Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-03-2015, 14:06   #4
killinger
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Może i dobrze się stało. Przecież nie istnieje coś takiego jak wieczny odpoczynek, tak jak wieczne pióro nie pisze wiekami, a spokój nie bywa wcale święty. Ot, ludzkie gadanie. Wyjście spoza wysokiego, sięgającego gdzieniegdzie 3 jardów wysokości ogrodzenia, było czymś tak znaczącym, jak fakt ponownych narodzin. Przedarł się więc przez błony, wynurzył z wód porodowych swej nowej-starej rzeczywistości i zamarł na dłuższą chwilę.

Szczęk zamka za plecami zwiastował nadejście czegoś innego niż do tej pory. Niedroga, lecz schludna klinika przeprowadziła go w sposób nieudolny, lecz cierpliwy i w zasadzie życzliwy przez największe zawirowania okaleczonego jestestwa. Doktor prowadzący o przecudnie francuskim akcencie, siostra przełożona o oliwkowej cerze, ciemnoskórzy pielęgniarze, żółtoskórzy kucharz i intendent, przypominający polinezyjczyka kierowca, ledwie mówiący po angielsku ogrodnik ze wschodniej Europy - wszystko zostawiał za sobą.

Wpatrując się w pustą, szutrową nawierzchnię wiodącą do South Sunday Creek Road, a dalej poprzez Sheffield Road do drogi numer 52 Hrabstwa Custer, widział w swej wyobraźni jak krok po kroku pracą swych mięśni wprawiających w ruch ścięgna i kości, przemierza tę odległość. Skraca dystans pożerając stopa po stopie, jard po jardzie te kilkanaście mil dzielących od ...
Miles City. Dziwne, zupełnie nie myślał o tym miejscu jako o swoim domu. Czternaście lat uczciwego tuczenia amerykańskiego fiskusa swoimi niemałymi dochodami rocznymi. Dom nieobciążony hipoteką, kupiony za spadek po rodzicach. Dwa przyzwoite auta, żadne japońskie ścigacze, a uczciwe i solidne ropożłopy rodem z Detroit. Ogródek w którym osobiście przygotowywał lekkie stanowiska na gliniastym podłożu, by umiejętnie rozmieszczone róże bukietowe wymieszane z odmianą floribunda i różą miniaturową, przez wiele miesięcy w roku cieszyło oko kwietnym dywanem.

Trzy działające non stop iMac'i, profesjonalny tablet graficzny, trackballe świecące wyuzdaną czerwienią kuli ekshibicjonistycznie wystającej z obudowy. Katalogi, makiety, branżowe periodyki. Dwa termiczne kubki, w których zawsze bulgotała gorąca czarna kawa. Nie, nie żadne szczyny ekspresowych rozwiązań w jakich lubują się leniwi mieszkańcy USA. On nie był leniwy, parzył kawę osobiście słuchając chrzęszczenia żaren w bębnowym młynku, następnie wyłapując pełne aromaty z dzbanka, by w końcu wrzący, idealny produkt trafiał do jego kubków. Jeden z nich z grawerem, który wart był tyle co medale dla sportowców, był apoteoza chwały i ukłonem w kierunku jego wizji, nadających zawodowej pracy indywidualnego sznytu. Drugi był stokroć cenniejszy, z idiotycznie uśmiechniętą gębą niejakiego Dextera i logo Cartoon Network. 6,99 plus podatek w lokalnym Walmarcie. Tysiąckroć cenniejszy, mimo że ten pierwszy był bezcenny w branży.

Dwanaście martwych kociąt, tuzin słodkich zdechłych kociaków...
Doktor Jimmy LeFebre kazał mu zmierzyć się z problemem później. Nie dał rady wyciągnąć go z traumy, więc kazał czekać, a w każdej chwili gdy nadejdą wspomnienia, uciekać myślami. Mantrował się więc durnymi kotkami, zamiast spojrzeć trzeźwo w przeszłość. Kiedy jednak podejmowali na sesjach terapeutycznych próby retrospektywnych analiz, popadał w zapaść tak gwałtownie, że doc po prostu sobie odpuścił. Le Febre dał mu jednak wskazówkę, wizytówkę swojego znajomego ze studiów, lekarza praktykującego na wschodnim wybrzeżu, z sukcesami posługującego się hipnozą i jakimiś mistycznymi blokerami, który ratował ludzi w sytuacjach niemal beznadziejnych.

Wschodnie wybrzeże to kierunek równie dobry, jak Miles City. W sumie może nawet lepszy. W Miles chyba nie chciał być, w każdym razie nie dłużej, niż potrzeba. No a ile czasu potrzeba, by zgarnąć z sejfu książeczkę czekową i niewielki plik banknotów. No i Klamkę. Ruger z serii P. Jeden z wielu przejawów mitu o wolności, jakie mieszkają w co drugim domu w stanach. Pozostało 14, może 16 mil.

Postawił więc pierwszy krok i poczuł, że było to dobre. Zaśmiał się głośno ze swej prymitywnej parafrazy Księgi Rodzaju. Śmiał się jak szalony, mocno i ze wszystkich sił, w dzikim amoku. Śmiał się niewesoło, a strasznie, skowyt duszy zamieniony został w szczekliwe podśmiechiwanie, wpółzduszone ściśniętym gardłem. Żałość dławiąca niemal do granic możliwości, niemal zabierająca pęcherzykom płucnym zdolność absorbcji tlenu. Lęk przed życiem, nie, raczej lęk przed tym że musi żyć, choć nie chce. Bo nie odpowiedział jeszcze Najwyższemu ani sobie samemu na pytanie jak zapłaci za to wszystko. W jakich ratach i z jaką stopą odsetek. Bo prowizję za przygotowanie kredytu zapłacił słoną w szpitalnym łóżku, rujnując swoje nerki pieprzoną chemią, niszcząc swój precyzyjny niczym lancet umysł inżyniera gównianymi popłuczynami wynalazków koncernów farmaceutycznych. Zapłaci, zapłaci co do ostatniego zasranego centa, zedrze całą duszę, nie oszczędzi ani jednej komórki swego ciała, ale zapłaci, odpowie za wszystko i zrozumie wszystko. A kiedy pojmie że to koniec pokuty, pokłoni się nisko Panu Rugerowi, a ten rozgrzeszy go ostatecznie. Jako samobójca nie trafi do żadnej niebiańskiej poczekalni, a zjedzie na sam dół, w miejsce gdzie pokuta będzie wieczna, ale już spokojniejsza.

Na razie postawił drugi krok. Rechotliwe dźwięki spowodowały otwarcie wizjera w drzwiach wiodących do szpitala. Machnął niezobowiązująco ręką, by pokazać że nic się nie dzieje godnego uwagi i ruszył dalej. Tanie, chińskie buty na nogach skrzypiały i irytowały zbyt sztywna podeszwą. Droga na szczęście była równa. Równa jak 2/3 całej zasranej Montany, tak słynącej ze swoich Gór, a tak przecież płaskiej w większej części powierzchni. Zrozumiał, że tak naprawdę nigdy nie lubił Montany. Nie znosił tez małego i spokojnego Miles City. Nie znosił metrowych zasp i burz śnieżnych, nie znosił krótkiego lata, bezbarwnej i suchej jesieni, wiosny... Nie kurwa, wiosna była w porządku. Co nie zmienia faktu, że decyzja został podjęta. Telefon do Teda Bronsona, starszego wspólnika Bronson&Hatchett Construction, któremu nagroda jaką zdobył Roger w dorocznym Excellence Award, przyniosła realnie kilka milionów zysku na wzrastającej renomie marki. Powie dokładnie tyle ile musi, dwie sylaby. I'm quit. Ted, mimo że to chciwy satrapa zrozumie. Może ciśnie na ziemię swego skórzanego stetsona, podepcze go kowbojskimi butami, może przez włochate przedramiona wystająca z podwiniętych rękawów koszuli przejdzie elektryzujący dreszcz nerwów, ale jego mądre, bystre oczy pozostaną zimne. Zrozumie, może nawet wcześniej to wiedział, niż sam Roger.

Wejdzie do domu, cicho, na paluszkach. Nie może hałasować, tak nie wypada w sanktuarium. Zbierze garść potrzebnych drobiazgów. Zaparkuje to do plecaka ze stelażem od NorthFace'a trochę ciuchów, kosmetyki, sprzęt campingowy. To wystarczy. Ruszy na wschód. Ale weźmie też ze sobą termiczny kubek do kawy z Dexterem. Tego sobie nie odmówi na pewno.

Pierwsze dwie mile przemaszerował w spokoju. Krokiem dziarskiego staruszka. Było to nowe doświadczenie, wożenie dupy wszędzie, kariera zabierająca czas na urlop. Od dawna mieli się przecież wybrać na szwendaczkę. Mieszkając nad Yellowstone River naturalnym jest chyba wędrówka do Parku. On jednak nigdy nie miał czasu. Ten pieszy marsz był więc pewnie pierwszym od czasu highschoola. Mimo bólu mięśni i lekkiego kłucia w małym palcu lewej stopy, zwiastującego pojawienie się odcisku, naprawdę odnajdował zadowolenie w wędrówce. Nikt go nie widział, więc nikt nie mógł go oceniać. Nikt nie przypinał mu łatki szaleńca, nikt nie drażnił swoim fałszywym współczuciem, nikt nie spoglądał na niego z lękiem czy obrzydzeniem. Stawianie prawej stopy przed lewą, znów prawa do przodu, kolejny i kolejny krok. Proste ale genialne w swym braku komplikacji. Zawsze był zwolennikiem czystej formy, tu zaś obcował z jej najwyższą postacią. Tylko on, droga i podeszwy ze sztywnego plastiku.

Słońce mozolnie wspinało się po nieboskłonie, jakby jakiś niewidziany Syzyf wtaczał je na sam szczyt, a z którego strącane złośliwością bogów po dwunastej znów zacznie się zsuwać niżej i niżej. Na razie było dość nisko, by nie uprzykrzać wędrówki nadmiarem ciepła. Jednak to nie ciepło wytrąciło z błogostanu skupiony na polnej drodze umysł. Zmysł słuchu przyniósł odległe pomrukiwanie. W tak płaskim terenie dźwięk niesie się nieźle. Nie wiedzieć czemu Roger przestraszył się, że to nadciąga tornado, że porwie go i zginie, nim dopełni swej misji. Bał się tak bardzo, że aż poczuł mdłości. Żołądek zwinął się w ciasną kulę, bardziej przypominał zaciśniętą rękawice baseballową, niż worek wypełniony kwasem i śmieciuchami. Odwrócił się, omiatając wzrokiem czyste, zimnoniebieskie niebo z nielicznymi cumullusami snującymi się aż po horyzont.

Wypatrzył źródło urywanego, cichego brzmienia. Duży pickup w kolorze starości nadciągał drogą, wzbijając wokół siebie pokaźny słup kurzu. Wzniecany szybko poruszającymi się kołami auta pył rozsnuwał się za ciężarówką jak jakieś widmowe skrzydła, dodając autu magicznej otoczki.

- Dokąd droga prowadzi kolego? - usłyszał chropawy głos spalonego słońcem mężczyzny, którego twarz garbowana latami wichrem i lodem ostrych zim środkowego zachodu na zmianę z letnimi spiekotami, przywodziła na myśl księżycowy krajobraz. W pomarszczonym obliczu uwagę przykuwał solidnie wykonany dłutem nieoszczędnego rzeźbiarza nos, oraz osadzone bardzo blisko niego rozbiegane oczka.
- Miles City, niedaleko stąd - wymijająco starał się uprzedzić fakty Roger.
- Nie tak niedaleko, będzie dobry tuzin mil. Mnie po drodze chłopcze, jadę do Billings, akurat wskoczę na stanową dziewięćdziesiątkę czwórkę w Miles, to i ciebie zabiorę. Ładuj się złociutki, ładuj się.

Nie znalazł siły by odmówić. Może nie znalazłby w sobie dość sił by dojść przed zmierzchem, ale podwózka przez sympatycznie zapraszającego mężczyznę, wydała się Rogerowi jakaś nie na miejscu. Plugawiła jego kontakt z drogą. Pamiętacie - on, droga i podeszwy. Nie było tam miejsca na pickupy.

- Wyglądasz jak siedem nieszczęść, golnij sobie bracie. Old Booze, najlepsza księżycówka jaką w życiu piłem. W sumie, piję tylko ją, to i najlepsza jest - rechot starszego faceta idealnie pasował do jego zgarbionej, zużytej życiem sylwetki i wyniszczonej twarzy. Roger z bliska widział mnóstwo popękanych naczynek na nosie, nie widział za to mnóstwa zębów. Poplamione nikotyną palce lewej dłoni bębniły nieokreślone rytmy country na kierownicy, a prawa ręka rzeczywiście otworzyła schowek ukazując sporej wielkości flaszkę z mętnawą cieczą.

Spojrzał na kierowcę, zobaczył go jakby od nowa. Nie widział już zmarszczek, nie widział wychudzonego ciała i zmienionych alkoholem rysów. Widział za to jakieś nienazwane, ale wyraźne zło czające się w starszym gościu. Zło które na pewno było zagrożeniem, dla kogoś, a może dla samego Rogera? Idiotyczne przeczucie nasilało się z każdą chwilą. Co te tabletki porobiły z moją głową. Co jest do cholery? Biała, długa blizna zaczynająca się na ciemieniu, skryta w cieniu zapuszczonych specjalnie, dłuższych włosów zaczęła swędzieć i pulsować niemiło.

Zadziałał dość odruchowo. Zanim wykopałby z kieszeni paczkę prozacu, albo tych pomarańczowych gówien, których nazwy nie pamiętał, sięgnął do schowka. Odkręcił i pociągnął solidnie. Staruch zaśmiał się nieprzyjemnie, choć z uznaniem, widząc jak jego pasażer przełyka na bezdechu dwa bardzo solidne hausty samogonu. Widząc jak połyka kolejne dwa, śmiać się przestał, a po kolejnym, wyszarpał butelkę i przytulił zazdrośnie do piersi.
- To nie mineralna synku, to mocny destylat. Nie chlaj tyle na raz, bo mi furę zarzygasz.

Wędrowiec uchwycił się tej myśli. Paskudztwo jakie biło od kierowcy, może i było ułudą, ale na tyle mocną, by oddziaływało w sposób niemal rzeczywisty na zmysły. Kilka łyków alkoholu stępiło to odczucie do poziomu niemal akceptowalnego. Mimo to wspomnienie było na tyle silne, ze każda chwila w ciężarówce zdawała się torturą. By ją przerwać, zaczął symulować nadchodzące torsje. Minutę później wciągał już normalne, suche powietrze, nieskażone tajemniczym brudem dziada w pickupie, który pożegnał się z nim bez zbytniej wylewności.

W odległości jakiejś mili przed nim, połyskiwały szerokie wody Yellowstone River. Podróż okazała się być dziwna, ale skutecznie przemieściła go ku pierwszemu celowi podróży. Do wiszącego mostu nad szerokim rozlewiskiem dotarł po 20 minutach. Solidne, stalowe liny grubości niemal jego wychudzonego nadgarstka zbiegały się w pięknej, równej i symetrycznej apoteozie harmonii w zaczepach na szczycie centralnych słupów mostu. Potężne dźwigary, których majestatyczne piękno często inspirowało go, gdy pracował w domu, tym razem wydały mu się po prostu wielkimi klocami sprężonego żelbetu. Przeszedł obok nich obojętnie. Bez zaangażowania omiótł też perspektywę miasta i skierował się ku podmiejskiemu osiedlu domków.

Wiele nie pamiętał. Wychodził z domu tak jak założył, szybko i z plecakiem. Pamiętał tylko, że ktoś zaalarmowany wizytą długowłosego obwiesia w pustym domu wezwał policję. Pamiętał, że funkcjonariusz Keane, nie znany mu mundurowy, który go legitymował, zerkał ze zdziwieniem na dość przystojne oblicze prezentowane na zdjęciu w prawie jazdy stanu Montana i porównywał je dwoma uważnymi spojrzeniami z bladą, chudą i zarośniętą gębą tego, który je wręczył do kontroli. Jeszcze lepiej pamięta wrażenie, gdy powiedział policjantowi że ma broń, ale od razu okazał pozwolenie na jej posiadanie z klauzulą noszenia w ukryciu, wymaganą prawnie. Najlepiej jednak pamięta zmieniający się wyraz oczu gliniarza, gdy skojarzył nazwisko Rogera.

Odchodził powoli opadającą nieco ulicą, czując na sobie czujny wzrok Keane'a i jego partnera z auta. Wzrok niosący w sobie ogromny ładunek odczuć, nieobojętny i nieprofesjonalnie zabarwiony emocjami. Miał to w dupie. Jak w zasadzie wszystko.

Prawie wszystko, póki nie dotarł do Likierów Ala. Kupił 0,7 produktu rodem z Tennessee wraz z papierową torebką. Pociągnął mocny łyk prosto z zamaskowanej butli i ruszył prosto przed siebie, mając za plecami zachodzące słońce, zupełnie odwrotnie niż bohaterowie westernów, jakie oglądał w młodości.
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй

Ostatnio edytowane przez killinger : 22-03-2015 o 14:12. Powód: formatowanie
killinger jest offline