Wątek: Narrenturm
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-02-2015, 00:07   #4
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu

Kolejny dzień rozpoczął się szarugą porannej ulewy, która szybko jednak zelżała pod nieustępliwymi podmuchami wiatru pędzącymi przed sobą szare barany chmur hen za odległe szczyty gór środkowych. Wietrzydło bezlitośnie obchodziło się z rosnącymi tutaj nielicznie drzewami, smagając wiekowe gałęzie. Drewno protestowało przeciągłymi pomrukami, uparcie przeciwstawiając się niespokojnemu żywiołowi skotłowanemu ponad koronami. W powietrzu czuć było zapach morza i wilgotnej ziemi. Szeroka droga biegnąca na południe była pusta. Rozległe wrzosowiska ciągnące się od wybrzeża, aż po skraj cienistej puszczy nie dawały specjalnej osłony, czy to przed pogodą, czy przed okiem napastnika, co wydatnie zniechęcało do obierania tego szlaku. Po drodze niewiele można było uświadczyć bezpiecznych przystani, czy choćby murowanych gospód, toteż podróżnych bywało tutaj niewielu, a i tak zwykle były to hufce Imperialne, albo dobrze uzbrojeni handlarze wiozący swoje dobra do Erengradu, albo Salkalten. Tak było zanim na północy zapłonął ogień.

Najpierw dzikie hordy barbarzyńców gnane przez swych demonicznych władców spustoszyły wybrzeże, a ciche pola traw zapełniły się tabunami pozbawionych nadziei i dobytku nędzarzy. Najeźdźcy przegonili ich daleko, aż za horyzont zostawiając po sobie jedynie wypalony i wydeptany buciorami ślad ciągnący się niby blizna poprzez wzgórza. Teraz starą ranę w krajobrazie na nowo rozgrzebywały setki stóp uciekinierów z Praag i band krążących w poszukiwaniu łatwej zdobyczy. Kiedy Północ płonęła stosami niewiernych, dawne szlaki na nowo oglądały rzeź wynędzniałych podróżnych, tyle że teraz surowego wyroku nie wymierzały ostrza potępionych, a rządni zysku grasanci.

Zdawać by się mogło, że po wojnie, wszystko winno było zmierzać ku lepszemu, zwłaszcza, że wojna została wygrana, zgodnie ze słowami tych, którzy największą zawieruchę przeczekali w bezpiecznych schronieniach warownych zamków. Kto jednak raz wyruszył na szlak, temu nijak w głowie nie pobrzmiewało zwycięstwo. Zrujnowane wsie, zniszczone pola, pomordowani ludzie, do tego przepełnione miasta, głód i choroby, wreszcie szaleńcy, którzy na to wszystko postanowili rozpętać religijne piekło. Nie, tutaj nie było triumfu. Tylko krakanie wron.

Dla samotnego kozaka maszerującego poprzez bezkresne wrzosowiska było to jednak bez znaczenia. Losy świata i wielka polityka rozgrywająca się między możnymi były poza jego zasięgiem, tak samo jak przyszłość setek uciekinierów. Ściskał w ręce medalion, który przypominał mu, dlaczego zwędrował do tej niegościnnej krainy. Jedno życie, które miał ocalić tliło się gdzieś tam, daleko, na jednym z wydeptanych gościńców Imperium. Natomiast jedyne życie o którym naprawdę mógł decydować należało do niego i wiódł je właśnie tutaj, na smaganej wichurą drodze, która omijając głęboki parów pełen kolczastych krzewów skręcała pomału ku gęstwinie.



~***~

Urywane krzyki, szloch i płacz dzieci. Po wielu dniach wędrówki tropami hordy orków poprzez niebezpieczne knieje, grupa zdrożonych, rannych kobiet nie jest tym co człek rad jest ujrzeć, jednak Jaromir żywił wobec tego przypadku pewną nadzieję. Beznadziejną i wątłą, ale cierpliwą, jak nagrzany słońcem kamień, który całą noc oddaje swe ciepło światu, by nazajutrz od nowa napełniać się gorącem. Nie bacząc na niebezpieczeństwo kozak opuścił niewidoczną swą kryjówkę i wyszedł na spotkanie obdartej czeredzie. Zrazu na jego widok podniósł się tumult, garstka dziatek czmychnęła z pola widzenia pod spódnice rodzicielek, a przeciw Gniewiszowi wystąpiło dwóch żołdaków. Interwencja ta pewnie więcej zrobiłaby na nim wrażenia, gdyby jeden ze zbrojnych nie miał orężnego ramienia na temblaku, a drugi choć pofatygował się, by wycelować w niego włócznię.

- Ktoś ty? Swój czy wróg? – rzucił ten o zdruzgotanej ręce, próbując ciałem zastawić tłoczącą się wszędzie ciżbę.
- A na kogoż Ci, trepie, wyglądam? Może na goblina? – Jaromir nie kwapił się nawet by sięgać po topór, który wisiał sobie spokojnie na plecach. Wziął się pod boki i wykorzystał chwilę kiedy tamci spojrzeli po sobie, by przeczesać wzrokiem rzednący tłum.

Szukam kogoś. – Dodał jakby na zachętę. Kozak inaczej wyobrażał sobie pierwszą rozmowę jaką będzie toczył po kilku dniach maszerowania w milczeniu, ale lepiej tak, niżby mieli być to parszywi kmiotkowie chcący ograbić go z majątku, co w tym przypadku nie było do końca wykluczone. Tamci raz jeszcze spojrzeli na siebie, ale musieli zmiarkować, że przybysz nie ma wrogich zamiarów, bo miast szykować się do boju tamten tylko podpierał boki i marszczył brew, jakby sytuacja więcej go nużyła niż przyprawiała o nerwy.

- A jak się nazywasz, co? – Odparował włócznik opierając się na drzewcu, patrząc jak jego towarzysz bezskutecznie próbuje zagnać strwożone baby na powrót do obozu. – I skąd idziesz? –

W innych okolicznościach, w oberży przy zacnym trunku i bez niebezpieczeństw lasu czających się za plecami pewnie w odmienny sposób zaczął by znajomość, ale teraz najlepszym na co mógł się zdobyć było zdawkowe:

- Jaromir, z Kislevu. Na południe idu. – Skwitował krótko. – A kto wy i dokąd idziecie?
- Wolny hufiec. – Co znaczyć mogło prawdę powiedziawszy cokolwiek, od pospolitego ruszenia, poprzez najemnych, kontraktowych, na dezerterach skończywszy. – Eskortujemy tych tutaj do Middenheim. Tropią nas orcy.
- To pech.

Ponure spojrzenia, którymi się mierzyli nie zmieniły się ani na jotę, ale ostrza powędrowały ku dołowi na znak, że krwi przelewać nie będą. Jak na zaproszenie topornik przecisnął się między wojakami niezbyt przejmując się tym, czy kogo nie potrącił, czy nie uraził.

Mitrężyć czasu nie miał zamiaru, jeno sprawdzić, czy przypadkiem tutaj jego tułaczka się nie zakończy i przyjdzie wracać mu wreszcie do domu. Przeszedł się raźno po obozowisku naprędce rozbitym zaglądając do namiotów i pod kaptury niewiast, chwytając za ramię, albo patrząc uważnie w oczy. Żołnierze nie powstrzymywali go inaczej niż karcącym spojrzeniem, jednak nic nadzwyczajnego nie czynił co wymagałoby ich interwencji. Parę razy nieomal się pomylił, czy to nie ta właściwa, ale pozornie rude włosy, okazywały się być zwyczajnie ubrudzone, a znajoma sylwetka kryła kogoś zgoła innego. Nie wzbudzał sobą zaufania, ale nawet nie liczył na nie. Krzepkie ciało kryło człeka znużonego, który wojny i jej biedy miał już powyżej uszu, jednak z przedziwnym uporem brnął na przekór przeciwnościom.

W końcu dostrzegł rzecz nową, od której serce zapałało mu na moment. Oto kubrak pikowany, z rękawem obszytym króliczym futrem, spłowiały już, splamiony i wytarty, ale niezawodnie ten sam, który oglądał owego felernego dnia, kiedy zaczęła się jego niedola. Osoba, która go nosiła zbyt krępa była i zgarbiona by pasować wyglądem do zaginionej krewniaczki, jednak ubranie jako żywo pochodziło z rodzinnych stron Jaromira, nawet obszycie na kołnierzu wyglądało znajomo.

- Zdrastwujtie, pani. Skąd na was taka zgrzebna kurta? – Zapytał wąsacz siląc się na miły ton.

Kobieta z przestrachem spojrzała na kozaka górującego nad nią posturą i wyglądała jakby miała krzyknąć, ale zamiast tego zdębiała jakby pytanie o odzienie zupełnie ją zaskoczyło.

- Witajcie. – Odrzekła zdawkowo. – Co wam do tej kurty?
- Podarował ją wam kto, czy znaleźna? – Dociekał Jaromir, po czym dodał więcej gdyż okazja tego wymagała - Szukam kogoś kto w bardzo podobnym ubraniu wędrował. Jelena, młoda dziewuszka, wysoka, szczupła, o krasnej grzywie i hardym spojrzeniu, krasiwaja jak wiosna. Widziała ją może?

Początkowe osłupienie minęło tak szybko jak się pojawiło, a w miarę jak kozak opowiadał jeszcze przed chwilą trzymane w ręku tobołki upadły na ziemię.

- To… ja… ona… - Słowa z trudem opuszczały gardło. – Ja… tak, widziałam, widziałam. Ona mi życie uratowała, gdy uchodziłyśmy z Praag. Dzielna dziewczyna!
- Jest tutaj? – Gniewisz podniósł głos, ale zaraz się zmiarkował.
- Ni… e. – Zająknęła się kobieta, a oczy nabiegły jej nagle łzami.

Próbowała przez chwilę mówić dalej, ale warga zatrzęsła się jej nerwowo i kropla spłynęła po policzku. W końcu wzięła się w garść, wytarła oczy i kontynuowała już nieco spokojniej.

Rozdzieliłyśmy się, gdy ścigały nas przeklęte bandziory Żiżki. Tylko ten kubrak mi po niej został.

Z kozaka jakby uszło powietrze, ale nie dał tego po sobie poznać.

- Mówiła chociaż dokąd zmierza?
- Na południe, z dala od wojny. – Zamilkła na chwilę, po czym dodała jakby na otuchę - Ale ona żyje! Jestem pewna, co dzień modlę się do panienki Shallyi o jej zdrowie!
- Pewnie tak jest. – Skwitował to Gniewisz zaciskając szczęki. – No nic, bywajcie.

Ledwo topornik wstał na nogi układając sobie wszystko w pamięci, gdy nad głowami zagrzmiał róg. W obozie wybuchła panika zwiastująca kolejne nowiny, tym razem już nie tak dobre. Orkowie.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 21-02-2015 o 12:46.
Dziadek Zielarz jest offline