go spotkało po przekroczeniu ruin Nashville. I żesz kurwa, jak wiele by dał, by to koszmar, a nie ostatni tydzień był rzeczywistością.
- Wayland... – Ktoś potrząsnął go za ramię. Żołnierz otworzył oczy. Maria leżała obok niego. Pomiędzy nimi skuliła się Ira, po chwili również wybudzająca się z chwilowej drzemki. Coś działo się na zewnątrz. Nagle drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem. Do środka weszło kilku żołnierzy niosąc ze sobą dużych gabarytów wór. Prowadzący trzymał wysoko nad głową karabin. Jego własny luźno zwisały z pasków przewieszonych przez ramiona.
- Do kogo należy ta broń?! – Lynx zerknął przelotnie na egzemplarz.


Trzymał Lee Enfielda w mocno zmodyfikowanym drewnianym łożu. Widać było, że jego właściciel przywiązuje wielką wagę do utrzymania konstrukcji w jak najlepszej kondycji. Starszy mężczyzna z amputowaną stopą podniósł rękę.
- Moja synu.. – Powiedział spokojnym głosem. – I radziłbym Ci nią tak nie wymachiwać. Nie ma bezpiecznika, a ostatni nabój wciąż w niej siedzi.
Żołnierz szybko podał mu broń. Spracowane ręcę mężczyzny pieszczotliwie objęły dobrze znaną konstrukcje.
- Umiesz z niej strzelać? – Żołnierz wprost zadał pytanie.
- Stroisz sobie ze mnie żarty? – Odparł starzec obserwując lampę przez lunetę.
- Masz amunicje?
- Oddałem prawie całą... Na wiele jednak się to nie zdało. – Rzucił z przekąsem wskazując na swoją stopę.
- Jaki kaliber?
- 7.62. Przerobiona. – Odparł starzec spoglądając na rozmówcę z podejrzliwością.
- Chuck! – Strażnik krzyknął na stojącego. – Załatw dla tego człowieka dwóch noszowych i ze dwadzieścia pocisków 7.62 razem z magazynkiem. Bierzecie go na bastion. – Zakończył. Starzec o nic nie pytał. Strażnik nie starał się też niczego wyjaśnić.
- Druga broń?! – Tym razem w górę powędrowała o wiele nowocześniejsza konstrukcja. Maria złapała Lynxa mocniej za rękę powoli domyślając się o co w tym wszystkim chodzi.


Lynx z podziwem spojrzał na egzemplarz broni. Niewątpliwie należał do człowieka, który znał się na rzeczy. Z jego łóżka nie było widać trzeciego karabinu, jednakże spodziewał się, który ze zbrojowni musiał wpaść jeszcze w oko strażnikom. Spuścił nogi z łóżka i czekał.
- Być może moja. – Kobieta w lotniczym kombinezonie splunęła tytoniem na ziemie. Głowę owiniętą miała ciasno bandażem spomiędzy, którego wystawały kosmyki blond włosów.
- Umiesz z niej strzelać? – Zapytał strażnik, stając przed nią.
- Taa.. ale za darmo to ona nie strzela – odpowiedziała tamta, biorąc do ręki broń, ładując magazynek i wprowadzając nabój do komory.
- Przydział do misjonarzy, dwa pełne magazynki do M4 albo sześć stu nabojowych paczek naboi .22 LR i żywność na trzy dni. Ostateczna oferta.
- Trzydziesto nabojowe magazynki? – Zapytała, uśmiechając się złośliwie. Lynx widząc jej zapadnięte policzki i wybrakowany ekwipunek doskonale zdawał sobie sprawę, że nie amunicja, a żywność przeważy w tym targu.
- Tak.
- To wchodzę. – Skwitowała, zarzucając plecak na ramię.
- Zaprowadź ją na mury. – Rzucił dowódca do ostatniego strażnika. – Ten?! – Krzyknął podnosząc wysoko w górę dobrze znany Lynxowi karabin.


- Nie przyznawaj się.. – Wyszeptała Maria, wczepiając się mu w ramię. – Nie warto, nie przyznawaj się...
- Mój. – Powiedział Lynx wpatrując się w strażnika. Nie zniósłby ani chwili dłużej w szpitalnym łóżku. Ten podszedł do niego z respektem przyglądając się długiej ranie na twarzy strzelca. Mimo iż szyta i opatrzona nadawała twarzy Waylanda upiorny charakter.
- Potrzebujemy snajperów. – Mężczyzna ominął swoje pierwsze pytania spoglądając na ekwipunek żołnierza.
- Domyśliłem się. Ile? – Zapytał Givens biorąc z jego rąk karabin.
- Darmowa opieka medyczna i codzienne jedzenie, ale tylko dla jednej osoby – dodał spoglądając na Marię i Irę – dwa pełne magazynki do M4 albo sześć stu nabojowych paczek naboi .22 LR i żywność na trzy dni.
- Co trzeba zrobić? – Strażnik rozejrzał się dookoła, zastanawiając się nad odpowiedzą.
- Powiem Ci na miejscu. Chodź ze mną. – Jeszcze raz spojrzał na Marię i Irę. – Mogą zostać tutaj. Nic im nie grozi. – Zakończył uspokajającym tonem.
Lynx podniósł się i zarzucił plecak na ramiona. Maria również wstała, zakładając buty. Givens uczony doświadczeniem swoich wcześniej nawet nie zdejmował.
- Nigdy nie przestaniesz. – Powiedziała cicho kobieta. Strzelec spojrzał na nią zaskoczony. W jednej ręcę trzymał karabin, drugą zakładał hełm.
- W tobie jest wojna. – Dodała odwracając się do niego plecami. Lynx nie miał siły zaprzeczyć oczywistej prawdzie. Położył dłoń na jej zdrowym ramieniu. Chciał ją przytulić, jednakże nie potrafił się na to zdobyć. Mała Ira stała obok przypatrując się mu z dziecięcą ciekawością. Wayland załadował magazynek i ruszył za strażnikiem w stronę wyjścia.
Zimne powietrze otrzeźwiło go, będąc dobrą odmianą dla zaduchu panującego w budynku szpitalnym. Lynx spojrzał w górę, na przesuwające się chmury. Zbierało się na deszcz. Wiatr z południa, mocny. Będzie musiał brać poprawkę przy strzałach.
Spojrzał w kierunku tłumu zbierającego się pod sądem, jednakże nie zatrzymał się, ruszając w kierunku wschodniej bramy. Widział jak poprzednia ochotniczka wspina się na wieże, teraz najwyższy punkt murów okalających Misje. Miejsce nie górowało nad ruinami, jednakże powinno być dobrym punktem obserwacyjnym na przeprawę wiodącą do Nashville. Jeżeli mają pełnić tam wartę, to rzeczywiście grube mury i prawdopodobnie dobry widok powinny im w tym pomóc. Lynx wszedł do środka, mijając zaparkowany obok motocykl i pilnującego go strażnika, z trudem wspiął się po schodach mijając umęczonych noszowych. Na górze znajdowały się cztery osoby – dwóch snajperów, dowódca, którego poznali w szpitalu oraz kolejny, latynos z radiostacją na plecach.


Radiooperator przywitał ich.
- Są wszyscy? – Zapytał. Gdy dowódca skinął głową kontynuował. – Nazywam się Ty Carter. – Podał wszystkim rękę.
- Więc o co ta szopka? – Spytała dziewczyna znudzonym głosem.
- Cóż... – Uśmiechnął się Ty. – Macie spróbować uratować mi życie.
- Jedyne, co trzyma Misje jako tako w jednym kawałku są regularne dostawy z Nashville. – Wtrącił się dowódca. – Wszystko co dostajemy, a nie jest tego wiele – amunicja, żywność, medykamenty jedzie z Enklawy przez obóz Myśliwych, aż tutaj. – Lynx przez chwilę zastanawiał się kim są myśliwi i kiedy o nich słyszał, aby szybko przypomnieć sobie, że mężczyzna mówi o małym osiedlu, które utrzymywało się z polowań i wyznaczaniu szlaków w ruinach. – To też pierwszy przystanek wszystkich uchodźców w drodze pomiędzy Misją, a Nash. Tyle, że dwa dni temu...
- Przestali odpowiadać. – Dokończył radiowiec. – Mieli dla nas duży transport. Największy jak do tej pory. Żywność i amunicja. Dwie ciężarówki, jeszcze nie robiliśmy takiego przerzutu. Kilka dni więcej dla Misji... Ale w radiu cisza. Dostaliśmy info, że przyjechał z Nash i rusza dalej, po czym przestali nam odpowiadać.
- Powiedzcie szczerze – przerwała mu wyraźnie ubawiona kobieta. – sądzicie, że myśliwi się na was wypięli, zapieprzyli gamble i ruszyli w trasę, co?
- Bardziej stawiamy na mutantów. – Odparował Ty. – I tak musimy to sprawdzić.
- I postanowiliście zrobić to w środku dnia? – Zapytał ironicznie Lynx.
- Racja, wam młodym brakuje cierpliwości. – Wymamrotał siedzący przy oknie starzec.
- Noc jest ich, dzień jest nasz. – Zrezygnowanym tonem powiedział dowódca. – W nocy mutków jest jak psów. Dla większości z tych kurew nie ma różnicy, czy dzień, czy noc, bo widzą wtedy tak samo. Jednak w ciągu dnia tkwią w swoich jamach, starają się nie wychylać. Na wschodzie i tak nie ma ich za wielu, poza pojedynczymi strzelcami, którzy starają się sparaliżować komunikacje w tamtą stronę. I oni będą waszym zadaniem.
- I to jest plan? Pobiegniesz do myśliwych, a my zrobimy co możemy, żeby nie odstrzelili Ci dupy? – Kobieta spojrzała na niego niezachwycona.
- Raczej mam w planach tam pojechać, niż pobiec, ale po za tym masz racje. – Wyszczerzył się radiowiec. – Bez myśliwych nie możemy się połączyć radiowo z Nash i dać im znać o kłopotach. Mi też się to nie podoba. Jednak jeżeli nie macie nic lepszego do zaoferowania to chyba tak, taki jest plan.
- Uściślijmy jedną rzecz. – Zapytał starzec. – Jeżeli ta pokraka nie przeżyje, to gamble dalej nasze?
- Tylko jedzenie. – Odparł dowódca.
- Dla mnie umowa stoi. - Rzuciła kobieta, zrzucając z siebie torbę.
- A Ty? – Radiowiec spojrzał na Lynxa. – Stoi?


23.11.2056
13:15

Maria siedziała wciąż na łóżku, gładząc po rudych włosach Irę. Dziewczynka znów zasnęła. Kobieta wpatrywała się w ścianę, zastanawiając się nad tym, co łączyło ją z Lynxem. Czy w ogóle cokolwiek łączyło? Chciała wierzyć, że mężczyzna był różny od Fraya i na co dzień rzeczywiście był. Jednakże jakaś część jej podpowiadała mu, że mężczyźni mieli ze sobą dużo wspólnego. I niechętnie musiała przyznać sobie racje. Być może podobieństwa nigdy by nie wyszły na jaw, gdyby Lynx żył z nią gdzieś daleko wśród teksańskich zbóż. Jednakże tutaj, w ogarniętym wojną domową Nashville obaj dali się wciągnąć jednemu mechanizmowi, którego szybko stali się trybami. Mechanizmowi, którego częścią był również Ezechiel. Myśl o porzuconym w ruinach wuju sprawiała jej dogłębny ból, który trawiła głęboko w sobie.
Kobieta tak głęboko pogrążyła się w swoich myślach, że nie zauważyła stojącego nad nią Kinga.
- Maria, musimy iść. – Powiedział, bez ceregieli podrywając ją do góry. Ira szybko zeskoczyła z łóżka. Na widok mężczyzny przylgnęła do jego uda. King wziął ją na ręce.
- Co się stało? – Zapytała Deakin.
King potrząsnął głową z niedowierzaniem.
- Randall.. – na jego imię Maria skrzywiła się nieznacznie – doprowadził do strzelaniny. Nie wiem, czy nie chcą go powiesić. I nawet jeżeli zawiśnie, to i tak poleje się krew. Do cholery, znów wszystko spieprzył.
- Co? Kto go...?
- Wytłumaczę Ci po drodze. – Rzucił przez ramię, ciągnąc dziewczynę na zewnątrz. – Opowiadaliście mi o tym Williamsie, który strzelał w ruinach do mutantów. – Zaczął gdy tylko przekroczyli próg szpitala. – Wychodzi na to, że facet był tu bardzo ważny, dowódca strażników. Fray i jeszcze jeden mężczyzna, którego poznaliśmy na bramie – Gareth, przekonali wszystkich, że Ci ludzie w wypalonym tunelu to sprawa Williamsa, że podkupił trzech mutantów, którzy wypalili tunel fosforem. – Tłumaczenia speca były coraz bardziej zawiłe. – Uchodźcy jak się o tym dowiedzieli to rozszarpali go na strzępy. Zdążył jeszcze wcześniej zabić kilku. Strażnicy nie wierzą, Gianni nie ma pojęcia, co o tym sądzić, ale ludzie stoją za Frayem i Garethem murem. Jeszcze chwila i pozabijają się na głównym placu. Potrzebujemy dowodu, słyszałaś rozmowę Williamsa z tymi najemnikami. Musisz to powtórzyć Gianniemu. Może to pomoże. Inaczej Misja spłonie.
W jego słowach nie było ani cienia przesady.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline