Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-03-2015, 22:00   #2
-2-
 
Reputacja: 1 -2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie
POSZUKIWACZ


Odrętwienie.
Obutwienie.
Jak śliskie, mokre drewno solidnie zbitej tratwy na sam widok której drzazgi wchodzą w skórę. Podmywanej mulistą wodą, gdy delikatnie, sennie spływa swoim torem, prawie bez ruchu, jak gdyby nie chcąc budzić pasażerów.

Odurzenie.
Ból, ale delikatny, nieomal rześki, przyjemny – przyjemność gnuśności. Głowa leniwie zaspana na ramieniu oparta tak długo, że pozycja musi być wygodna. Zapach nadgniłego modrzewiu tak przenikający wszystko, że i też już miły nozdrzom. Wielka senność, rześkie powietrze, jakby muskająca zroszona mgła na skórze przedramion i zarośniętej twarzy i ciepło

nie. Chłód, delikatny, a przejmujący; ostry, lecz ostatnie też przyjemny. Jak gdyby powoli wracać z błogości do przebudzenia.

Pierwszy ból, czy dyskomfort. Pierwsza nie-przyjemność, gdy krew znowu krąży po odleżanych kończynach gdy leżeć, pół na boku, pół twarzą w dół, opartą zarostem i czołem o wierz oszlamionej dłoni. Lecz nie ohydnym rynsztokiem, czymś bardziej... naturalnym.

Myśl o rynsztoku na moment witająca rzeczywistość. Na... moment. Niemrawość nie poddaje się lekko... może lekko, gdyż jest tak lekka i delikatna, lecz nie łatwo.

Delikatny plus wody. I inne dźwięku dochodzą potem, po zapachu i czuciu.

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/1131421427128420.mp3[/media]



Lecz wszechogarnia spokój. Sen chciałby trwać, lecz, kaskadowo, lawinowo, smutnym jest że dochodzą inne doznania i potrzeby ciała. Głód... znużenie leżeniem... Może golenie.

Wszędzie mokro.

Otwiera oczy. Chwila minęła.

Przybywa wzrok.




Jest na skraju czegoś, drewna, powoli sunącej po bagiennej wodzie tratwy, i w głowie świta mu myśl, że nazywa się Poszukiwaczem. Nawet, nawet jeśli nie zawsze tak było.

Pierwszym odruchem, bez pomyślenia, jest usiąść. Lniana koszula zawilgotniała lecz nie przemoczona, podobnie nogawice. Butów nie ma nogach, dobytku bezpośrednio przy sobie i w poszukiwaniu poszukujące oczy Poszukiwacza – poszukiwacze odnajdują

może nie od razu dobytek. Poza wszechobecnym bagnem tratwa jest... najciekawsza. Ułożone na niej są ciała. Tratwa jest dość duża, mogłaby przewieźć ze czterech konnych w rynsztunku, jak by było komu sterować. Ciał jest mniej jak tuzin, ale wciąż... kilka. Wychudzone, częściowo wygniłe, jeszcze bez lub już bez owadów, część odziana a część w najskromniejszym godnym przyodzieniu. Rzuceni... nie, ułożeni jako sterta, jak gdyby w jakiejś wiosce chciano spławić ofiary zarazy, lub napaści, lub czegoś jeszcze, między nimi jakieś rzeczy, może też jego dobytek.

Wszystko zaś szumi spokojem.




de JULERAT


- O, promyku każdego świtu, księżycu każdej pełni...

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/7765181427146020.mp3[/media]



Prześliczna elfia niewiasta, u progu dorosłości, klękła powoli i z gracją – jak w każdym jej ruchu, stawiając przed sobą niesioną, nieomal ceremonialnie, nieomal z nabożnością urnę, a twarz jej znaczyła subtelna i wysublimowana elfia rozpacz. Każdego kto by ją widział musiałaby przejąć również choćby nutka smutku, lub przejęcia. Jej złotoświetliste włosy spływające plecami do talii były w nieładzie, skręcając się na końcach, jak gdyby po jej twarzy aż do krańców włosów spływały rzewnie łzy, pełne też były liści, jej przewiewna sukienka, jak suknia nocna z materiału przypominającego światło księżyca była tyleż elegancka, co z jednej strony niemal przejrzysta, z drugiej upodabniająca ją do jakiejś zwidnej mary, która mogła się rozpłynąć z jękiem rozpaczy jak wiatr.

- Słyszałam cię w każdym szmerze liści, widziałam cię obok mnie w każdej toni, byłeś... - przerwała, zwieszając głowę, i zniżając szepliwy, piękny głos, jakkolwiek to możliwe, jeszcze ciszej, bardziej szepliwie.
- Byłeś...

Przepiękne, mniej smutne a nostalgiczne dźwięki lutni przebrzmiewały, miały się ku końcowi, jak gdyby wiatr. Gdyby wytężyć słuch, w emanującej skupieniem ciszy usłyszeć można było...

- Lecz skoro nie ma cię pośród nas, bądź chociaż wolny. Podążaj z wiatrem, moja miłości, jak twój duch wędrował, snami, po wszystkich miejscach Torilu, po wszystkich lasach, i kąp się w blasku wieczności i tańcz wiecznie – wolny. - powoli, mówiąc, jakby z wątpieniem, łagodnie uchyliła denko przepięknej elfiej urny, i okręciła z nią, pozwalając nieistniejącej zawartości rozwiać na wszystkie stronie świata, gdy nieomal zatańczyła, zapląsała, urwanie, smutnie, przerywając, i wpatrując się w niedostrzeżony punkt nieba, jak gdyby miała tam ujrzeć jego oblicze.
- I... być może... jeśli zechcesz... zaczekaj na mnie... w Arvandorze.

Atłasowa, przypominająca arras od bogactwa wzorów i zdobień szytych srebrną nicią kurtyna opadła okręgiem na scenę, skrywając młodą elfkę i dając widowni ludzi stłoczonych w okrągłej sali wielkiego elfiego bungalowu zaszlochać. Sztuka była subtelna, jak to było nieuniknione u elfiej trupy, ale zagrana tak pięknie, że nawet Rayon, poczuł przez chwilę w sercu...

- Jak znajdujesz przedstawienie, mój panie? - zapytał łagodnym, aksamitnym głosem Cotirathiel, jego majordomus, zwany przez dworzan z niejasnych przyczyn Cotosh, bardziej północnym mianem. Na scenie kurtyna została podniesiona i piątka elfich aktorów ukazała się widowni, dystyngownie kłaniając się reszcie. Nie było tajemnicą, że dla elfiego majordoma przedstawienie było pisane pod ludzi, może i poruszające, ale nietaktowne, podobnie jak fakt kłaniania się publiczności, ale nigdy nie wyrażał tego na głos nie pytany o opinię. Czego by nie mówić, to głównie dzięki niemu Rayon mógł w ogóle zaznać teatru w wykonaniu elfich aktorów, mimo że tradycyjnie Seldarine, zwłaszcza dorośli już w czasach... wcześniejszych byli zwolennikami całkiem innej formy występów tego typu. By nie musieć patrzeć na swoich krewniaków, Cothirathiel przeniósł spojrzenie na swojego pana.

Wzroku od sceny nie oderwał sir Falgord Manisthyre, młody rycerz i dziedzic i kasztelan jednego z
kilku zamków otaczających władane przez Rayona Daggerford. Rycerstwo, za naradą jego najdawniejszego doradcy, było adekwatną formą kontroli ziem chłopskich i samorządzącą się formą terytorium wokół miasta. I tak wszyscy byli lennikami miasta (a nie Rayona, on tylko służył miastu jako lord protektor), a zajmowali się zwalczaniem bandytów, zbieraniem milicji w razie potrzeby, dostawami żywności i informowaniem o większych zagrożeniach zawczasu. Mieli też większe doświadczenie w postępowaniu z chłopstwem niż Rayon mógł kiedykolwiek mieć, nawet jeśli nie wszyscy grzeszyli rozsądkiem. Ale można było na nich wywierać naciski różnymi sposobami.
Na przykład sir Falgord ewidentnie upodobał sobie młodą elfią aktorkę, której dane było w tej sztuce grać główną rolę. Rycerz był jednym z może trzech, którzy szczerze cieszyli się teatrem... czasem, a nie uczęszczali tu za Rayonem jedynie dla pustego statusu czy uznania. Przez tę sztukę jednak młody rycerz milczał, patrząc uważnie wcale nie przez zachwyt przedstawieniem. Ten akurat trzydziestoletni może kawaler o kędzierzawych, rycersko przystrzyżonych włosach i wąsie, mimo że stracił już żonę, a może właśnie dlatego, był jednym z tych, którzy nigdy nie rozwiązaliby takich spraw siłą.

Nie żeby ktokolwiek w Daggerford rozwiązywał takie kwestie siłą. Niewątpliwie zdolnych do tego i zagrażających elfiej dziewczynie, jej życiu i godności byłoby niemało, lecz nikt nawet by o tym nie pomyślał. Paradoksalnie dlatego, że nikt by nie pomyślał przez tych, którzy w głównej mierze byli tymi, którym by to mogło przejść przez myśl.

Lord Rayon du Julerat, gdyby szczycił się czymkolwiek, szczyciłby się tym, że w jego mieście nikt nie łamie prawa, nadanego oczywiście przez niego. Albowiem nie był znany z litości czy empatii, i nie byli znani z tego jego Zhentarimowie.

I tak więc, elfia dziewczyna była bezpieczna, podobnie jak wędrowny kupiec, ubogi krawiec, prześladowany gnom...

Nieludzie... byli oczywiście także chronieni prawem. De Julerat nie przepadał za nimi, ale nie dyskryminował ich – za ludźmi również nie przepadał, lub tak powszechnie mówiono. Wielu twierdziło, że ma inne odczucia względem elfów. Powodowało to różne... reakcje, niezależnie czy byłoby zgodne z prawdą czy nie.

Lecz nigdy nie działo się nic niezgodnego z ustanowionymi prawami.

Daggerford było naprawdę duże jak na trudne czasy. W obrębie drugich murów mieszkało może osiemset rodzin, nie licząc chłopskich z przyległych terenów. Niepokojący przez dekady był fakt, jak blisko znajdowało się Waterdeep, raptem dwa tygodnie drogi traktem. Jednak nic z Waterdeep nie przybywało, poza raz na kilka lat uciekającą bandą goblinoidów.

Lord Protektor i towarzyszący mu majordomus, nie opuszczający pałacu-siedziby poza okazjami takimi jak ta ruszyli z powrotem, z drobną eskortą tuzina strażników. Starszy już księżycowy elf miał bladą skórę i błękitnawym odcieniu i kontrastujące, kasztanowe włosy, które upinał w potrójny, niezwykle skomplikowany koński ogon. Nosił się zawsze w elfich szatach, choć z zawsze widocznym na szarfie lub płaszczu herbem du Julerat. Zawsze był spokojny, milczący, choć elokwentny gdy miał wykonywać swoje obowiązki. Słynął z drobiazgowości i nieczęstego okazywania emocji. Był najstarszym sługą Rayona, i to odróżniało go od jego najdawniejszego sługi.

Najdawniejszy sługa nie odczuwał emocji.

Konie poruszały się, kiwając, po głównej ulicy miasta, a niebo miało jasnożółty odcień. Dzielnica wydzielona elfom nie była duża, i pozostawiona głównie im do zabudowy przypominała ogród żywopłotów z alejkami przepięknych bungalowów z malowanego na biało drewna i błękitnych dachach które diabły wiedzą jak elfy uzyskiwały w tych warunkach. Była to siedziba głównie artystów i pewnych rzemieślników, oraz miejsce, gdzie z trudem udało się antycznej rasie utworzyć niewielką bibliotekę. Na niewielkiej przestrzeni udało się zaś znaleźć miejsce dla wyciszonych altan czy posągów elfiego panteonu, w większości martwego, czuwającego nad główną aleją z białego, nawet jeśli spękanego kamienia. Wszystko to było o tyleż imponujące, że wszyscy mieszkańcy miasta musieli uzasadnić swój byt w obrębie bezpiecznych murów przed wyznaczonymi przez Lorda Protektora kuratorami upewniającymi się, że każdy mieszkaniec jest korzystny dla społeczności. A jednak...

Wyjechali drewnianym, stworzonym z żywych krzewów prawie-barbakanem na dojazd do głównej alei miejskiej. Zbliżał się dzień targowy, więc pobliski plac gdzie pomocnicy, czeladnicy, dzieci szykowały stragany pękał w szwach. Natychmiast uderzył ich zapach piwa, kiepskiego chleba, taniego piwa i szczyn z rynsztoka. Towarzyszący im rycerz skrzywił się, ale po przyzwyczajonym elfie nie widać było śladu. O, ironio...

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/4589981427146346.mp3[/media]



Drewniane domy o kamiennych kominach, sypiący na ulicę węgiel od kowala, uderzenia u bednarza, świeże wypieki, chłopak w podartej tunice prowadzący za uwiąz świnie ulicą na szlachtę, kobiety wracające od piekarza z wypiekiem z rano zaniesionego ciasta rozmawiające i chichoczące w fartuchach i z głowami w chustach, para zmęczonych strażników z ciążącymi na szarych płaszczach i tunikach skórzniami i spiczastymi hełmami, oparci o włócznie, ustępujący im drogi z pokłonem, akolitka Chauntea'i z okolicznej świątyni, czternastoletnie dziewczę w sukience, które tylko zielony szal i drewniany święty symbol pozwala odróżnić od tłumu, spacerująca od domostwa do domostwa by błogosławić mieszkańców i ustalić, czy ktoś nie potrzebuje pomocy jednej z dwóch w Daggerfall kapłanek.

I większe pustki i więcej ciszy, gdy mijają ogrodzony, kamienny budynek o dwóch piętrach, jak warowny monastyr, ze zbrojnymi w miecze, skrytymi za kółkami kolczug ponurymi wartownikami Zhentarimów. Zbudowany na podstawie kwadratu, i, jak wiedział Rayon, mający blanki i dość przestrzeni między nimi a spadzistym dachem. Jedyne miejsce, na którym są sobie panami, jak długo nie łamią w jego mieście jego praw.

Choć okiennice był otwarte i się wietrzyły, a wewnątrz słychać było dryl nielicznych rekrutów, nie było tam w tej chwili jego doradcy. Zawsze gdy Rayon udawał się gdzieś dla siebie, co było rzadkie już samo w sobie, Netzath upierał się, że on pozostanie, na wypadek ważnych wieści, ważnych gości, ważnych raportów, lub ważnych kłopotów.

Netzath był na pewno osobą najbardziej ułatwiającą mu pełnienie rządów, i najbardziej zaufaną, jeśli można tak powiedzieć, nawet jeśli był bardziej wojownikiem... nie, żołnierzem niż zarządcą. Jego doradca miał dwadzieścia lat gdy mu go przydzielono, czterdzieści lat temu. Nie był najlepszym wojownikiem w mieście, bynajmniej, był dość sprawny na swój wiek, lecz nie tak sprawny. Był też jednak doświadczony i chytry, i zwłaszcza w początkowych latach przeżył tyle prób zabójstw, i pomógł w tym tyle razy Rayonowi, że gdyby w mieście znikąd miał się pojawić wybraniec Cyrica i Rayon miałby obstawiać pieniądze na jedną osobą, która ujdzie z życiem, byłby to stary Zhent. Nawet Rayon nie miał dokładnej wiedzy co do hierarchii Zhentarimów, lub raczej tej grupy, która mu służyła, ale wszyscy byli posłuszni jego rozkazom oraz rozkazom Netzatha. W nielicznych potyczkach z orkami jasnym było, że tworząc tę formację stawiał przede wszystkim na żelazną dyscyplinę. I tak jego bezpośredni podwładni i podwładni Rayona, choć nieliczni – może dwa tuziny w całym mieście – byli posłuszni, bezwzględni i skuteczni. Stanowili najlepsze narzędzie do wynajdywania... wszystkiego co niepokojące i zapewniania porządku w mieście, zwłaszcza wobec okrucieństwa kar narzuconych przez de Julerata.

Gdy po posadzce korytarza jego pałacu niósł się podźwięk żwawych kroków starzejącego się lorda protektora i jego najstarszego doradcy i strażnicy bez słowa otworzyli drzwi do komnaty audiencyjnej, obok tronu stał na baczność żylasty i wysoki Zhent, jak zawsze w prostym ubraniu koloru stali i tyleż ceremonialnym, co pełnej śladów po dawnych walkach kirysie. Ostre rysy, wąskie usta i prostota acz staranność utrzymania siwych wąsa i włosów nadawały drapieżnego, ptasiego wyglądu nieruchomemu starcowi o bardzo żywych i dociekliwych oczach.

- Popołudniowe raporty, mój panie. - skłonił się, powitawszy swojego pana głosem cichym i niskim, rywalizującym o wyzucie z emocji z Coithirathielem, ale mową zawsze o tyle bardziej rzeczową. Elfi majordomus był przepięknie zdobionym, posrebrzanym nożen do otwierania listów o rączce z kości słoniowej wygładzonej do kształtu dłoni właściciela. Netzath był brzytwą bez rękojeści.

- Kuratorzy donieśli o zmianach dotyczących krasnoludów. Jest wśród nich więcej płatnerzy aniżeli racjonalnie wystarczy do obrobienia żelaza, jakie zakupiliśmy od wysłanników kapitan Ruthelaide. - wyjaśnił, nie racząc dodawać tytułów samozwańczej, ale i faktycznej Królowej Piratów z Luskanu.
- Z ważniejszych wieści... Zapowiedziano delegację... z Waterdeep.




TANARIEL


Upokorzenie w całym życiu godności jest bólem. Lecz do bólu można przywyknąć.

A jednak...
Pomimo rozchodzącej się w szwach, szaroburej sukni na wędrówkę.
Pomimo zimnej kaszy i letniego piwa w glinianym kubku przed sobą.
Pomimo hałaśliwego zachowania i ogólnego zapachu tłuszczy w morskiej tawernie, gdzie jedyną oczyszczającą wonią jest rozdzierająca nozdrza sól Morza Spadających Gwiazd.
Pomimo wlepionych w nią spojrzeń połowy mężczyzn w tłoku, wilków morskich, lub pijaków...
Nie, to ostatnie było efektem. Nie dawali jej spokój – nie mieli odwagi się do niej odezwać, napastując czasem biedne dziecko, dziewkę – chyba, że nakazałaby im spokój.
Pomimo wszystko, roztaczała aurę godności i majestatu, ogłady i kultury. Wynajmowała pokój w tej tawernie – już drugi tydzień – pomagając onieśmielonemu oberżyście, który nie odmówił jednak, gdyż sam potrzebował każdego miedziaka.
Obiecała, że mu spłaci. Potrzebowała tylko pracy, a w Yhaunn, do którego codziennie przypływał choć jeden okręt był równie dobrym miejscem jak innym.

I nie tak strasznie odległym od domu.

Kiedyś, pamiętała, ten port był największym po zachodniej stronie wewnętrznego morza, oknem na świat całej Sembii. Miasto miało tysiące mieszkańców, rzemieślników wszelkiego sortu, kupców pochodzących z każdego kraju otaczającego akwen. Teraz miasteczko miało może sto rodzin, nie licząc żeglarzy i reketerów.

Wróciła, nieomal do punktu wyjścia. Zwiedziła większość jeszcze pozostających portów na wybrzeżu Księżycowego Morza. Teraz potrzebowała tylko jednego zlecenia, jednej pracy która umożliwi jej w miarę... bezpieczną wędrówkę, może z jakąś małą karawaną. Potrzebuje jednak nieco złota, a jeżeli nie nastąpi to w ciągu tygodnia, dwóch...

Lepiej nie myśleć, w jakich warunkach przyjdzie jej podróżować. Zaś ryzyko płynięcia gdziekolwiek statkiem nie wchodziło w grę.

Kobieta weszła przez nigdy nie zamknięte drzwi do tawerny. Ubrana może jak ochmistrzyni z jakiegoś okrętu, a może jak przypadkowa złodziejka, w skórzanych nogawicach, wyblakłej czarnej tunice, tak kruczoczarnej jak włosy okalające owalną, bladą ale ładną twarz o wnikliwym spojrzeniu i tym dziwnym zalążku, tym nienamacalnym przeskoku między młodością a dojrzałością, gdy wciąż była piękna, ale za moment na jej twarzy widać będzie pierwsze zmarszczki – bardziej troski i zmęczenia, niż wieku. Omiotła spojrzeniem między czujnym a obojętnym wnętrze, jak gdyby szukając kogoś ze swojej załogi, cała w bezruchu, szukając tylko oczyma, aż zatrzymała wzrok na Tanariel – tak, właśnie na elfce, i podeszła do niej krokiem, który kiedyś dla otaczających mężczyzn byłby kołyszący, ale przestał taki być – ze wzgardy dla nich wszystkich czy też innego poczucia własnej godności, ciężko stwierdzić.

- Jesteś... Tanariel. - powiedziała cicho, gdy stała już przy stoliku zajmowanym wyłącznie przez elfią damę w łachmanach – Szukałam cię kawałek drogi. - przy nieruchomej reszcie twarzy kąciki jej ust uniosły się w delikatny, ale przyjemny uśmiech i usiadła naprzeciwko.

Jasnym było, że przybyła w interesach, zdawała się też być tego szemranego sortu, który nie lubi gdy patrzeć im na ręce, nie lubi robić rzeczy uczciwych i dotrzymuje swoich umów. Oczywiście, czy ktoś przynależy do danego sortu okazywało się zawsze po fakcie, co czyniło prace dla kogoś innego niż nieliczni kapłani Oghmy rodzajem hazardu, jaki mogli uprawiać ci żeglarze – choć oni rzadko stawiali, nie mając już miedzi na życie.

- Potrzebuję skryby... i czarodziejki.



POPIELNA KREW

Stopnie schodów świątyni były z marmuru, i z niego były jej kolumny i nie miała ona stropu, gdyż pięść trzymała całe niebo.

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/5688331427138776.mp3[/media]



Kolejny krok, kolejny stopień, gdy obuwie jak skorupa z adamantu wysunęła się naprzód, gdy płaszcz z Żółtego Jedwabiu z Kara-Tur długi na metry wspiął się za nim kolejny stopień, w rytmie, w kroku. Zaśpiew, dookoła. Czarne niebo nad głową, z czernią pokonywaną przez olbrzymie wieczne ognie rozpalone w metrowych kadzielnicach, misach z marmuru. Kapłani Tyrana, łysi, z zabieloną skórą odcinającą się od idealnej czerni, czerwieni i purpury.

Kolejny krok drugiej nogi, w rytmie. Jaki to w zasadzie miało cel? Rytuał, czy też, ceremonia, jedynie dla zachcianki czy spełnienia przywódcy, opóźniające wszystko, niepraktyczne, podkreślające ich hierarchię i miejsce każdego z obecnych dziesiątek wyznawców Bane'a.

Każdy znał swoje miejsce.

Nie miało to sensu; tylko to miało sens.

Kolejny krok i był już tak wysoko jak mógł zajść, na równi spojrzeniem z siedzącym na marmurowym tronie Władcą Porządku, najwyższym kapłanem Bane'a w Krainach, na Torilu. Jednooki łysy mężczyzna, którego imienia nie wymieniał nikt, który pamiętał podobno czasy sprzed
Ostatecznej Wojny, która trwała zanim Verlan się narodził, skwitował go wzrokiem, gdy jego doradcy, nieruchomo jak posągi, czekali na słowo, pozwolenie, choćby gest ich przywódcy.

Tak ważni, lecz nie wobec niego; tak samo jaki był on wobec Bane'a, lecz ta pokora była ukryta przed oczyma śmiertelników. Przywilej pierwszego spośród śmiertelnych.

On wstał.

Podszedł o krok, wyciągnął dłoń płasko nad hełmem czempiona Bane'a i przemówił.

- Ponownie spisałeś się nieskazitelnie w posłudze Władcy Świata, o pierwsze z jego ostrzy. - jego głos był głęboki, donośny, czysty, rezonujący, zjednujący, jak nagroda, jak miód spijany ze szczelin beczki przez głodującego. Verlanowi oszczędzona była jednak desperacja i zachwyt w obecności głowy jego kościoła – odczuwał nieomal fizyczną przyjemność słuchając boskiego głosu namiestnika Bane'a, lecz nie był przezeń zniewolony.

Przywilej zasłużonych.

- Twój ojciec byłby dumny z twoich dokonań. Twój sukces oznacza, że mamy inicjatywę, którą musimy wykorzystać. I wykorzystamy. Spójrz! - nie poczynił nawet gestu, lecz Interpretatorka ślepo wskazała ręką krąg przyzywań. Znajdował się naprzeciwko nich, po drugiej stronie... świątyni-amfieteatru, w którego centrum znajdował się okrągły ołtarz, strzeżony przez pięciu gwardzistów z zbrojach z płyt i zbrojnych w berdysze, nieruchomych jak posągi, a po bokach znajdowały się pełniące w tej chwili rolę rytualną chóry wysokiego kleru.

Kongregacja. A w kręgu przyzywań...

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/1510461427141279.mp3[/media]



W kręgu przyzywań. Krąg był tyleż lożą dla szacownych gości co chronioną wiarą i boskością ich pana klatką dla przybyszów z innych wymiarów. Lecz tak trudno było ich sprowadzić, tak rzadko to czyniono... aż do teraz. Aż do jego ostatniej zdobyczy.

Lecz była to przeszłość, która spoczęła na ołtarzu, której krew spłynęła pod górę frezami w schodach i wypełniła septagramiczny wzór, wzdłuż linii którego wiły się symbole zapomnianych języków, znaki ochronne, frazy zarówno w językach niebian jak i baatezu. Od tyłu osłonięty gobelinem nasączonym esencją Tyrana, dającym pewną władzę nad każdym, kogo było widać na jego tle, pyszniący się odcieniami karmazynu i nocnego granatu, złota i czerni.

I w mrugnięciu oka – dosłownie – tam byli. Para... istot. Stworzeń. Tak nieprzystających obrazowi jak się da, lecz... czy z pewnością?

Byli obydwoje nie piękni czy urodziwi, lecz w jakiś subtelny sposób perwersyjni i atrakcyjni, acz równocześnie grzecznie przyjemni w obyciu, z samego wyglądu. Para – diabelskie bliźnięta, jak świadczyła cera, jak gdyby kredowobiało im się skóra łuszczyła na twarzy, rogi niewielkie jak z kobaltu, włosy nie blond, a z żółci wziętej z płomienia, i jak płomień dzikie, w jakiś uporządkowany, zaplanowany sposób, a uśmiechy przyjemne, grzeczne i pełne szacunku – baatezu, na pierwszy rzut oka, odziani w białe, przepastne koszule, czerwone kamizele ze srebrnymi guzikami w kształcie symbolu Nessus i wreszcie purpurowe płaszcze. Rozglądali się chaotycznie, każde w inną stronę, ona żywo i żwawo i ciekawsko, on jakby kurtuazyjnie i znudzony, skupiając się na innych elementach otoczenia
aż równocześnie obie pary oczu ot jakby od niechcenia odnalazły Verlana, dzięki któremu zwycięstwu możliwe było ich sprowadzenie.

A od ich przybycia, purpurowe niebo zapełniło się chmurami i zaczęło płakać, z kroplami stukającymi o marmur i wytłumiającymi wszystko, poza głosem

- Idź. Narzuć im wolę... i wysłuchaj heroldów naszego zwycięstwa. - kapłan usiadł z powrotem, mrużąc lekko oczy, choć w tym zmrużeniu nie było zainteresowania diabła czy pociągu diablicy, jedynie nieustająca groźba wymieszana z szacunkiem jego mistrza i pana.




NATHANIEL


Po zboczu lodowca, w górach Smoczych Grzbietów, szedł żebrak który nigdy nie żebrał. Był w takim wieku, że mógłby już mieć rodzinę, lub mógłby dopiero mieć rodzinę – on wybrał jednak inną ścieżkę.

Powracał do domu.

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/1292991427144356.mp3[/media]



Kim był mogłoby zgadnąć niewielu żyjących, lecz wystarczyło by im spojrzeć na wątle okrywający
sylwetkę wędrowcy płaszcz narzucony na łachmany wieloletniej podróży... wobec zamieci, wszechogarniającej i bezwzględnej zamieci.

On wędrował jednak niewzruszony, ku swojemu celowi. Przystanął na chwilę, przesłaniając twarz przedramieniem, i ujrzał on pod sobą, ledwie, w dali, przełęcz – przełęcz pomiędzy dwoma górskimi szczytami z tego samego łańcucha, sąsiadującymi, nachylającymi się pod innym kątem tak, że jeden opierał się o drugi. W przełęczy między tymi pokrytymi lodem i skałą – niebieskim gładkim szkliwiem rytym drobinami śniegu i szronu, w którego przejrzystym błękicie połyskiwał róż rozjaśnionego fioletowego nieba, przesłoniętego ciemnymi chmurami – w tej przełęczy, tuż pod miejscem gdzie szczyty zrastały się skałą i zamarznięciem, po obu jej stronach znajdowała się niewielka wioska, której sercem był most zbudowany z balów drzew dawno porastających te szczyty, obecnie tak zmarzniętego, że najmłodszym dzieciom jedynie opowiadano, iż nie został on pierwotnie wyciosany z lodu.

I teraz, po dekadzie, przyprowadzone do wioski dziecko, które ją opuściło by stać się mężczyzną, powracało w rodzinne strony, podziwiając skrzący się jak gwiazdy, obecne tylko na freskach i malowidłach na południu.

Przygiął się pod siłą wiatru, ale nie ustępował, nie pomny był na ostry mróz czy tnące drobiny, nie był pośpieszny w tej groźnej okolicy. Schodził ze zbocza, szeroką, bezpieczną spiralą. Skoro dojrzał w dole wioskę, musiał odwrócić się i półłukiem obejść górę, szukając bezpiecznych ścieżek. Od lat nie było traktów prowadzących tutaj, musiał więc zawierzyć swojemu doświadczeniu w zwiedzaniu niebezpiecznych miejsc Faerunu. Niejedno odwiedził.

Przynosił w strony rodzinne, gdyż tu dorastał, nawet jeśli urodził się daleko, najcenniejszą rzecz – opowieści. Niewielu ludzi wędrowało po Krainach Środka. Nieraz narażony był na wielkie niebezpieczeństwo i otarł się o śmierć. Żebrak jednak... umiał o siebie zadbać.

W zupełnej ciszy, pustce, skupieniu, upłynęła mu wędrówka – zamieć była jak mgła, mgłą był chmury zawieszone nisko wokół szczytów. Umysł wyłączył się raptem na chwilę, a już wnet docierał do wioski. Umiał to zrobić – pozwolić umysłowi wędrować, myślami, pieśniami... ciszą.
Niebytem.

Jego cel był tuż przed nim. Jeden, drugi, trzeci krok zapadających się w śniegu, rozpadających w szwach i ocieplanych słomą butów...

W wiosce bez nazwy nie płonęły świecie. Most był nieoświetlony, zapadła niemal zupełna ciemność w cieniu dwóch szczytów, stykających się mas lodu rozszczepiających fioletowe, mdłe światło nad jego głową, przesłoniętych ciężkim śniegiem. Broczył jak przez mgłę, jak przez sen, przez chmurę, by stanąć na wysokości pierwszego domu.

Drzwi były otwarte. Nie wyważone, otwarte. Jak gdyby ktoś po prostu zapomniał ich zamknąć. Ciszę wewnątrz... ciszę w wiosce przerywał tylko wicher nabierający wielkiej prędkości w przełęczy tuż poniżej. Śnieg swobodnie wpadał do wnętrza domu przez zamarznięty próg, obmarzniętą framugę i okiennicę.

Po dziesięciu latach drogi powrotnej... z kurczącymi się zapasami... Bez możliwości przetrwania długo na lodowcu i...

Cała wioska... była... porzucona?

Grom przeniósł się potężnym, zwielokrotnionym echem jak ryk Talosa, i błysk przeciął niebo odbijając się od wszystkich lodowych powierzchni, tworząc bladobiały blask jak śnieżna ślepota.

Nadchodzi burza...
 

Ostatnio edytowane przez -2- : 23-03-2015 o 22:28.
-2- jest offline