Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-03-2007, 20:19   #7
Nevdring
 
Reputacja: 1 Nevdring ma wyłączoną reputację
Isandil

- No i czego szczerzysz zęby, kretynie?! – wykrzyknął z frustracją młody chłopak wkraczający w męski świat.
Ów jegomość do którego skierowane były słowa zarechotał głośno i oddalił się za swymi towarzyszami ignorując zaczepkę.
Zaklął pod nosem i bezsilnie opuścił ręce patrząc na zabłocone ubranie.
- Dlaczego ja?! Zawsze ktoś musi się do mnie przyczepić, banda idiotów – monologował cicho gdy grupka się oddaliła. Stał samotnie pośrodku wąskiej uliczki z książkami walającymi się w nieładzie, tuż przy kałuży. Zebrał je wszystkie otrzepując na ile się dało i chowając do płóciennego worka.
Zebrawszy się w sobie otarł krańcem dłoni piach z ust i ruszył w kierunku placu Tesala.
Puszczając mimo uszu złośliwe uwagi studentów, siadł na marmurowym brzegu niewielkiej fontanny, próbując doprowadzić stan swego ubioru do jako takiego ładu – przecież nie wejdę tak na zajęcia, znów mnie wyśmieją – pomyślał zrezygnowany, desperacko usiłując zmyć błoto z twarzy i tuniki.
Po kwadransie stwierdził, iż nie osiągnie lepszego rezultatu, więc udał się zatłoczoną ulicą do majestatycznego gmachu akademii.
Wiedział, że jest spóźniony, ale nie miał wyjścia – był dzień zaliczenia. Pokonawszy długie schody puścił się biegiem szerokimi korytarzami uniwersytetu.
- Sala numer siedem, gdzie to było do diaska – mamrotał spoglądając na rozmazany plan zajęć. Stanąwszy wreszcie przy odpowiednich drzwiach, poświęcił kilkanaście sekund na wyeliminowanie rumieńców. Odetchnął głęboko, nacisnął klamkę i wszedł do środka.
-... macie dokładnie jedną godzinę na wszystkie odpowiedzi. Życzę powodzenia – zakomunikował stary, siwobrody profesor obserwując liczną grupkę zasiadających w drewnianych ławach studentów.
- Isandil, jak miło że przyszedłeś. Czyżbyś chciał napisać test? – zapytał z nutą ironii w głosie. Chłopak nieco zdezorientowany pokiwał tylko głową i za gestem profesora siadł w drugiej ławce, pod oknem.
Po chwili otrzymał kartę z zadaniami i wziął się do przeglądania pytań.

Zadanie pierwsze:
Wyjaśnij co miał na myśli Protesanus w swym dziele pt. „Ludzie, zwierzęta i myśl transcendentalna”.

Zadanie drugie:
Omów znaczenie koabitacji w odniesieniu do rządów oligarchicznych i głosu ludu w upadłej Cranetii.


Zadanie trzecie:
Podaj własną interpretację sformułowania – „Tylko przez skrupulatne wypełnianie swej roli, można osiągnąć wolność”.


Isandil oparł bezradnie głowę na rękach – co to jest?! Przecież tego miało nie być...
Jeszcze raz zapoznał się z treścią zadań i sięgnął po przybory do pisania. Westchnąwszy cicho rozejrzał się po sali – oczywiście wszyscy są przygotowani, a te idiotyczne pytania zna każdy kretyn – gryzł się w duchu.
Szybko napisał kilka linijek na dwa pierwsze zadania, nie łudząc się nawet co do ich wartości i przeszedł do trzeciego, które wydało mu się najznośniejsze. Co chwilę kreślił i poprawiał tekst, brudząc dłonie obficie granatowym atramentem, lecz gdy nauczyciel oznajmił kres egzaminu - udało mu się skończyć.
Wstał jako jeden z ostatnich i położył arkusz na stercie innych nie napotykając zaczytanego, starczego wzroku.

Opuściwszy salę, ruszył szybkim krokiem z powrotem do miasta chcąc uniknąć spotkania „kolegów” z klasy – zbyt wiele już dziś od nich wycierpiał. Znalazłszy się na rynku przysłonił dłonią oczy przed nieznośnymi promieniami słońca i rzucił okiem w kierunku zachodniej baszty, strzegącej jednego z dwóch wejść do miasta. Ruszył ku niej poirytowany, gdyż jak zwykle po południu na ulicach panował nieznośny tłok. Gdy wreszcie znalazł się po drugiej stronie skręcił w prawo i udał się do starego, zapuszczonego budynku. Przed wejściem zaczepił go jakiś żebrak wznosząc do góry ręce i czepiając się jego nogi. Po krótkiej szamotaninie odskoczył od niego ze wstrętem i wszedł do środka.
- Witaj słodki domu – rzucił oglądając żałośnie urządzone wnętrze. Większość rezydentów była jeszcze w szkole lub grała za budynkiem w Keo, skąd dobiegały podekscytowane głosy. Ignorując ciekawskie spojrzenie stróża, wdrapał się po krętych schodach na górę i odsunął złamaną szafkę spod swoich drzwi.
Pchnął je, lecz jak zwykle się zacięły i musiał użyć nie lada sił aby wejść do środka. Izba jego składała się z niewielkiego biurka zarzuconego rozmaitymi papierami, stołka o trzech nogach z podkładką i wiszącego na hakach posłania. Rzucił swój tobołek na nie i wyjrzał przez okno: że im się chce latać za tym dyskiem, banda kretynów – pomyślał spoglądając na grających młodzieńców i zamknął trzeszczące okiennice.
Legł zmęczony na swe „łóżko” i chwilę podrzemał. Niebawem jednak otworzył oczy czując głód, ale wiedział, iż zaraz stołówka wypełni się po brzegi rozkrzykanymi idiotami - wolał poczekać jeszcze kilka godzin.
Sięgnął po pierwszy z brzegu podręcznik opatrzony dumnym napisem „Podstawy alchemii, Tom pierwszy” i otworzył byle gdzie.
- Co za bzdury, jak oni mogą wierzyć w te głupstwa – wymamrotał po kwadransie lektury poirytowany.
Zwlekł się z posłania i siadł przed biurkiem ostrożnie, nie chcąc przewalić się po raz kolejny. Z dolnej szuflady wyciągnął niewielki tomik z ledwo widoczną nazwą „Moc i jej geneza”. Uśmiechnął się nieznacznie do siebie. Gdyby ktoś odnalazł u niego taką rzecz, mógłby na stałe wylądować w uniwersytecie – ale głęboko pod nim, w miejskich lochach. Nie raz zastanawiał się, co za imbecyl je tam umieścił, ale dał sobie z tym spokój – dociekanie nie miało sensu.
Pogrążony w lekturze nie zauważał upływu czasu, wyprzedzając myślą dobrze znaną treść. Nagle poczuł, że dłużej nie wytrzyma – puścił się przez zatłoczony korytarz roztrącając gawędzących przed pokojami studentów i ruszył w dół, po schodach.
- Patrz jak leziesz, łajzo! – krzyknął ktoś za nim, ale go zignorował mając na uwadze tylko jedno – wychodek.
Dopadłszy go...oddalmy się nieco na ten czas. Godzinę później zwrócił się do jedynej osoby którą darzył sympatią w tym mieście – starej kucharki, mocno zaokrąglonej i wesołej.
- Witaj paniczu, życzyłbyś sobie którąś z mych potraw? – zapytała uśmiechając się na jego widok. Choćby był w najpodlejszym stanie, gruba Nare zawsze potrafiła go rozśmieszyć samym swym jestestwem.
- Byłbym zobowiązany, szlachetna pani – z uśmiechem odpowiedział jej głosem poważnym, co przeczyło jego postawie. Przeszło od roku tak się porozumiewali – widać sprawia jej radość komunikowanie się z kimś, kto nie jest totalnym idiotą – konkludował dnia pewnego obserwując chaotyczną „dyskusję” na dziedzińcu.
Dziękując serdecznie wrócił z kawałkiem pieczonego świniaka i odrobiną chleba do swego pokoju. Wiedział, że nie powinien tak robić, ale znów nie mógł się oprzeć pokusie – rozłożony niczym książę na swym wielkim łożu, postawił jadło na stołku i zabrał się do konsumpcji. Od dłuższego czasu był niemal pewien, że po zjedzeniu czegoś przed spoczynkiem ma bardziej intensywne sny, a te ubóstwiał nad wyraz. Intuicja nie zawiodła go i tym razem – śnił o wielkim oceanie pogrążonym w ciszy zdającej się być wszystkim i wszędzie. Swobodnie unosił się na jego bezmiarze otoczony ze wszech stron kojącym błękitem, a myśli jego nie mogąc znaleźć oparcia na rzeczach prozaicznych wznosiły się ku nieskończoności...



***



Brenna Jingels:

Nieoczekiwanie dziewczyna odwróciła się do ciebie. Jej oblicze nadal było spokojne, lecz z błękitnych oczu popłynęły łzy. Nie płakała – słone krople po prostu zaznaczały swe istnienie na bladych policzkach i zbierając się na brodzie, opadały plamiąc rozdartą, skąpą bluzkę. Mary nie należała do osób powszechnie uznawanych za urodziwe. Była straszliwe wręcz chuda, nieco zbyt wysoka jak na kobietę, jednakże coś w jej postawie, spojrzeniu, ruchu wąskich ust, gdy odezwała się cichym głosem – przykuwało uwagę.
- Zabiłam go – beznamiętny ton, nieznaczne poruszenie smukłych, zakrytych wąskim materiałem nóg. – Słyszałam jak charczy...patrzyłam jak osuwa się na podłogę – ociera grzbietem dłoni kolejne dowody wewnętrznego cierpienia.
- Dlaczego on chciał to...zrobić? – wargi jej zadrżały i nagle, jak gdyby coś pękło w młodej duszy podbiegła do ciebie zarzucając posiniaczone ręce na szyję.
- Dlaczego, dlaczego... – powtarzała tylko, a jej kruchym ciałem począł wstrząsać urywany szloch.


Roger John Carlston:

- Co ty możesz wiedzieć?! odkrzyknął zrywając się na pulchne nogi.Nie wiesz co to jest za miejsce?! Tu...Stąd się nie wraca! – toczy przerażonym spojrzeniem po pokoju. Bierze kilka głębszych oddechów, widać że próbuje nad sobą zapanować. Odsuwa niewielkie krzesło sadowiąc nań fałdy tłuszczu.
- Słyszałem, że przed wojną był to zwykły internat. Sama elita. Wiesz, bogate dzieciaki z dobrych rodzin, nie to co my – mówi zapatrzony w ciebie. – Ale to się zmieniło. W czasie wojny zaginął tu jeden chłopak, syn jakiegoś lorda czy coś w tym stylu – ścisza głos lękliwie popatrując na głośnik.
Była wielka afera, szkołę zamknięto na ponad dwa lata. Na wniosek ojca zaginionego Scotland Yard miał przysłać jakiegoś ważniaka – ale nic nie znaleziono. Żadnego śladu, nikt nic nie widział. Gość jak zniknął, tak się nie pojawił! – wstaje, na nowo poddając się nerwom
- Przyjaciółmi mówisz? Ja nie mam przyjaciół...I tak wszyscy zginiemy!

Alice Forest:

Wyraz twarzy czarnowłosej małpy nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby pluskwiak ze szpary pod szafą przemówił ludzkim głosem. Pomiarkowała się jednak i uciekła szybko wzrokiem od twej osoby. Siadła na drugim łóżku zakładając jedną zgrabną nogę na drugą, oceniając przy tym równo poskładane, szare ubranie. Negatywne emocje jedynie sprawiały, iż jej szlachetne rysy nabierały kuszącej drapieżności.
- Przepraszam... – drżenie z jakim to powiedziała wskazywało, że nie często zdarzały jej się podobne sytuacje. – To wszystko mnie przytłacza – ciągnie głosem zdradzającym batalię wewnętrzną.
Nieświadomie odrzuca proste kosmyki za szyję. – Chcąc czy nie...jesteśmy na siebie skazane. Cały rok, mój boże... – wydaje z siebie ciche westchnienie.


Phoebe Vanmare:

- Sama się zamknij, idiotko! Myślisz, że mi się tu podoba? Pieprzony zakład z bandą debili – wyrzuca z siebie zachrypniętym głosem. Ciemne, bardzo krótkie włosy tylko na chwilę uginają się pod nerwowym ruchem dłoni. Nieustannie przemierza te kilka metrów swoistej celi i nagle uśmiecha się irracjonalnie w owej sytuacji. Siada nieopodal ciebie i już normalnie rzecze: - Taka już jestem, nie przejmuj się. Za byle co od razu wysyłają człowieka nie wiadomo gdzie i to na cały rok! – przewraca teatralnie oczami. – No, chyba nie jesteś na mnie zła, co? – pyta, konfidencjonalnie umieszczając dłoń na twojej nodze.
- Chrzanić to. Widziałam kilku przystojniaków na korytarzu, może nie będzie tak źle? – mruga figlarnie zielonym okiem.
- Henry pewnie nie byłby pocieszony...ale to nie on tu siedzi, mam rację? – chichocze, prawie nie zwracając na ciebie uwagi. – Oj, oj, a co to za paskudztwo? – wskazuje na przydzieloną odzież – że niby mamy w tym ciągle chodzić? – podpiera kobiece atuty rękami, zanosząc się śmiechem.


Kilka minut po godzinie 14:00 głośniki w pokojach zatrzeszczały i odległy, męski głos zakomunikował:

Wszyscy osadzeni mają przebrać się w regulaminowe ubranie, a stare rzeczy wrzucić do pojemnika na korytarzu. Odstępstwa zostaną surowo ukarane. Strażnicy odprowadzą was do stołówki, gdzie zostaniecie dokładnie poinformowani o życiu w ośrodku.

Następuje długi, przeciągły pisk i głos zanika.
 
__________________
"...codziennie wszystko z niczego tworzyć i uczyć śpiewu gwiazdy poranne."

Ostatnio edytowane przez Nevdring : 26-03-2007 o 20:50.
Nevdring jest offline