Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-03-2007, 02:09   #13
Nevdring
 
Reputacja: 1 Nevdring ma wyłączoną reputację
Keandra

- Keandro, jak skończysz myć podłogę przyjdź do mnie – rozkazała suchym głosem kobieta w średnim wieku i udała się przed dom.
Będąc przy drzwiach rzuciła jeszcze przez ramię:
- Pamiętaj też o umyciu naczyń.
Zamknęła drzwi i strudzone dziewczę słyszało jej kroki oddalające się na brukowanym dziedzińcu. Odczekała kilkadziesiąt uderzeń serca i pozwoliła sobie usiąść na podłodze, odrzucając ze wstrętem mokrą szmatę.
- Stara jędza – wymamrotała za nią cicho, bo jeszcze ktoś by usłyszał i westchnęła ciężko. Mimowolnie rzuciła okiem na stół, gdzie zalegały sterty brudnych talerzy i wzdrygnęła się na widok małego gryzonia powracającego do swej norki. Sala w której się znajdowała była obszerna, zdolna pomieścić pół setki osób, lecz jej wystrój pozostawiał wiele do życzenia. Stare, noszące ślady bytności wielu gości ławy, przybrudzone kotary – nie znosiła tego wszystkiego. Obolała wstała powoli, chowając wiadro z mętną wodą i biorąc duże, miedziane naczynie. Wychodząc przed budynek zmrużyła oczy pod wpływem ostrego, popołudniowego słońca i ruszyła w kierunku niewielkiej rzeczki płynącej nieopodal. Wiosna była już w pełni, a szara, smutna dotąd okolica zdawała się ożywać.
Stąpała lekko pośród mieniącej się różnorakimi kolorami tęczy łące, czując na bosych stopach miłe łaskotanie wysokiej trawy. Uśmiechała się nieznacznie, jak gdyby do otaczającej jej natury, ciesząc się chwilą wytchnienia, spokoju. Po chwili przycupnęła nad brzegiem strumyka i odstawiła misę na bok, zanurzając w chłodnej wodzie smukłe dłonie. Rozkoszowała się krótkim odpoczynkiem zraszając swą twarz i zmywając z niej całodzienny trud. Mimowolnie napełniła naczynie i udała się w drogę powrotną do swego „domu”. Z dala widziała, jak ostatni wczorajsi goście opuszczają gospodę wzniecając tumany kurzu na polnej drodze.
Spoglądała na ten przybytek ledwo zasługujący na miano karczmy i do jej serca powoli wkradało się zwątpienie. Od przeszło czternastu lat pragnęła się stąd wydostać, uciec byle dalej, byle dalej od zmywania, sprzątania, gotowania i mnogości innych, nużących rzeczy.
- Dlaczego mnie opuściłeś, bracie? – po raz kolejny wróciła myślą do jedynej istoty jej przyjaznej, przy której czuła się bezpieczna, naprawdę potrzebna. Nocami, pośród pijanych wrzasków gawiedzi często modliła się, aby daj jej jakiś znak, wskazał drogę jaką ma obrać, lecz bezskutecznie. Od dwóch zim leżał martwy, przeszyty mieczem w okolicy krtani.
Ze wstrętem odrzuciła wspomnienie jego nieruchomych oczu wpatrzonych w inny świat, czule gładząc przez brązową tunikę jedyną rzecz jaką jej podarował – srebrny, wielkości złotej monety symbol gwiazdy.
Zbliżywszy się do zabudowań dostrzegła stare małżeństwo właścicieli spierające się o coś ze sobą. Owa kobieta, która poleciła jej do siebie przyjść próbowała wyperswadować coś kręcącemu przecząco głową mężczyźnie. Podeszła bliżej chowając się za wychodkiem i nadstawiła uszu.
- ...nie może tu zostać, całe dnie się obija...
- Chcesz ją wyrzucić? Obiecałem jej bratu, zapłacił...
- Dwa lata tu jest bez niego, o dwa lata za długo! – rzuciła nieco głośniej niżby chciała i rozglądając się, pociągnęła męża w kierunku stajni.
Keandra prychnęła oburzona patrząc na swoje poranione ręce, lecz szybko o tym zapomniała. Uwagę dziewczęcia zaprzątnął pewien fakt – brat opłacił jej pobyt!
Cisnęła ze złością misą o ziemię rozlewając wodę. Przez cały ten upiorny czas wmawiano jej, że powinna być wdzięczna za opiekę i możliwość pracy. Wyszła zza rogu chcąc podążyć za dwójką niegodziwców, lecz zmieniła zdanie. Wyleje na nich całą swą frustrację, nienawiść, a potem każą jej się wynosić – musiała mieć plan. Ale jaki? Postanowiła przemyśleć sprawę na spokojnie w nocy.
Zadowolona z powziętej decyzji udała się drugi raz po wodę i resztę dnia spędziła na rutynowych zajęciach.
Właścicielka jakoby zapomniała o niej i tylko czasem wydawała instrukcje co do przyrządzania potraw, sprzątania. Wieczorem do gospody przybyła grupka podróżnych domagających się pieczystego i morza piwa. Zasiedli na ławie blisko kominka, gdyż noce bywały chłodne jeszcze.
- Co z tym żarciem?! – krzyknął jeden z nich, wyraźnie zarumieniony pod wpływem alkoholu.
Keandra trzymając oburącz tacę wypełnioną po brzegi tłustym świniakiem, niezgrabnie postawiła ją na stole.
- Hej, mała, podobasz mi się, jak masz na imię? – zagadnął jego brodaty kompan, mrugając obleśnie ślepiem.
Wzdrygnęła się uciekając przed jego powolną ręką w stronę kuchni. Za plecami usłyszała tylko obrzydliwy rechot pozostałych. Odetchnęła z ulgą, gdyż po godzinie większość z nich pochrapywała nad kuflami piwa, jedynie dwóch cicho gaworzyło.
- Możesz iść spać, rano ma tu być czysto – powiedziała starucha nawet nie patrząc na nią.
Wspięła się po schodach wiodących na piętro i udała się do swego pokoju, na samym końcu cuchnącego korytarza. Wchodząc zamknęła drzwi i zwyczajowo przystawiła pod nie krzesło – zbyt wiele razy próbowali nachodzić ją nocni goście.
Pomieszczenie z dużym, wypaczonym oknem wychodziło na dziedziniec, wpuszczając srebrzyste promienie księżyca będące jedynym źródłem światła. Podeszła do drewnianego łóżka wypełnionego słomą i opadła na kolana. Nadszedł czas działania – jej czas. Wyciągnęła spod niego zwinięty i obwiązany kawałkiem sznurka pergamin. Nieznacznie rozwinęła, odkładając delikatnie wiązanie na bok – była to rzecz zbyt cenna, aby postępować inaczej. W tajemnicy przed gospodarzami zabrała ją i niewielki sztylet z pokoju brata, nim ciekawskie ręce zrobiły to za nią.
Kierowana obawą zbliżyła się do drzwi i raz jeszcze sprawdziła, czy są dobrze zablokowane. Upewniwszy się co do tego siadła na posłaniu. Obróciła żółty pergamin i spojrzeniu oczu zielonych ukazała się niewielka mapa, opatrzona nazwą „Marchia północna”. Wiedziała, że znajdują się kilkanaście kilometrów na północ od jej rodzinnego miasteczka, Vilrenu, gdzie mieszkali dawno temu z rodzicami. Odegnała od siebie wspomnienia – nie była to pora właściwa ku temu. Karczma znajdowała się przy północnym krańcu traktu pocztowego, biegnącego od stolicy prowincji i kończącego swój żywot w tej zapadłej dziurze. Przesunęła wzrok ku górnej części. Autor umieścił tam w wielu miejscach obszerne symbole lasów, lecz w większości innych świecił goły pergamin. Kawałek dalej zobaczyła napis Tereny Nieznane. Z tego co słyszała od przyjezdnych, żadna droga nie wiodła w tamtym kierunku, a i gubernator nie zaprzątał sobie tym głowy. Wiedziała tylko tyle, że nikt tam nie podróżuje. Dlaczego? Na to pytanie nigdy nie dostała innej odpowiedzi, miast litościwego uśmiechu czy kręcenia głową.
Wzrok jej następnie pomknął ku zachodowi, gdzie zaznaczone było graniczne miasto Bernab, strzegące granicy z jakimś państwem.
Rozzłościła ją jej niewiedza – po śmierci brata nie nauczyła się niczego nowego. Tylko dzięki niemu potrafiła czytać i pisać. Nie przykładała zbytniej uwagi do tego co mówi – nie obchodziło jej to, wiedziała, że on zawsze jej pomoże.
Po chwili namysłu postanowiła skierować się na południe do stolicy prowincji. Jeśli gdzieś ma szansę, to właśnie w dużym mieście.
Przeszedł ją dreszcz podekscytowania – ale wiedziała, że więcej tu nie wytrzyma, nie po tym co usłyszała dzisiejszego dnia. Zbliżyła się do na wpół zapadniętej szafy i spod deski wyjęła niewielki, płócienny worek. Otworzywszy go sięgnęła w głąb, gdzie spoczywała para solidnych, acz nieco zniszczonych, skórzanych butów. Rozłożyła także brązową, starą sukienkę którą znalazła drzewiej w pokoju gościnnym. Była nieco za duża, ale wygodna i nie zwracająca uwagi – doskonała. Zrzuciła przesiąkniętą potem tunikę i przemyła się jako tako ze stojącej na podłodze miski. Narzuciła na szczupłe ciało gryzący materiał, włożyła i starannie zasznurowała buty. Na końcu zapięła i schowała pod spód medalion. Ułożyła się na łóżku. Teraz muszę czekać, aż wszyscy zasną – pomyślała.
Z takim postanowieniem zaczęła rozmyślać o swej szalonej eskapadzie, lecz przez cały ten czas uśmiech błąkał się na jej twarzy. Zamknęła oczy.


***


Dawna sala balowa przemianowana na stołówkę, miała kształt rombu z zaokrąglonymi narożnikami. Urok swój zatraciła lata temu, gdy barbarzyńska decyzja pana Narvell’a sprawiła, iż przepiękne, osiemnastowieczne zdobienia wykonane pod nadzorem słynnego drzewiej Thomas’a Gainsborough’a zginęły pod grubą warstwą białej farby.
Okna wysokie, choć pozbawione klamek, sklepienia nieomal sięgały, ukazując za dokładnie wymytymi szybami okolice posiadłości.
Z perspektywy wchodzącego, po lewej stronie dostrzec można było wysoki mur i bramę, którą wjechaliście do ośrodka, kierując zaś spojrzenie w przeciwną – urokliwą, miniaturową dolinę z niewielkim jeziorkiem. Z lekka porośnięte tatarakiem i jasnymi liliami (widocznymi nawet z tej kilkudziesięciometrowej odległości), przypominało medalion zagubiony pośród okazałego biustu dojrzałej kobiety. Wzgórza dwa kształtne (jedno dźwigające fundamenty starego pałacu, drugie zaś porośnięte zieloną brodawką lasu przecinanego wąską ścieżyną) obojętnie górowały nad resztą terenu.
Wyjść było kilka. Począwszy od głównego, które ciągle jeszcze zapchane było „szarymi”, przez noszącą ślady robót werandę skonstruowaną tak, ażeby można z niej było rozkoszować się cudowną panoramą doliny, a skończywszy na dwóch wąskich, bocznych drzwiach za podwyższeniem.
Właśnie na nim stał mocno poirytowany McLennit dając sygnał pracownikom, ażeby zagonili opieszałych do stolików. Kilka osób różniących się od skazanych jedynie czerwonymi butami, stało przy czymś wyglądającym na prowizoryczną kuchnię i wydawało jedzenie – cuchnące jedzenie. Brunatna, kleista masa nie wyglądała zbyt apetycznie, choć niekiedy dostrzec można było kawałki czegoś-czegoś unoszące się na powierzchni.
- Wszyscy siadać. Siadać, siadać, siadać – powtarzał raz za razem dyrektor, uderzając teczką w drewniany blat podestu. Jakiś chłopak przewrócił się wylewając na przestraszoną dziewczynę swą porcję. Jego towarzysz zaśmiał się, a po chwili wypluł dwa zęby.
- Siadać, siadać, siadać do kurwy nędzy, wy pierdolone cholery! – stary łupnął okrutnie trzymanym przedmiotem, aż ten odskoczył w bok.
- Ostatni raz toleruję takie zachowanie. Piśnij mi ktoś choć słowem, to do izolatki na tydzień!
Ledwo słowa te przebrzmiały, a słychać już było tylko odgłos ciężkich, strażniczych butów. Trzech postawnych mężczyzn zatarasowało główne wyjście, dwóch tylne i jeden werandę. Pozostali krążyli tu i tam, szturchając niekiedy pałką osadzonych.
Wulgaryzujący bębnił palcami o drewno i w końcu rzekł:
- I tak ma być. Teraz słuchać mnie uważnie, bo dwa razy nie powiem. Wszyscy obecni podlegają... – łuuup potężne zagłusza dalsze słowa Thomasa. Za oknami po lewej stronie widać, jak John’s wygrzebuje się z zawalonego namiotu, a trzech strażników goni jakiegoś uciekiniera.
Poruszenie wielkie zapanowało w sali. Kadra „nauczycielska” zasiadająca w ławach za podwyższeniem wstała prędko i coś wykrzykiwała między sobą.
- Co to ma być do cholery?! – ryknął zdezorientowany dyrektor. Młodzież powstawała ze swoich miejsc zbliżając się do okien i dopingując młodzieńca, który nie mogąc przedostać się za bramę, ruszył naokoło budynku. – Jack, Hans, Bradley, lecieć od drugiej strony, szybko! – wykrzykuje rozkazy, niczym generał na polu bitwy. Mężczyzna strzegący werandy otwiera prędko drzwi i skacze w dół, chcąc przeciąć drogę śmiałkowi. Pozostali wymienieniu ruszają jego śladem.
- Panno Valkonitz! – stara się przekrzyczeć coraz większy gwar – Panno Valkonitz! – kobieta w asyście jednego strażnika przepycha się do mównicy.
Brzęk tłuczonego szkła. Ktoś wyrwał przymocowane krzesło i rzucił w okno – czterech chłopców ucieka w stronę muru, lecz podążająca za nimi dziewczyna wpada na rozbitą w części szybę i krwawi upiornie. Jej rozpaczliwy krzyk wywołuje panikę.
- Co? Ktoś kogoś zabił...?! Anna nie żyje...? Jaka krew, gdzie?! – każdy pyta każdego, nie mogąc rozeznać się w sytuacji. Skazani w desperacji tłoczą się przy głównym wyjściu, napierając na strażników. Dyrektor nadal coś wykrzykuje – panna Valkonitz upada, trącona przez oszalałą ze strachu Mary, która nie wiadomo jakim cudem znalazła się na podwyższeniu. Większość mężczyzn stara się zapanować nad chaosem i nie dopuścić do sforsowania głównych drzwi, lecz butne menelstwo zwietrzając możliwość ucieczki, stawia im uzbrojony byle czym opór...
 
__________________
"...codziennie wszystko z niczego tworzyć i uczyć śpiewu gwiazdy poranne."

Ostatnio edytowane przez Nevdring : 28-03-2007 o 02:26.
Nevdring jest offline