Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-01-2015, 22:17   #3
Baczy
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Jak za dużo farmazonów, to przepraszam. Dawno nie pisałem.

Trakty Starego Świata nie należą do bezpiecznych, mimo usilnych starań strażników imperialnych dróg oraz magnatów, którzy nawet jeśli nie dla bezpieczeństwa poddanych, to dla osobistego spokoju dokładali starań, by bandyci nie grasowali na ich ziemiach - mogą na sąsiada, byle nie na ich. Siedmioosobowa grupka uzbrojonych podróżnych stanowiła jednak jakieś zabezpieczenie. Niezbyt pewne, bo i dziesiątka bandytów mogłaby przeprowadzić udaną zasadzkę korzystając z gęstych zarośli wokół, jednak, czy było warto? Nie wyglądali na bogatych, chyba tylko Bert mógłby uchodzić za kogoś... cennego. Nie mieli żadnych towarów, poza tym, co na plecach, no i koniem Josta, nie było to jednak, powiedzmy sobie szczerze, imponujące zwierze, a i w ferworze walki mogłoby łatwo uciec, z właścicielem czy bez. Podsumowując, znikoma szansa na odczuwalny zysk. A do tego, mogli pokąsać. Większość z nich była uzbrojona i aura, którą rozsiewali co niektórzy zniechęcała przeciętnego rzezimieszka do potyczki z nimi. Plus, Eryk w kapłańskich szatach. Wielu mogło nawet nie poznać, że jest przed święceniami, w końcu zazwyczaj nowicjusze byli sporo młodsi od niego, a i szaty nijak nie wskazywały na rangę kapłana - ot, czarna, ze złotymi zdobieniami, dość skromna, ale wiele zakonów tego właśnie od szeregowych kapłanów wymagała. Miał również przypiętą spadającą kometę ze spisaną jedną z "Dwunastu Modlitw Sprawiedliwości". Do tego widoczne blizny na głowie i miecz przy boku.
A więc, nie dosyć, że zysk mniejszy niż straty, to do tego można sobie złość Sigmara na głowę sprowadzić.

Jesteśmy bezpieczni, pomyślał Eryk z przesadnym optymizmem, przyglądając się towarzyszom. Z dawną drużyną widział się niespełna rok temu. Właśnie w takim składzie, we czwórkę, odnieśli plugawą maskę Slaneesha do świątyni w Worlitz, i to ich żegnał przed wyprawą z Łowcą Czarownic, która ,nietypowo, miała rozpocząć jego okres nowicjatu.

To było ciekawe przeżycie, tropić Hugmunda z najprawdziwszym Łowcą. Jego pewność siebie, umiejętności, zarówno w walce, jak i tropieniu, aura jaką roztaczał, to wszystko było inspirujące, znacznie bardziej, niż można by się spodziewać. Ale to jego wiedza i nieomylność sądu były tym, czego Eryk zazdrościł mu najbardziej. No i w gruncie rzeczy, był dla chłopaka miły, przynajmniej porównując do późniejszych upokorzeń w zakonie. Właściwie, to Bauer chciałby zostać z nim i ruszyć śladem mutantów, którzy napadli na karawanę znanych mu dwóch szlacheckich rodzin, Dutchfeltów i Crutzenbachów, jednak Firtz, Łowca, nie chciał o tym słyszeć. Miał z resztą rację, co Eryk teraz doskonale rozumiał - miał pobierać nauki kapłańskie w świątyni, nie zaś doskonalić się w tropieniu zwierzyny. Na wszystko przyjdzie czas.

Gdy z początkiem jesieni wrócił do Worlitz, rozpoczął się właściwy nowicjat. Zgolono mu nie tylko zarost, ale i włosy, co ujawniło świeżą ranę, której nabawił się podczas potyczki na "Raju". A potem... potem wpadł w rutynę życia świątynnego. Nie był to ośrodek szkoleniowy, w którym byliby kapłani pełniący rolę pełnoetatowych lektorów, lecz poza Erykiem było tu tylko kilku nastoletnich mężczyzn, więc przeor z pozostałymi kapłanami byli w stanie znaleźć czas dla każdego. Zresztą, kiedy już Eryk nauczył się czytać, nauka nabrała tempa i, co ważniejsze, nie potrzebował w niej nadzoru. Oczywiście, większość czasu musiał poświęcać na usługiwanie Sigmarytom, sprzątanie terenów świątynnych, nawet pranie czy pomaganie w przygotowaniu posiłków, jednak niemalże codziennie znajdował czas na czytanie świętych ksiąg i zwojów, oraz na trening. Wieczorami wykonywał proste ćwiczenia, a raz w tygodniu ćwiczył z mieczem, wszystko to, aby mięśnie nie zapomniały... Po dawnym zawodzie, dawnym życiu, został mu tylko nóż przywieziony jeszcze z Biberhof, miecz i koszulka kolcza, którą wybrał dla niego Imre, gdy tylko chłopak zarobił pod jego okiem parę koron. Reszta albo ukradziona przez niegodziwych rodaków w Strassenburgu, albo sprzedana po rozpoczęciu szkolenia.

Od tego momentu jego życie wyglądało zupełnie inaczej, jednak jakoś to wytrzymał. Najbardziej brakowało mu podróży. Przywykł do wolności, jaką może się cieszyć jedynie człowiek żyjący na szlaku. Kiedyś sądził, że spotka tę jedyną, kobietę jego życia, i to ona sprawi, że osiedli się w miejscu, a może i wróci do Biberhof. Ale jakoś do niewiast Bauer szczęścia nie miał. A może to nie kwestia szczęścia? Nigdy się nie zakochał, taka była prawda, najwięcej co czuł, to chwilowe pożądanie (które dało się szybko zaspokoić) lub sympatia, która nigdy nie przemieniła się w nic poważniejszego. Może więc to on był zepsuty? Chociaż, czy to źle? Nie, to nie świadczyło o zepsuciu, po prostu są ludzie, którzy są z natury samotnikami. Oni, w chwilach kryzysu, wolą skupić się na problemie, zamiast o nim mówić. Nie dzielą się myślami, bo nie czują takiej potrzeby. Liczą tylko na siebie, i chcą tylko za siebie odpowiadać. Chcą być sobą, chcą być wolni.

Czy był, jest sobą? Czy jest wolny?
Czy to ON?

Wątpliwości nie da się wykluczyć. Najgorliwsi są właśnie ci, którzy z wątpliwościami nie potrafią sobie poradzić, i starają się je zagłuszyć, popadając w skrajność. On, póki co, starał się wątpliwości rozważać. Zawsze był inteligentny, tylko nie miał go kto ukształtować. Ten rok spędzony na nauce historii Imperium, Sigmara i teologii w ogóle, pozwolił mu rozwinąć skrzydła, stać się bardziej świadomym. A że był starszy niż inni nowicjusze, trudniej go było zindoktrynować. Ci młodsi mogli łatwo wyrosnąć na fanatyków, on zaś - na heretyka. Na szczęście, jako rozsądny i małomówny, nie miał problemu z zachowaniem niewygodnych pytań dla siebie, dzięki czemu pomyślnie przeszedł etap szkolenia. Wątpliwości jednak zostały, i obawiał się, że będzie musiał borykać się z nimi do końca żywota. Chociaż, kto wie, może wystarczy jedno zdarzenie, które przechyli szalę na którąś ze stron? Od jakiegoś czasu, zdecydowanie za dużo myślał...
Ale i zdecydowanie mniej pił, co mogło być ze sobą powiązane. Co prawda zbyt długo nie wytrzymał bez alkoholu, i to, co powiedział na pożegnanie towarzyszom, owo "odwołanie", nastąpiło po powrocie z Łowcą. Jeszcze przed zgoleniem głowy wpadł do karczmy na kufel piwa, jednak dzięki silnej woli i nadzorze ze strony przeora, ograniczył się do kufla dziennie, a z czasem i do trzech tygodniowo. To był czas, aby przestać uciekać przed życiem, a zacząć wykorzystywać dany mu czas w pełni. I opłaciło się.

Po zakończeniu nauczania, przyszedł czas na wyprawę w świat. Dla młodocianych nowicjuszy był to prawdziwy sprawdzian umiejętności przetrwania, lecz dla Eryka, który zwiedził już kawał świata i potrafił odnaleźć się i w mieście, i na wsi, i w lesie, była to formalność. No, może też szansa aby przekonać się, jak wygląda życie kapłana wśród ludzi. Poza świątynią musiał spędzić rok, aby po powrocie móc starać się o zaszczytne miejsce wśród kapłanów Sigmara. Zastanawiał się nawet, czy by nie wrócić do Biberhof, ale natknął się na to samo ogłoszenie, sądząc po treści, co rok temu, podróżując z przyjaciółmi. Uśmiechnął się do wspomnień, które do niego przyszły, i zdecydował. Wyruszy do Franzenstein. Z nowym ekwipunkiem ruszył w drogę, i inaczej jak wolą Sigmara nazwać tego nie można - na szlaku spotkał tę trójkę, którą rok niemalże temu żegnał. Bert, Jost i Arno, aż oczom nie wierzył. Później liczył jeszcze na młodych Millerów, przynajmniej jedną z trzech osób, która z nimi wyruszyła, jednak to inni nie do końca znajomi do nich dołączyli.

Eryk zerknął na krasnoluda, co by nie mówić, dość nietypowej postury, i uśmiechnął się, na wspomnienie pierwszego spotkania z gadatliwym skrybą. A było to krótko po tym, jak starzy znajomi się odnaleźli. A dokładniej, przy pierwszym wspólnym postoju, w przydrożnym zajeździe "Kobyla podkowa". "Sigmar tak chciał, że akurat tutaj, pod samym domem ojca, książę ziem tutejszych przejeżdżał, z polowania wracał, i jego kobyła zgubiła podkowę. Dosłownie tu, gdzie teraz stajnia stoi. Ojca o pomoc poprosił, a że człek uczynny i sprawny w podkuwaniu był, an kowalstwie też się znał, znaczy jest i się zna, tatko jeszcze żyje, ale za chorowity, żeby pracować, ale wtedy młody był, i podkuł. Książę zadowolony był wielce z jego wprawy, i pochwalił go, i nawet kilka razy jeszcze potem do niego z robotą przysyłał posłańców. I nie tylko tatko od księcia koron trochę zarobił, to jeszcze ludziska ze wsi i okolic zaczęły do niego ze wszystką robotą przychodzić. A że to byle jaka droga nie jest, i ludziska się przewijają, i aż się o zajazd dla zmęczonych podróżnych prosi, to ojczulek wymyślił, że za oszczędzone złoto właśnie ten przybytek otworzył. I stąd nazwa. Bo to się wszystko od podkowy tej książęcej kobyły zaczęło!" - opowiadał potem Erykowi karczmarz i właściciel, jeden z dwójki braci pracujących w interesie. Ale, od początku...


Zmęczony podróżą Bert z radością przywitał warowny zajazd, który w środku okazał się całkiem przyjemnym lokalem. Wypełniona niemal po brzegi sala skąpana była w świetle lamp, a w powietrzu unosił się zapach mocnego alkoholu i soczystej, dobrze wysmażonej pieczeni. Winkel widząc jeden zwalniający się stolik pośpiesznie zajął go dla siebie i swoich kompanów zostawiając wolne miejsce dla dwóch zabłąkanych w tym ciężkim świecie dusz.
- Refleks ci nie osłabł, chociaż sadełka trochę jakby ci przybyło - zażartował Jost, zajmując miejsce przy stole. - A co ci nos podpowiada na temat tutejszego jadłospisu? - spytał.
- Sadełka? - zaśmiał się Bert. - To mięśnie! Całą wiosnę pomagałem w teatrze. Zdziwiłbyś się jak przy takiej robocie można się zmachać. Prawie jak na budowie… - uśmiechnął się Winkel. - Jadłospis zapewne mają bogaty w porządnie przyprawione mięso i mocny alkohol… Ja chyba poprzestanę na sytym posiłku, a wy? - zapytał gawędziarz chyba mając zamiar iść i złożyć zamówienie.
- Dobre jedzenie nie jest złe - stwierdził Jost. - Solidna porcja czegoś konkretnego dobrze mi zrobi. A z trunków... Może piwo.
Wstał, chcąc wraz z Bertem podejść do karczmarza.
- Co wziąć dla was? - zwrócił się do pozostałej dwójki.
- Wieprzek i kapusta będą w sam raz - zaśmiał się, przesadnie głośno, Eryk. - A z napitków, piwo. Najtańsze, żeby mi zbytnio nie posmakowało.

Yorri przepchnął się ku wejściu karczmy, spokojnie obgryzając piętkę chleba, podebraną piekarczykom. Przyjrzał się spokojnie izbie. Trzeba by się gdzieś usadowić, a tłok jako w Altdorfie. Cóż, raczej nie usiądzie z najmitami, a i miejscowa ludność chłopska niezbyt zachęcała do współpracy. Aczkolwiek… podróżni przy jednym ze stolików zdawali się całkiem…
A co to? Twarz jakby kojarzył, choć pewien nie był… nie, nie myli się. Strzepnął okruchy z palców i podszedł do stołu, przyglądając się zajmującym go jegomościom. Jeden z nich skrywał twarz za kołnierzem, nosa ma chyba ułamanego. Dwaj kolejni przystojniejsi - czy też mniej szpetni z twarzy, jak kto woli - ino że jeden wyłupiaste gałki oczne ma straszliwie i łysy na dodatek. Ach i krasnolud wśród nich jest…
- Witaj szczeciniasty wieprzu - uśmiechnął się do Arno. - Od czasów Morgrima i kopalni klanowej myśmy się nie widzieli. No, nie mów, że nie poznajesz, kuzynku. To ja, Yorri.
Przysiadł się do stolika.
- Yorri? - spojrzał zdziwiony khazad.
- Robisz co ty tu? - zapytał ściskając łapę Rdestobrodego. - Bauer Eryk, Schlachter Jost i Winkel Bert. A to Yorri jest, kuzyn mój z klanu mego - przedstawił wskazując każdego z osobna.
- Miło mi Ciebie poznać, Yorri - powiedział Bert podając rękę brodaczowi. - Mów mi Bert. Akurat idziemy zamówić coś do jedzenia. Wziąć coś dla Ciebie? - zapytał gawędziarz przyjaźnie.
- Również witam. - Jost wyciągnął dłoń do Yorri’ego.
- Witam Cię. Niemałe to szczęście spotkać w podróży przyjazną duszę, i to kuzyna Arno. To dobry znak - rzekł Eryk witając się z krasnoludem. Uśmiechnął się szczerze, przez co na moment na twarzy wykwitł mu przebiegły uśmieszek.
- Miło mi - rzekł Rdestobrody. - Zaś co do jedzenia, to miło przyjmę jakoweś piwo wodą niechrzczone, a na przegryzkę… może boczek jakiś, czy jakowegoś ptaka pieczonego?
- Robi się
- rzucił z lekkim ukłonem Winkel i wraz z Jostem ruszyli ku szynkwasowi.


Yorri okazał się być inżynierem i skrybą, sympatycznym i posiadającym niepohamowany język. Kolejny gaduła, ale czy to źle? Nie, raczej nie, o ile będzie potrafił zamilknąć, kiedy sytuacja będzie tego wymagała. Z wyglądu dziwny, bo szczupły i wysoki, jak na krasnoluda. Dobrze chociaż, że brodę ma solidną.

Pozostałą dwójkę spotkali zaś później, na trakcie. Kobieta i mężczyzna, Gowdie i Edmund, ale utrzymują, że nie są parą, i spotkali się tak samo przypadkowo, jak i ich piątkę. Niewiele mówili o sobie, szczególnie ona, chociaż z kolei on mówi sporo. Bert rozpoznał w nim dozorcę śluzy z Oberwill, jednak jego pośrednie przyznanie się do uprawiania fachu złodzieja niestety nie działało na jego korzyść. Eryk jakoś nie mógł się do nich przekonać, potrzebował czasu i jakichś pozytywów.

Okazja nadarzyła się, gdy znaleźli leżące przy trakcie ciało. Mężczyzna zabity z łuku, strzał przebił szyję na wylot, który następnie posłużył za nieruchomego posłańca. Przybity do pleców przy pomocy noża list gończy tworzył ze zwłokami doskonałą wiadomość w stylu "szukajcie Czarnej strzały, a ją znajdziecie, w najmniej pożądanym miejscu swego ciała". Tak to wyglądało na pierwszy rzut oka, a i po dłuższych oględzinach niczego nowego nie można było wydedukować. Pytanie tylko, czy denat był przypadkowym przechodniem, głupcem, który połasił się na nagrodę i ruszył samotnie na łowy, czy może członkiem liczniejszej grupy, których przedstawicieli znajdować będą co jakiś czas przy drodze, w ramach oznaczenia terytorium. Istniała też możliwość, że ten tu był zdrajcą, lub dołączył się do szajki tylko po to, żeby ich wydać (co również czyniło go zdrajcą) i ukarali go w ten sposób. Jednak Bauer stawiał na samotnego śmiałka lub pechowca.

O ile Gowdie nadal nie wykazywała żadnej inicjatywy, o tyle Edmund zyskał w oczach kapłana. Może nie gorliwością do zestrzelenia latającego w pobliżu kruka, ale troską o duszę zmarłego. Eryk wolałby zostawić to sługom Morra, a dokładniej, wolałby nie brać w tym udziału. Nigdy nie zapomni, jak, aby uratować życie Rudiemu, podawali się za kapłanów boga śmierci, i powierzono im pochówek dziecka... Przygotowania, modły, rytuały na pograniczu z magią, to zbyt poważne, zbyt odpowiedzialne zajęcie. Mogli mieć na sumieniach duszę ludzką, na szczęście w porę uciekli, zostawiając to prawdziwemu kapłanowi, który był już zapewne w drodze. I teraz Bauer wolałby się w to nie mieszać, ale doceniał gorliwość Edmunda. To jedna z tych kwestii, w sprawie których upór jest cechą dobrą - trwanie przy swoich ideałach, tych kilku rzeczach, na których opiera się cała reszta istoty człowieka.

Do Weissdrachen dotarli już wieczorem, udali się więc bezpośrednio do karczmy - jedynej, należy dodać.
W środku było... zwyczajnie. Zwykły, porządny przybytek. Goście również, normalni, przeciętni, nawet grupa krasnoludów nie wzbudziła w Eryku żadnych emocji. Jedynie odosobniony stolik był czymś, co wzbudzało jakieś emocje, tak samo jak wisielec w zwykłym, smutnym mieście, którego smutek był jednak zbyt pospolity, żeby wzbudzał... smutek. To już takie miejsce, ta prostota jest tu na porządku dziennym, i nastrój ten udziela się również przyjezdnym, przez co dopiero wisielec na ryneczku łapie za serce. Zapewne należało mu się, oczywiście, ale mimo to są emocje - smutek, czy poczucie sprawiedliwości, albo jak u Eryka, oba. I tak ten stolik wzbudzał zarówno jakiś rodzaj zadowolenia, że jest tu i inny kapłan, i sługa Sigmara, ale i obawę, bo to w końcu kapłan boga śmierci oraz Łowca Czarownic, najpewniej fanatyk, który doszukuje się w każdym i wszystkim oznak spaczenia i herezji.

Normalnie Bauer po prostu zająłby miejsce,jak najdalej od nich, to byłą naturalna reakcja, wszyscy tak robili. Ale odkąd został nowicjuszem Sigmara, sprawy miały się nieco inaczej. Były zalety, ludzie często traktowali go z życzliwością, chętniej pomagali czy doradzali. Ale również i wymagano od niego więcej, musiał zachowywać się jak godny przedstawiciel Sigmara. Łowca patrzył się na niego swoim niewzruszonym wzrokiem, zupełnie, jakby czekał na jego błąd. Na szczęście, miał do czynienia z kilkoma Łowcami, z jednym spędził ponad miesiąc, a wszyscy zdawali się mieć to samo, świdrujące, oceniające spojrzenie. Prawdopodobnie przywykł, albo jego wiara dała mu siłę, bo nie zląkł się, nie zdenerwował, nie spanikował. Prawa dłoń, z wyprostowanymi palcami wskazującym i środkowym, powędrowała od nosa niemal do ucha, w symbolu spadającej komety. Łowca odwzajemnił gest, nie siląc się jednak na taką wyrazistość, i obaj zajęli się swoimi sprawami. Chyba poszło dobrze.

Zamówili, zjedli, zdecydowali się spędzić noc we wspólnej sali, i rozmawiali o rzeczach mało ważnych. Może to i lepiej, mogli odprężyć się przed kolejnym dniem wędrówki. Chyba, że zdecydują się jednak zdobyć więcej informacji o Czarnej Strzale u straży lub hrabiego, który wystawił list gończy. Eryk uważał, że to ich przerasta, mowa była o całej bandzie, ale z drugiej strony, porozmawiać nie zawadzi. Po śniadaniu mogliby zrobić rozeznanie, aby, w razie co, jeszcze przed południem wyruszyć w dalszą drogę. Tak, to było rozsądne rozwiązanie.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline