Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-03-2015, 21:44   #6
necron1501
 
necron1501's Avatar
 
Reputacja: 1 necron1501 jest na bardzo dobrej drodzenecron1501 jest na bardzo dobrej drodzenecron1501 jest na bardzo dobrej drodzenecron1501 jest na bardzo dobrej drodzenecron1501 jest na bardzo dobrej drodzenecron1501 jest na bardzo dobrej drodzenecron1501 jest na bardzo dobrej drodzenecron1501 jest na bardzo dobrej drodzenecron1501 jest na bardzo dobrej drodzenecron1501 jest na bardzo dobrej drodzenecron1501 jest na bardzo dobrej drodze
Nathaniel nie chcąc być oślepionym rozbłyskiem błyskawicy przymknął oczy. Nie na wiele się to zdało, gdyż wiatr unoszący śnieg w powietrzu przysłaniał widok i jedynie niewyraźne sylwetki kolejnych budynków majaczyły na granicy widzialności. Zmysł słuchu również niewiele mu podpowiadał, szum wiatru skutecznie wszystko zagłuszał. Nie chcąc spędzać więcej czasu na zewnątrz niż jest to potrzebne, zaczął przedzierać się przez śnieg w kierunku gdzie przed jego opuszczeniem wioski stał dom wójta a zarazem dom spotkań. Jeśli wioska nie została opuszczona, powinien odnaleźć tam jakieś informacje. Ominął most, zapadając się w nieodgarnięty od tygodni śnieg, gdy twarz omiatały mu lodowe drobiny, wyrzucane z poniżej, z przełęczy w której wicher nie cichł nigdy. Struktura z drewna i lodu wydawała się nienaruszona - szeroka dość, by czterech konnych po niej przejechało i dość długa, lekko wygięta dla stabilności, by jej drugi koniec był ledwie widoczny w przesłaniających drugą stronę niskich chmurach. Nieomal naprzeciwko mostu, wciśnięty między rozpadlinę a niemal pionowe, skaliste zbocze, a od boków między pozostałe chaty, piętrzył się wysoki, drewniany budynek, którego parter był szeroki i zbudowany na bazie trapezu. Budynek zbudowano w najszerszym miejscu ścieżki i przerwy - stąd znajdował się tutaj most, stąd też pod zboczem wybudowano najbardziej przestronny budynek. Jego wyższe, pozostałe trzy piętra były takiej szerokości jak chaty - jedynie dach, kryty zazwyczaj słomą i wszystkim co popadnie, był nieobecny, gdyż niknął zwyczajnie w nachylającej się, przykrywającej wiosce skale dążącej do spotkania ze szczytem z drugiej strony przełęczy.

Szerokie, dwuczęściowe drzwi z modrzewiu były tak zlodowaciałe, że nie dało się ich ruszyć, uchylone do środka. Na środku, wygaszone, zaśnieżone palenisko, jak cała reszta podłogi i nielicznych, drewnianych ław. Skóry i pogłowie były również nienaruszone, podobnie jak śliskie schody. We wnętrzu nie było ciał, śladów walki… niczego. Brak światła i ludzi wewnątrz jasno wskazywałyby na opuszczenie wioski. Od kiedy pamiętał zawsze wieczorami w głównej sali przebywali ludzie. Przecisnął się przez lukę pomiędzy odrzwiami i wkroczył do środka, rozglądając się wokoło. Ogłuszający wcześniej szum wiatru stał się przytłumiony, również widoczność wzrosła znacząco pomimo braku źródła światła. Jeśli opuszczali wioskę w sposób zaplanowany, większość ważnych i przydatnych rzeczy powinno być zabranych, stan głównej sali, jedynego parterowego pomieszczenia powinien rozjaśnić sytuację. Jeżeli ktoś jednak porzucał wioskę po prostu, musieli zrobić to nagle. Nad paleniskiem wciąż zawieszony był domowy garnek, dookoła stały liczne gliniane miski i kubki i drewniane sztućce. Z nielicznych mebli, głównie wyłożonych narzędziami, woreczkami z grotami strzał od płatnerza, słojami z ziołami, peklami, zacierami i smalcem… żywność pozostała, podobnie jak najpotrzebniejsze do przetrwania i polowania rzeczy. Pomieszczenie opuszczone w pośpiechu, brak ludzi a najważniejsze przedmioty pozostawione. Obrócił się na pięcie, zaczerpnął powietrza i wyszedł w zamieć która panowała na dworze. Pozostał tylko spichlerz do sprawdzenia. Może pozostało tam coś, co nadawałoby się jeszcze do użytku. Brocząc w śniegu i osłaniając twarz ręką przed wiatrem zastanawiał się, co mogło się wydarzyć. Czyżby stworzenia z północy w końcu przepędziły mieszkańców? Albo jakaś zdesperowana grupa bandytów zapuściła się tak daleko w nadziei i na łatwe łupy? Nie miałoby to sensu, za dużo rzeczy zostało nietkniętych. Ktoś dotknięty przez szaleństwo Czarnego Słońca? Nie byłby to pierwszy incydent gdy dla czystej przyjemności niszczenia i mordu wioska została zniszczona. Lecz nietknięty stan domów sugeruje co innego. Z takimi myślami sunął w kierunku drugiego co do rozmiaru budynku we wsi. Musiał przez chwilę mocować się z przymarzniętym drewnem nim sforsował drzwi. Pod wpływem dobrze wymierzonego kopnięcia usłyszał trzask i bryła drewna i lodu wpadła do środka. Było tutaj o wiele bardziej sucho, nie było śniegu, lecz brak uszczelniania i rozwarte drobne okiennice służące do wędzenia upolowanego mięsa z jaków, które zwisały z drewnianych stelaży. Beczki z nieprzerobionym tłuszczem, suszem i alkoholem stały zamknięte. Mróz nie oszczędził również tutaj wnętrza, choć dość łatwo byłoby rozmrozić i uzyskać zawartość chociaż beczek, a wody miał pod dostatkiem w każdej chwili. Nie groziła mu przynajmniej śmierć głodowa… lecz to nie brak zapasów zmusił mieszkańców do opuszczenia tego miejsca.
Wszystko pozostawione tak jak być powinno. To wykluczało rabunek jakiejkolwiek maści. Szaleńcy, potwory czy cokolwiek co posiada żołądek, w czasach jakich nastały, a zwłaszcza przy warunkach jakie tu panują, nie gardzi się żywnością, nigdy. Nathaniel zamknął oczy i zaczął oddychać miarowo, regulując oddech, wsłuchując się w otoczenie i siebie. Czyżby Droga go zwiodła? Czy to znak, że nie należy odwracać się za siebie i nigdy nie powinien był tu wracać? Otworzył oczy. Niezależnie od sytuacji, nie jest w stanie dotrzeć teraz do kaplicy. Ścieżka, nawet w dobrą pogodę nierówna i wąska, w czasie zamieci może się okazać nie do odnalezienia, nawet dla niego. Zwłaszcza po tak długim okresie poza domem. Wystarczy uskok albo szczelina w skale aby wszystko zakończyło się tragicznie. Podjął decyzję. Podszedł do okiennic i starając się ich nie uszkodzić, zamknął je. Następnie wyszedł ze spichlerza i pomaszerował z powrotem do domu wójta. Zabierze jakieś pledy i przeczeka śnieżycę w spichlerzu, z rana podejmie decyzję co dalej.

*****

Stojąc na śliskiej, ale zamkniętej beczce otworzył wysoko umieszczone okiennice i zastało go białawe, blade, jasnoszare światło czarnego świtu. Półokrąg nicości wisiał nad wschodnim horyzontem, ledwie dostrzegalny zza zbocza. Wichura ustała poza wiecznym wichrem przełęczy, powietrze było rześkie, a widoczność znakomita. Posilił się nieco suszonym mięsem i ogrzał w improwizowanym igloo, znalazłszy suche koce zamknięte w zamarzniętej szafie na piętrze, w pokoju w którym wójt mieszkał z żoną.

Widok był nawet nie ponury, ale w pewien sposób smutny. Wszystkie ich rzeczy osobiste, grzebienie z kości i drewna, zapas ś wiec i niedopalone z półki nad łóżkiem, pergaminy na listy, osnowa tkacka wójcianki… wszystko leżało, nie mając dalszych właścicieli.
Lecz ich Droga gdzieś ich poprowadziła. Nie wiedział jednak jeszcze gdzie, ale planował się tego dowiedzieć. Wewnętrzne przeczucie mówiło mu, że w świątyni odnajdzie odpowiedź. Dlatego też, gdy posilony i wypoczęty opuścił spiżarnię, ruszył żwawym krokiem przez śnieg w kierunku opuszczonego domu. Niech Kelemvor ma w opiece kapłanki. Gdyż jeśli coś im się stało, nawet wieloletnie treningi nie powstrzymają go przed szukaniem winnego.

Śnieg przyjemnie trzeszczał pod uciskiem kiepskiego obuwia, a orzeźwiający wiatr zdawał się odpędzać złe myśli. Istniała szansa, że mieszkańcy po prostu odeszli. Lecz co wówczas z kapłankami i akolitkami, oraz jego mentorem?

Wspinaczka trwała kilka godzin, podczas których wytłumił swój umysł, kąpiąc twarz w słabym blasku ciepłego światła i chroniąc podartym szalem przy innych okazjach. Tak jak wcześniej obchodził pierwszy z bliźniaczych szczytów by dostać się do wioski, musiał okrążyć drugi by wejść na przypominający płaskowyż szczyt, na zboczu którego jak pamiętał znajdowała się kamienna budowla.

Wyszedł nie odśnieżoną ścieżką, po stromych, ciosanych kamiennych schodach, teraz kompletnie oblodzonych. Oczom Nathaniela ukazało się zbocze samego szczytu, jeszcze jakieś dwieście metrów ponad nim, i jasnoszary budynek wzniesiony z niedociosanych granitowych głazów, którego dach stanowiła przepiękna lodowa kopuła, przez którą kiedyś, gdy był o wiele młodszy, podziwiał gwiazdy. Śnieg nigdy nie zostawał na półokręgu, który mienił się półprzezroczyście, załamywanym światłem. Wspinaczka była jednak coraz trudniejsza. Z zewnątrz świątynia również była widocznie otwarta.
Przystanął i przyjrzał się sylwetce budowli. Niezmienna, stała. Długie miesiące mrozu i łagodne lata spowodowały, że kamień po prawie dekadzie nie zmienił barwy, identyczny jak we wspomnieniach. Niezłomny jak granie które ich otaczały. Gdy mijał murek okalający świątynię próbował dostrzec jakiekolwiek ślady walki, ale nic nie wskazywało na zacięty pojedynek na śmierć i życie. Tuż przed wejściem do środka, w myślach, mechanicznie, odruchowo, przywitał się z patronem po czym przekroczył próg. Te odrzwia nigdy nie były otwarte na oścież, nie kiedy Najwyższa Kapłanka otaczała to miejsce opieką. Modląc się pod nosem do Kelemvora, prosił go o łaskę nad duszami lokatorek. I nad duszą jego staruszka, opiekuna. Gniewne ogniki zaczynały się tlić w jego oczach, ale błyskawicznie je stłamsił. Nie tego by chcieli, nie tak prowadzi Droga.
Opodal niewielkiego, symbolicznego ołtarza pod centrum kopuły leżały pojedyncze, kompletnie zamarzłe i przykryte śniegiem zwłoki, obejmujące ręką ołtarz.
Drzwi do niewielkiej krypty, w której chowano mieszkańców wioski i dokąd schodzono schodami nosiły ślady próby sforsowania - udanej próby, przez kogoś wielkiej siły. Pozostałe, prowadzące do wyłożonych drewnem i tkaninami korytarzy w jaskiniach w głąb zbocza, które obudowano świątynią, były po prostu otwarte na oścież. Krypta również mieściła się w jaskini, lecz pod świątynią, nie za jej tylną ścianą.
Uwięziony w lodowej kopule malunek Srebrnej Pani i gwiazd, których nigdy nie widział, spoglądał smutno na Nathaniela.
Gdy wkroczył do kaplicy, zamarł. Widział siebie, jeszcze za smarkacza biegającego wzdłuż i wszerz po korytarzach odchodzących od sali. Siebie, spędzającego tu nieliczne okresy kiedy miał czas wolny, czytając, patrząc w niebo czy zwyczajnie odpoczywając. Statua stojąca pośrodku patrzyła na niego z wyrzutem, dlaczego pojawił się tak późno, nie jak obiecał, po pięciu latach. Podszedł na sztywnych nogach do zwłok leżących pośrodku. Przyklęknął przy nich, obrócił delikatnie żeby ujrzeć twarz. Śnieg i lód je pokrywający utrudniał ocenienie sylwetki. Twarz była niezmiernie stara i należała do mężczyzny, którego kapłanki przyjęły do siebie wespół z Nathanielem te wszystkie lata temu. Było to miejsce ostatecznego spoczynku jego mistrza. Powieki starca były otwarte, a w jego spojrzeniu widać było skupienie. Poza sugerowała, że upadł gdzieś, z nie do końca jasnych przyczyn, po czym próbował opierając się ręką o ołtarz powstać i… tak zamarzniętego odnalazł go jego dawny podopieczny.
Nie zapłakał. Byłoby to nie na miejscu, wszak powędrował do lepszego miejsca, Kelemvor może i jest surowy ale nie głupi. Na pewno oceni go dobrze i przyjmie do swego spektrum aby mógł zaznać zasłużonego spokoju. Odmówił modlitwę o bezpieczną podróż duszy do zaświatów i zamknął mu oczy. Pochówkiem zajmie się za niedługo, najpierw musi odkryć co było w stanie zabić jego mistrza. Kryzys zyskał na znaczeniu. Nie znał wielu istot które byłyby go w stanie zwyciężyć. Przyjrzał się ciału w poszukiwaniu śladów walki, ran, czegoś co potrafiłoby określić napastnika. Nie było jednak żadnych, lub nie umiał się ich doszukać na zamarzniętym ciele, którego każde poruszenie mogło złamać zamarznięty fragment.
Nie chcąc uszkodzić jego ciała bardziej niż to konieczne, podniósł się z przyklęku i ruszył w stronę krypty. Odetchnął, uspokoił się. Był gotów wyrżnąć całą populację poczwar jeśli była taka potrzeba. W katakumbach brakowało mu przede wszystkim światła. Mógł zajść w pierwszy poziom zakręcającego korytarza z urnami ustawionymi w wydrążonych w lodzie półkach, lecz wiedział, że w jaskiniach musiałby poruszać się zupełnie na oślep. Wrócił po swoich śladach i skierował się do jadalni. Tam powinien odnaleźć wystarczającą ilość drwa i materiału żeby móc stworzyć z dwie sensowne pochodnie. Przy okazji rozglądał się w poszukiwaniu wskazówek, znaków. Tych nie odnalazł, wróciwszy po schodach i zagłębiwszy się w środkowy korytarz do sali jadalnej, stanowiącej też kuchnię, biorąc pod uwagę rozstawione w jaskini stoły do przygotowania strawy i mniejsze worki z mąką, słoje z peklami i inne pozostawione rzeczy. Część składników jeszcze się nadawała, gdyby rozmrozić to, w co były zawinięte. Piec był wygaszony, jedyna ceglana rzecz w świątyni z czerwieni zrobiła się całkiem niebieska. Odnalazł jednak szybko szafkę z woskowymi świecami, oliwę, nawet pustą i obmarzniętą wyłącznie z zewnątrz lampę. Mógł zapalić ją, zrobić pochodnie, rozstawić świece - Nathaniel miał kilka opcji na zapewnienie sobie światła w niższej części. Zapasów też miało mu nie zabraknąć, gdyby chciał wyruszyć w drogę powrotną na południe. Lampa wydawała się najlepszym pomysłem, z racji faktu że można ją zawsze umieścić na podłodze czy na uchwycie jeśli będzie musiał uczyć obojga rąk. Po krótkich zmaganiach z przymarzniętym knotem, delikatny płomień zapłonął wewnątrz lampy, powoli nabierający na sile. Schował do kieszeni dwie świece po czym ruszył z powrotem do schodów prowadzących w dół.

Stopnie były śliskie od mrozu i dodatkowo nierówne przez uszczerbki w położonym przed stuleciem granicie. Schodziły spiralnie, wokół obwodu zwieńczonej kopułą sali modlitw i tylko cienkie płytki w krojonej przez krasnoludzkich kamieniarzy cegły wyściełały nierówne, wydrążone ściany i sufit, gdzieniegdzie wsparty drewnianymi belkami, jakby dla bezpieczeństwa. Wszystko oczywiście pokryte było błękitnawym nalotem, który mógł stopnieć pod wpływem drobnego płomyka lub nawet uporczywego nacisku, dotyku żywej istoty. Miejsce nie tylko przez swoje przeznaczenie przywodziło na myśl opustoszenie i brak życia.

Na oko dwie kondygnacje niżej - patrząc po wysokości zmuszającego do pochylenia karku tunelu ze schodami - napotkał drewniane odrzwia, praktycznie przymarznięte do ściany i to tak, że niemożliwe do rozpoznania było drzewo z jakiego je wykonano, a żelazne zawiasy w mniejszym stopniu je utrzymywały w pionie niż mróz. Za nimi rozciągała się siatka zagłębiających w głąb górskiego zbocza jaskiń, gdzieniegdzie zwieńczonych zamkniętymi kryptami lub wytopionymi w lodzie liczniejszymi grobami z niespisanej historii pobliskiej wioski - to jest tam, gdzie skała ustępowała lodowi. W dzieciństwie nie zwiedził tych kryp, łączących się z naturalnymi jaskiniami.

Było tu jednak coś sugerującego… cokolwiek, w przeciwieństwie do dotychczas napotkanych śladów. Pod wierzchnią warstwą zmarzliny roztaczała się bordowa w tej chwili, załamana błękitem plama, którą mógł dostrzec tylko dzięki światłu lampy. Nie była znacząca - nie większa, niż gdyby komuś ulało się z drewnianego kubka - lecz definitywnie była to jucha. Nie było jednak więcej śladów, prowadzących gdzie indziej - była od wewnątrz, tuż przed drzwiami.
Nathaniel zatrzymał się tuż przed drzwiami pozostawiając sobie chwilę aby spróbować usłyszeć jakiekolwiek odgłos za nimi. Cisza która go otaczała nie została jednak zakłócona niczym innym niż jego oddechem. Przykucnął więc nad plamą krwi która rozlana była przed jego stopami i przyjrzał się jej. Ze względu na pogodę nie było możliwości określić jak długo się tu znajduje, lecz barwa mogła mu wiele podpowiedzieć. Na nieszczęście nie była niczym innym niż zamarzniętą, przynajmniej z barwy ludzką krwią. Przekroczył próg i trzymając lampę wysoko w powietrzu rozejrzał się po pomieszczeniu. Jeśli przy drzwiach jest krew, może będzie jakiś ślad biegnący od niej, kawałek materiału, cokolwiek. Niestety, po drugiej stronie drzwi nie było już tego typu śladów.
Przed kontynuowaniem podróży w głąb korytarza postanowił robić oznaczenia na ścianach, roztapiając lód przez przyłożenie dłoni aż błękitna warstwa zniknie a następnie zeskrobanie lodu w literę K nad odciskiem. Postanowił to robić mniej więcej co 100 metrów na lewej ścianie aby utrzymać poczucie odległości i móc powrócić po śladach. W ten sposób kontynuował podróż jaskinią.
 
necron1501 jest offline