Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-05-2015, 19:11   #2
Lord Cluttermonkey
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
Ciche westchnienie ulgi, praktycznie całkiem zagłuszone przez gadaninę zebranych, wydobyło się z ust Volkera. Widocznie ucieszył go fakt, że nikt nie rzucił jakiegoś wzgardliwego komentarza pod jego adresem, ani nie chciał go o nic więcej wypytywać. Nabierając nieco pewności podniósł głowę i zaczął niezbyt nachalnie przyglądać się zebranym. Najwyraźniej traper był jedynym, który nie zna nikogo w tym pomieszczeniu. Jego brat, który chwilę wcześniej uniżenie krzątał się wokół księcia z tacami żarła, musiał niestety wyjść, pozbawiając Volkera jedynego wsparcia. Przed wyjściem mógł jeszcze dostrzec znaczące spojrzenie Georga, skierowane w stronę kielicha znajdującego się przed nim. „Gdyby to od niego zależało, ten kielich w ogóle by się tu nie znalazł” – pomyślał ze znużeniem.

Na ostatnią wypowiedź księcia, traper zdumiony spojrzał na uczonego. Nazwa Steigerwald była znana w nawet najbardziej odludnej wiosce na pograniczu. „Skoro oni potrafili przetrwać tygodnie w tak mitycznym, pełnym niebezpieczeństw miejscu, to czy będę im w ogóle potrzebny?”. Na tą myśl, traper ponownie uniósł kielich do ust. Zmarszczył brwi, kiedy zorientował się, że naczynie było puste. „Który to już kielich? Trzeci, czwarty?” – zastanawiał się. „Ach, nieważne… jeden więcej nie zaszkodzi”.

“Nieźle się obłowił na tej wojnie, księciuno chędożony” - mówił do siebie i to w myślach Rumpel - “ I jeszcze te durne krasnoludy. Dać im topory do rąk, pokazać kogo sklepać i z uśmiechem na ustach pobiegną w paszczę śmierci. Kierwa co za towarzystwo, ale może to i dobrze. Narwańce pójdą się napierdzielać, a mądry gnom spije całą śmietankę. ”

Wulf siedział cicho, ale pilnie uszu nadstawiał. Zima w mieście wiele go nauczyła o ludziach, zmieniła jego sposób pojmowania świata. Do tej pory znał głównie szlaki i rustykalne okolice. Tam wiadomo było, czego się spodziewać. W mieście, w gąszczu różnorakich interesów, baczyć trzeba było, by głowy nie stracić. Ciągła wojna…

- Prawda to wasza miłość - potwierdził Felix, nalewając sobie wina, póki jeszcze jest. - Ja i panowie Jochen, Thurin i Roran z obecnych. Jeszcze pan Wolfgang był z nami w tym lesie. Z góry powiem, że część opowieści może wydawać się mało wiarygodna, ale jest prawdziwa. Właściwie to każdy z nas mógłby opowiedzieć trochę inną historię.

- Choć początek był taki sam. Podróżowaliśmy z karawaną niewolników pierwotnie do Riesienburga. Wtedy kupiec zarządzający karawaną dowiedział się o rewolucji w twierdzy i brakiem popytu na niewolników. Z tego powodu postanowił udać się dalej na wschód przez puszczę do małych księstw Gorączki Złota. W tej puszczy dwa czy trzy dni - pytająco spojrzał na kompanów - po wejściu do niej skończyło się nasze szczęście, a i historię się różnią.

- Dość nagle pojawiła się gęsta mgła, moje zwierzątko, tresowana małpka, spłoszyła się i uciekła. Udałem się na poszukiwanie i zgubiłem na pewien czas drogę w gęstej mgle. Bogom za to dziękuję, bo może bym nie żył. Karawana została napadnięta i wyrżnięta. Widziałem tylko zmasakrowane ciała ludzi z karawany i żadnego z napastników. Nie wiem, jak przebiegał atak. Może ktoś z pozostałych go widział. Z tego co mi powiedziano, byli to mutanci dowodzeni przez czarnoksiężnika.

- Samemu w lesie postanowiłem poszukać, czy ktoś przeżył i błąkałem się po okolicy, aż wędrowny arabski kupiec wskazał mi, gdzie są pozostali ocalali - wskazał na siedzących przy stole. - Obozowali w ruinach pradawnego miasta. Tam też grupa w składzie Rorana, Jochena i martwych już Ivana i Mathiasa uratowała przywódczynię lokalnego plemienia elfów z rąk ogrów. Uważając, że miejscowi mogą być cennym sojusznikiem, zgodziliśmy się jej pomóc odbić pobratymców z rąk hobgoblinów. Następnego dnia zabiliśmy w dwóch potyczkach dwadzieścia kilka stworów. Z przesłuchania jeńca wynikało, że zostało ich około pięćdziesięciu, a ich wódz ponoć zbiera armię, by podbić księstwa. Mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że nasza skromna grupa rozważała następnego dnia skryty atak na jego siedzibę w zrujnowanym klasztorze. Tutaj zaczynają się dziać rzeczy dziwne, w które bym nie uwierzył, gdybym nie zobaczył.

- Nocą ukazały nam się duchy ludzi podających się za dawnych mieszkańców miasta. Duchy ostrzegły nas przed dwoma zagrożeniami. Hobgobliny znalazły naszą kryjówkę. Na naszych warunkach mogliśmy jeszcze wygrać, a na ich nie. Co więcej, czarnoksiężnik Chaosu wyprawił się ze swojej siedziby by nas dopaść. Rozwiązanie było jedno: uciekać. Mieliśmy podstawy podejrzewać, że czarnoksiężnik chciał dopaść chłopca, którego znaleźliśmy wcześniej, dlatego postanowiliśmy się rozdzielić. Ja z chłopcem, Jochenem i elfickim przewodnikiem mieliśmy ruszyć konno, pozostali ludzie pieszo, a krasnoludy osobno, bo choć wolniejsze, to wytrzymalsze i bez odpoczynku w podobnym czasie pokonają ten sam dystans co ludzie.

- Pierwszym dziwem, który się napotkaliśmy, były upiory, co kazały nam odejść z ich ziemi. Nie wiem, dlaczego to była ich ziemia, ale rozsądnym było nie badać tego. Potem droga wiodła nas przez bagna, gdzie widzieliśmy, jak nieumarli ucztują na ciele giganta. Ponieważ nie ma z nami nikogo z drugiej grupy to oni na tych bagnach starli się z umarłymi, a wcześniej napotkali wielki posąg, co leczył rannych i zadawał te same rany zdrowym. Jeszcze w okolicy bagien stoi zapomniany i działający portal nie wiadomo dokąd prowadzący. Portale mogą prowadzić wszędzie, a najpewniejszy sposób by się przekonać gdzie, to do niego wejść, choć nie ma pewności, czy po drugiej stronie jest portal powrotny lub czy nawet prowadzi w bezpieczne miejsce. Też nie wiadomo, jak na portal wpłynął upływ czasu, dlatego mimo że pamiętam jego lokalizację, to nie miałbym szaleńczej odwagi, by do niego wejść.

- Po tej nocy wyjechaliśmy z lasu i zaczekaliśmy, aż reszta nas dogoni. Na otwartym terenie nie baliśmy się pościgu. Następnym naszym przystankiem było Nonnweiler, gdzie pomogliśmy organizować obronę w obliczu bandy zwierzoludzi, a zimowaliśmy już tutaj, w Riesenburgu.

Kończąc opowieść Felix napił się, by ukoić lekko wyschłe od mówienia gardło.

- Czy jesteście pewni, co było jawą, a co snem? - wtrącił z przekąsem Isidore, lecz zanim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć, książę z zasępionym czołem uniósł dłoń i powiedział:

- Bylibyście w stanie wrócić tam i odnaleźć miejsca, o których wspomniał w swej relacji Felix?

- Ruiny miasta z pewnością - potwierdził swoje słowa Felix. - Resztę miejsc... Z dokładnością do jakichś dwóch mil. Pytanie tylko, po co? Łupów w mieście nie ma, sprawdziliśmy. Portal był na terenie podmokłym, więc do zimy lepiej go unikać. Miejscowi mówią o zarazie roznoszonej przez owady. Dość w okolicy widziałem, by wierzyć takim plotkom. Wyciąć hobgobliny czy szukać czarnoksiężnika? To zależy, ilu zbrojnych może książę z nami wysłać. Odwaga i pewność siebie to zaleta tak długo, jak się nie wybierze na misję samobójczą.

- Więcej by powiedzieć - wtrącił swoje trzy miedziaki Thurin. - nierozsądnym jest nieostrożne rozprawianie się plugawym Chaosem. To, o czym opowiedział pan Welf jest prawdą samą, a ostrzeżenia jego są podyktowane naszymi doświadczeniami z tego przeklętego przez bogów i ludzi lasu. Jeśli wasza miłość chce wkroczyć tam z ludźmi i osadnikami, żołnierzami i parobkami, to zalecam dalekoidącą ostrożność. Jeśli zaś chce wysłać tam nas… nikt nie nada się lepiej. Co wpłynie na naszą cenę. Jednak nawet rzucająca złote na słońcu refleksy moneta, grosz godziwy, nic nie ukoi nieprzyjemnych uczuć, jakie wynosi każdy, kto podróżuje przez tę puszczę. Pochowaliśmy tam niejednego towarzysza. - zakończył krasnolud. Naciągnął nieco prawdę. Hakri i Moritz utracili życie już na jakiś czas po opuszczeniu lasu, ale nie było to jeszcze Wallefargen… a Thurin nie miał chęci ni zapału wracać do Lasu Sztygarów.

- Ruiny miasta... - osobliwe myśli księcia rozbrzmiały szeptem w rozległych, przyćmionych głębiach jego umysłu jak ciemne nietoperze latające po wielkiej jaskini. Zahn przesunął językiem po dolnej wardze, jakby decydując się, czy wygłosić swą mowę, czy nie. - Czas kroczy naprzód - powiedział spokojnie. - Koło się obraca, a narody powstają i upadają. Świat się zmienia, a czasy powracają do dziczy, by wznosić się znów przez długie epoki...

- Do rzeczy - władca zmarszczył brew. - Jesteście doświadczonymi mężami. Takich właśnie potrzebuję. Potrzebuję do jednego z dwóch zadań. Na temat wyprawy mogliście już zasłyszeć kilka informacji. Wallerfangen zawdzięcza swój sukces izolacji. Otaczają nas zewsząd pradawne puszcze, trzęsawiska połyskujące po sam horyzont i górskie szczyty. Wiele razy próbowano osiedlić się na tych obszarach, lecz nigdy z większym powodzeniem. Mogę przypuszczać, że jest to największy obszar nie pozostający pod kontrolą żadnego władcy. Chciałbym dać moim ludziom miejsce, w którym kwitnęłyby nowe osady, nowe miasta, wreszcie nowe księstwa. Jednak żeby zrealizować mój plan, potrzebuję ludzi, którzy przemierzą tereny, które byłyby nie do przejścia dla armii. Którzy będą wiedzieć, kiedy posłużyć się mieczem, kiedy intrygą, a kiedy moim autorytetem. Kierunek eksploracji pozostaje do ustalenia, choć nie ukrywam, że najchętniej wysłałbym was na północny wschód, żebyście wpierw zaprowadzili porządek we wioskach bagienników, którzy nie respektują naszych praw i wspierają bandytów grabiących moje osady.

- Jeśli jednak chcielibyście pozostać w Riesenburgu i przydać się do czegoś na miejscu, pozostaje nierozwiązana przez założycieli tego miasta kwestia kopalni. Widzieliście bogactwa mojego pałacu. Wszystkie pochodzą właśnie z tej jednej żyły, która została zamknięta i porzucona przez krasnoludy z niewyjaśnionego nigdy powodu.

- Krasnoludy to mądry i prastary lud, jeśli zamkneli jakąś żyłę musieli mieć ku temu słuszny powód. Stąd moja osoba mości książe pisze się na eksplorację nowych terenów - powiedział elf, któremu łażenie po kopalni, zapewne będącej śmiertelną pułapką, zwyczajnie się nie uśmiechało. - Chciałbym poznać warunki tego właśnie zadania. Ilu ludzi możemy sobie dobrać i jakie warunki obowiązują tu zebranych? Zapotrzebowanie w ekwipunek wozy i zapasy możemy złożyć wedle potrzeb? Na ile możemy mówić w twoim imieniu książe? Mam na myśli choćby przyłączanie wsi do księstwa. Wysokość podatków, cła, mamy jakąś dodatkową marchewkę?

- Cła! - parsknął z niedowierzaniem Isidore. - Drogi Morlanalu, niepisaną zasadą pogranicza jest nieograniczona swoboda poruszania się. Mógłbyś z towarem przebyć drogę od Czarnej Zatoki po Złe Ziemie i podejrzewam, że nie napotkałbyś ani jednej rogatki, ani jednej śluzy wodnej. To wbrew naturze mieszkańców dolin. A podatek powinien być w okolicach jednej czwartej wartości ziemi.

- Otrzymacie glejt, który będzie poświadczać, że nie jesteście bandą rozbójników, tylko wysłaną przeze mnie ekspedycją - oświadczył książę. - Wiele osób pomyśli dwa razy, zanim podniesie na was rękę. Choć z drugiej strony znajdzie się też wielu takich, którzy na dźwięk mojego imienia sięgną po broń. Musicie być i lwami i lisami jednocześnie.

- O zaopatrzenie wyprawy nie musicie się teraz martwić. Szczegóły omówicie z naszymi kwatermistrzami - oznajmił Bretończyk.

- Podejrzewam, że przebranie kupców czy pielgrzymów pozwoliłoby wam dotrzeć w miejsca, w których lśniąca zbroja i ostrze wzbudziłyby podejrzliwości - powiedział po chwili książę. - Z pewnością wasz spryt będzie poddawany nieustannym próbom.

- Prawdę powiedziawszy - odrzekł Thurin. - to na pielgrzymów nie wyglądamy raczej, albowiem zbyt różnorodni jesteśmy, jeśli idzie o rasy. Za kupców jednak podać się możemy, za kupca, jego doradców, karawany strażników… z tym, jak myślę miejąc na uwadze naszą przeszłość, problemów nie winniśmy mieć nijakich. Myślę, że moi kompani, starzy i nowi, zgodzą się ze mną w tej kwestii. Dobrze prawię, panowie?

- Słuszność przyznaję w tej sprawie - rzekł Morlanal.

- Lub za ściganych przez Wallerfangen uciekinierów, jeśli zamierzacie wybrać się zgodnie z moim życzeniem na północny wschód. Jeśli wszystko poszłoby po naszej myśli, bylibyście w stanie wtopić się między bagienników i bandytów, poznać ich kryjówki i zamiary, a przede wszystkim, czy organizują się w większą grupę. Chodzą słuchy o niejakim Lordzie Rogaczu, który miałby być królem tutejszych łotrów i rzezimieszków. Jednak nawet nie wiemy, czy rzeczywiście istnieje, czy jest tylko symbolem niezależności dla tych z bagien. Moglibyśmy potraktować to zadanie jako próbę przed dalszymi wyprawami - - powiedział wyzywająco książę, jakby chciał zachęcić do podjęcia rękawicy.

- Zgadzam się ja na taką propozycję. - rzekł spokojnie runiarz. - Ale decyzja i w tej kwestii należy do ogółu, a więc kompanów moich. Towarzysze drodzy, co wy powiecie na takie zadanie?

Felix kiwając głową bezgłośnie zgodził na to zadanie.

- Czy dla tego lorda Rogacza jest możliwa łaska, jeżeli on i jego ludzie przysięgną księciu wierność? Czy plotki mówią na jego temat jakieś konkretne informacje? Ilu ma ludzi, czy zabija swoje ofiary czy tylko pozbawia majątku?

- Wolałbym, żebyście wpierw rozbili bandytów. Bagiennicy bez swych romantycznych rozbójników będą skomleć o litość, a wtedy wynegocjujecie z nimi warunki dołączenia do Wallerfangen - zaczął książę. - Samych banitów na pewno jest trzydziestu albo i więcej, ale bezpośrednia walka nie jest rozwiązaniem. Powiada się, że mają po swojej stronie czarodzieja renegata, a także byłego aptekarza z Riesenburga i... Hobgoblina. Isidore, przynieś proszę kopię listu gończego.
Na wieść o żyle złota w oczach Rumpla zabłysły ogniki.

- Ja bym tam był za ruszeniem do kopalni - powiedział głośno gnom - Cóż z tego że porzucona, krasnoludy nie raz tak robiły, gdy zielonoskórzy siedzieli im na karku i ważniejsza była obrona twierdz niż sztolni, co nie? - Rumpel spojrzał na khazadów szukając potwierdzenia swych słów - A za to złoto panie, to bagiennicy sami będą prosić byś wziął ich pod swe skrzydła.
Isidore przesunął jeden z parujących półmisków i położył na środku stołu kopię listu gończego.

POSZUKIWANI ŻYWI LUB MARTWI

za kradzieże, rozbójnictwo, napady, porwania, gwałty i morderstwa

Lord Rogacz 100 złotych koron

oraz jego banda:

Gebhardt Baust 75 złotych koron

czarodziej Wolmar zwany Okrutnym 50 złotych koron

Adhelm zwany Tchórzliwym 40 złotych koron

Hugo zwany Siepaczem 30 złotych koron

Theobald zwany Nożownikiem 30 złotych koron

Friedhelm zwany Rozpruwaczem 30 złotych koron

hobgoblin Jaxemeka zwany Dusicielem 30 złotych koron

Anja zwana Panterą 20 złotych koron

Stefanie zwana Córeńką 20 złotych koron

aptekarz Alfons Emmelmann zwany Trucicielem 20 złotych koron

5 złotych koron za głowę każdego innego bandyty

dwa razy tyle zostanie wypłacone za pojmanie żywcem

10 złotych koron za odnalezienie i uwolnienie każdej pojmanej przez bandytów osoby


- Nic konkretnego - von Welf zlustrował spojrzeniem list. Odchrząknął i zaczął czytać na głos.

- Jeżeli mamy ich złapać lub zabić, możliwe że będziemy musieli do nich dołączyć. Przydałby się nam glejt zwalniający nas od odpowiedzialności za to, co zrobimy w ich szeregach. List zostawilibyśmy u urzędnika księcia Adhelma Homanna, a kolejne egzemplarze na wypadek zaginięcia pierwszego mógłby zostać u pana Jochena i w książęcej kancelarii. O ile my tutaj zebrani wiemy o tym, że pracujemy dla księcia, to nie wszyscy urzędnicy księstwa o tym wiedzą, co więcej nie powinni – dodał Felix.

- Zadbam o to Herr Felixie - odpowiedział Isidore Pascal.

- Panie Volker - Felix zwrócił się do pijaka - może zna się pan na tamtych bagnach?

Roran stawił się na spotkanie z księciem odziany w nowo zakupioną zbroję i hełm. Spojrzał na nią okiem wojownika, który niejedno przeżył i wiedział że był to dobry zakup. Sterczenie na miejskich murach długimi zimowymi wieczorami jednak się opłaciło.

Syn Utha od tygodni wypatrywał końca zimy i spotkania z księciem które miało zapoczątkować nową podróz. Nie był przyzwyczajony do takich postojów w awanturniczym życiu. Górskiemu Strażnikowi pora dnia i roku nie robiła żadnej róznicy. Musiał być gotów do działania, czy to dzień, czy noc, czy lato, czy zima. Gdy przez zimę ostał się w tym mieście, wróciły wspomnienia i wielka chęć nie tyle do powrotu na szlak, co do Górskiej Straży i do starych zwyczajów. Niestety przez swój kolor skóry nie był tam mile widziany. Wiedział o tym i przeklinał dzień w którym wypił ”miksturę życia”. Co prawda uratowała mu życie i pozwoliła pomścić towarzyszy broni, ale chyba nigdy nie zazna spokoju, nim nie wróci w rejony, które nazywał domem. Jedyne, co go oddalało od tej myśli i pozwalało zapomnieć to dalsze wyprawy i przygody. Właśnie miał nadzieję na jedną z nich. Zew niebezpieczeństwa wzywał go jak nigdy przedtem. Miał serdecznie dość tego miasta, mimo że nic złego mu nie uczyniło.

Nie miał zamiaru się z tym ujawniać, więc siedział cicho przez całą rozmowę z księciem, kiwając głową, gdy padało jego imię i potwierdzając wersję Felixa. Poza tym nie wiedział, jak się zachować w obecności kogoś, kto mógł wysłać na skazanie, więc tym bardziej wolał się nie odzywać.

Myślami nie raz, nie dwa wracał do ponurego lasu, w którym stracili trzech towarzyszy, a on życiowego przyjaciela. Wyprawa była pechowa - z całej dziesiątki wrócili tylko w czterech. Myśli te prześladowały go przez całą zimę - dlatego chciał jak najszybciej uciec z tego miasta. Ruszyć na szlak.

Gdy usłyszał o kopalni oczy mu się zaświeciły i był gotów rzucić wszystko i wrócić do starej roboty. Niestety nie widział zainteresowania u nowych jak i starych towarzyszy. Mimo to zamierzał się wypowiedzieć w tej sprawie:

- Ja bym to ruszył do kopalni. Pewniej tam złoto znajdziemy niż gdzieś tułając się po świecie – zagadnął, starając się uderzyć w chciwość najemników i w ten sposób może jakoś ich przekonać.

- Ale i w świat też z wami pójdę. Już mam dośc tego miasta, ruszyłbym się stąd. Na smoka też mogę iść – zaśmiał się na koniec.

Roran póki co nie oceniał nowych sprzymierzeńców, dając każdemu szansę wykazania się w walce i użyteczności dla drużyny.

Piękne słowa, wyszukane potrawy, wygodne krzesła… Wulf siedział i słuchał, i czuł się jak w klatce. Śniegi topniały, szlak wzywał, Czuł to od dzieciństwa, każdego roku. Byłoby strasznie, gdyby kiedyś nie mógł na niego wyruszyć.

Rozmowa nabierała tempa wraz z ilością wina spożytego przez Volkera. Pełniusieńki jeszcze kilka minut temu dzban stracił już przynajmniej dwie trzecie swojej zawartości, a nie wydawało się, by traper zamierzał przerwać jego opróżnianie. Z każdym kolejnym kielichem i coraz to przyjemniejszym ciepłem ogarniającym jego ciało, Volker widocznie zaczął się rozluźniać i nabierać pewności. Już tak bardzo nie obawiał się księcia, ale wciąż wolał nie kierować spojrzenia w jego stronę.

Kiedy Bretończyk przyniósł list gończy, który został następnie przeczytany przez uczonego, Volker zamarł z wyrazem niewyobrażalnego zdziwienia na twarzy i kielichem wypełnionym szkarłatnym płynem w ręku. Z jego lekko rozwartych ust zaczął wydobywać się już odór alkoholu, połączonego z innym, niezidentyfikowanym aromatem, który z pewnością zdążył zaatakować siedzącego tuż obok gnoma.
„Niemożliwe…” – jedno słowo zadudniło w głowie trapera. Nie był do końca pewien, czy na pewno usłyszał z ust maga znajome imię, czy to tylko jego podsycona alkoholem wyobraźnia mu je podsunęła. W każdym bądź razie wolał się teraz tego nie dopytywać, nie chcąc demaskować znajomej mu osoby. Co zapewne dosyć słabo mu wyszło, biorąc pod uwagę fakt, że już od kilkudziesięciu sekund wpatruje się ze zdumieniem w leżący na stole list, a w dodatku nie odpowiedział jeszcze na pytanie maga. Świadom, że zapewne wszyscy zebraniu już zwrócili na to uwagę (a zwłaszcza poddany atakom prawie że trującego oparu z jego ust gnom), Volker wlał w siebie resztę zawartości kielicha. Trwało to kolejną chwilę ze względu na to, że kielich był prawie pełen. Kiedy zaś skończył, dynamicznie, z głuchym trzaskiem odłożył puste naczynie na stół. Odchrząknął.

- Pardon – powiedział, przytaczając tym samym dziwne słowo, które kilka tygodni temu przypadkiem zasłyszał od jakiegoś napotkanego w karczmie jegomościa z krzaczastym wąsem, któremu to nie podobały się głośnie wywody i narzekania trapera kierowane w stronę karczmarza. Dżentelmen (bo tak określił go wtedy podchmielony traper) okazał się niezwykle uprzejmy, co zaskoczyło przywykłego do nieokrzesanego i zwykłego uciszać go za pomocą pięści towarzystwa, będącego nieodzownym elementem tego typu spelun. Jegomość upomniał go wypowiadając się w dosyć zawiły sposób, co zwróciło uwagę Volkera do tego stopnia, że nawet zapomniał mu dać w ryj, mówiąc przy tym, by pilnował własnego nosa. Był wtedy pijany do tego stopnia, że całą resztę wieczora (który nieubłagalnie zbliżał się do końca, wraz z kolejną porcją mocnego piwa) dokładnie analizował sens wypowiedzi jegomościa. Następnego ranka nie wiele z tego pamiętał, jednak z jakiegoś niewiadomego powodu słowo „pardon” zostało w jego głowie i choć nie wiedział, co tak naprawdę znaczy, to skojarzył je z jakąś formą grzeczności i uprzejmości, którą teraz mógł zabłysnąć.

- Tak się składa… – kontynuował, zwracając się do uczonego z lekką niezrozumiałą (nawet mu) nutą irytacji i wyższości, co zapewne miało jakiś związek z tymi kilkoma kielichami wina, które wlewał w siebie przez większość trwania uczty – …że pochodzę z tamtych regionów i wiem co nieco. Bez łódek ciężko tamtędy podróżować. Da się oczywiście, ale trzeba się będzie nieco ubrudzić. Sam nigdy nie zapuszczałem się na tyle daleko, by dotrzeć na drugi koniec bagien, ale z pewnością mogę powiedzieć, że są rozległe. Najlepiej jakbyśmy w pierwszej kolejności udali się do Herr Homanna – prowadzi tam nawet wcale nie tak bardzo uciążliwy szlak. Im dalej, tym coraz trudniej… - Na chwilę umilkł, by mógł sobie spokojnie nalać wina do kielicha. – Kolejnym zagrożeniem, po bandytach i nietolerancyjnych osadnikach, jest zwierzyna – motyle-padlinożercy, które czasem robią się agresywne, pijawki, które potrafią bez ostrzeżenia spaść na nieświadomego podróżnika, albo pszczele pająki. Kiedyś… – przerwał, jakby nagle obezwładnił go kolejny przypływ emocji. Sposępniał i wziął łyk wina. - … żyła tam bestia. Potworna, olbrzymia przypominająca skrzydlatą jaszczurkę z kurzymi odnóżami bestia, która swym wzrokiem potrafiła zamienić w kamień. Ale już jej nie ma… - powiedział bez przekonania, po czym od razu zmienił temat. – Podobno gdzieś tam grasują duchy orków, z jakiegoś dawno temu wybitego plemienia. Tak przynajmniej powiadają miejscowi w podeszłym wieku. Pamiętam jeszcze, że kiedy byłem mały, to do wioski przyjechała grupa podróżnych, z łopatami, kilofami i innymi tego typu sprzętami. Mówili, że ponoć gdzieś tam jest prawdziwa żyła złota! Oczywiście, łajzy nie miały zamiaru dzielić się z nami jej położeniem. Nawet nie powiedzieli, czy to w istocie jest na tym bagnie, czy gdzieś na ziemiach za nim. Nigdy więcej nas nie odwiedzili, nie dziwię się w sumie, tak więc nie wiem, czy coś tam znaleźli, czy się po drodze potopili…

- Jeżeli więc postanowimy się tam udać, to musicie się przygotować na żmudną, pełną błota, zarośli i wody podróż – podsumował, biorąc kolejny, znaczny łyk wina.

Kaprawe oczka Rumpla zabłysły dzisiaj drugi raz. Gorączka złota powoli ogarniała jego małe ciało. Z trudem powstrzymywał drżenie rąk, gdy pomyślał o tym, że tam na tym bagnie jest złoto. Oczywiście znalezienie tego miejsca i wydobycie kruszcu nastręczało wiele trudności, ale była jedna zaleta, nie było na bagnach nadzorców, urzędników, podatków i chędożonej władzy księcia. Być może banda złoczyńców zdawała sobie z tego sprawę i walczyła jedynie o utrzymanie niezależności. Z drugiej strony co mogło być wartościowego na tym bagnie, że książę chciał zająć ten teren? Dla Rumpla odpowiedź była jedna: złoto.

- Miejscowy człowiek, doskonale - oznajmił zebranym Felix. - Więc panie Volker, zna pan kogoś z listy albo ich krewnych? W której wiosce mogą się zaopatrywać? Jest przeciwko nam minimum jedenastu zbrojnych. Przynajmniej tylu jest na tyle znanych, by nadać im imiona. Jak z listu rozumiem mają też jeńców. Całkiem niemała grupa, która musi jeść, mieć schronienie w sąsiedztwie szlaków komunikacyjnych. Ktoś z miejscowych musi mieć z nimi powiązania. Pan jest „jednym z nich”. Nie powinien pan mieć problemów ze zdobyciem informacji - przerwał, mając nadzieję na potwierdzenie. - Nie jedziemy tam walczyć, tylko pokonać wroga i „ustanowić porządek”. Wystarczy przekonać do nas ludzi i zarazem odciąć Rogacza od wsparcia miejscowych. Byłbym rad, gdyby pan Volker spróbowałby przekazać nam, co mogłoby przekonać jego krajan do sprzymierzenia się z nami. - Łowczego było trzeba wykorzystać jak najbardziej się dało nim padnie z pijaństwa.

- No i równie ważne, jak duża jest ta łódka? Czy da się przez te bagna przejechać konno? Powiem absolutnie szczerze, nie lubię wody w butach. Zimno, nieprzyjemnie a i buty się niszczą – zakończył swą wypowiedź Felix.

- Nie żebym się znał - Thurin otarł wąsy z wina. - bo się nie znam. I nie żebym pytany był, bo mnie o nic nie pytano, ale koniem przez bagna to się kiepsko raczej jeździ, Felixie drogi. Na łódce, jeśli nie jest rzeczną łodzią, się wszyscy raczej nie zmieścimy, ale może książe by nas uposażył w dodatkową jedną, albo dwie łódki może…? - zwrócił się pytająco do księcia.

Władca przytaknął.

- Herszt bandy ma wsparcie miejscowych. Najpewniej jest jednym z nich. Według tego, co tu zasłyszałem, liczebność grupy jest znaczna. Jeśli mamy tam zaprowadzić władzę księcia bez przesadnego rozlewu krwi trzeba ustalić, co ma przyciągnąć miejscowych do nas? Co ich przeciągnie na stronę księstwa? Rzecz to być musi, która sprawi, że będą woleć być częścią Wallerfangen, a nie niezależnym tworem. Zysk z tego muszą mieć znaczny, by zmienić swój status. Przydałyby się też działania i argumenty, które poróżnią miejscowych z owym bandytą. Plan trzeba ustalić nim tam wyruszymy. Bez silnych argumentów zostanie nam jedynie argument siły. Takie rozwiązanie sprawy jest skrajną ostatecznością - Morlanal napełnił sobie kielich wina i zaczął je powoli sączyć w zadumie.

Volker ponownie upił z kielicha, a następnie spojrzał na niego zmieszany. “Chyba powinienem już skończyć... “ - myślał. Nie spuszczając wzroku z naczynia, zaczął odpowiadać na pytanie Felixa.

- Znalezienie krewniaków tych zbirów będzie raczej proste. Pewno w każdej napotkanej bagiennej wiosce znajdzie się kilku… Co do ich zaopatrzenia, to nie zdziwiłbym się gdyby każda z wiosek miałaby w tym jakiś udział. W końcu dlaczego mieliby żałować dóbr dla swoich wybawców… - Znów przerwał na chwilę, by mógł upić kolejny łyk szkarłatnego napoju. Czuł już przyjemne mrowienie w ciele, szum w uszach, a język powoli zaczynał odmawiać mu posłuszeństwa. Zdecydowanie musiał zwolnić. - Swoją drogą, ci którzy dołączyli do tej bandy, to pewno najwięksi i najgłośniejsi przeciwnicy władzy. Bez obrońców, mieszkańcy bagien pewnie nie byliby już tak pewni i buntowniczy.

- Do twierdzy Herr Homanna i dwóch leżących blisko granicy bagna wiosek pewnie udałoby nam się dotrzeć konno. A czy dalej również? Nie mam pojęcia. Aż tak daleko się nigdy nie zapuszczałem. Ale na pewno nie będzie to proste. Moja łódka pomieścić może najwyżej sześć osób, tak więc tylko z nią jedną, z pewnością się nie obejdziemy…

- Musicie też wiedzieć, że bandyci Lorda Rogacza mają swych ludzi w Wallerfangen. Jeśli ruszycie do wioski Oberlangen, a następnie traktem prowadzącym donikąd, po przebyciu około pięciu imperialnych mil dotrzecie do zajazdu zwanego "Gościnną Gospodą". W miejscu tym zbierają się obwiesie wszelkiej maści: drobni łotrzykowie, przebiegli porywacze, złodzieje o zręcznych palcach i chełpliwi awanturnicy wyjęci spod prawa. Ta zapomniana speluna to nie tylko niewinne schronienie dla kryminalistów, jakich jest z pewnością pełno w ciemnych zakamarkach naszego księstwa, ale, co najważniejsze, także punkt rekrutacyjny banitów - Isidore przemówił z pełnym napięcia spokojem. Wyglądał, jakby lada chwila miał splunąć ze wstrętem.

Reiner spojrzał po swoich kompanach zastanawiając się, który z nich nadawałby się na kandydata na banitę. A nuż któryś by zechciał się wkręcić w tamto towarzystwo, a potem przekazać odpowiednie informacje.

Felix zastanowił się chwilę nad tym, czego się dowiedział.

- Na chwilę obecną zdaje się mamy trzy opcję do wyboru. Możemy zaciągnąć się do bandytów i pozabijać ich we śnie, znaleźć ich krewnych i przyjaciół, by złożyć im propozycję nie do odrzucenia, to jest zostania gośćmi pana Homanna, lub możemy ich wytropić i zaatakować. Przy ostatnim działaniu potrzebna będzie pełna współpraca wspomnianego urzędnika i jego ludzi. Jaki wariant jest najbardziej optymalny, nie jesteśmy w stanie rozstrzygnąć tutaj, a dopiero oceniając sytuację na miejscu. Czy może ktoś z zebranych ma inne spojrzenie na ten temat?

- Jeśli chodzi o Herr Homanna - zaczął Isidore - wysłaliśmy mu kilkunastu ludzi jako wsparcie. Ponoć bandyci go szantażowali i to niejeden raz. Jeśli zamierzacie to rozegrać przysłowiowym sztyletem i trucizną, byłoby chyba niewskazanym się tam pojawiać.

Volker poczerwieniał na twarzy i spojrzał oskarżycielsko na maga.

- Tak, ja mam… Nie wiem za kogo ty się masz, ale ja już prędzej otwarcie rozłupałbym Ci łepetynę o blat tego stołu, niż paprał się cholerną robotą skrytobójcy i podrzynał gardła śpiącym ludziom, albo wplątywał w to niewinnych, tylko dla osiągnięcia celu. Myślałem, że człowiek twojego pokroju jest ponad takimi gównianymi zagrywkami – pełen gniewu i alkoholu traper zwracał się głośno do maga, nie przejmując się resztą zebranych. – Nie mówię, że nie zasługują na karę, ale twoje pomysły wykraczają ponad to, co jestem w stanie zrobić. Moglibyśmy dołączyć do nich, zablokować dostęp do broni i uzbroić w nią pojmanych przez nich ludzi, albo wywieść w zasadzkę, gdzie otoczy ich jakaś liczna grupa zbrojnych. W obu przypadkach bandyci powinni się poddać bez walki. To nie musi skończyć się masową rzezią… - Po tych słowach, spuścił głowę. Przez chwilę wpatrywał się w kielich, lecz nie sięgnął poń. Dodał tylko, tym razem nie gniewnym a bezradnym głosem - Musimy chociaż spróbować znaleźć inne wyjście…

Czoło Thurina stopniowo, wraz z kolejnymi słowami wypływającymi z ust trapera, stawało się coraz bardziej chmurne. Krzaczaste brwi złączyły się nad jego oczami, obserwując mężczyznę. “Coś ukrywa.”, pomyślał. “Ale w stanie nie jestem odgadnąć, co. Czyżby przystawał z owymi bandytami, spod prawa wyjętymi? A może jego rodzina popiera ich? Albo może to efekt kiepskiej jakości przepalanki i książęcego wina?”. Niezależnie od przyczyny, krasnolud uznał, że lepiej dla podpitego męża będzie, jeśli zamilknie, nim książe uczyni coś, czego traper będzie wielce żałować po kres sam dni swoich.

- Zamilknij synku. - zapalczywy na polu walk, gdy jednak szło o rozmowę Thurin był spokojny, niby skała, ułożona na miedzy. - Nie uwalniaj swych emocji nadaremno, a swe racje przedstaw spokojnymi słowy. Słowo jest jak ten miecz, co to go nie należy wyciągać, jeśli użyć go nie zamierzasz. Nie widzę powodu, by mieszać w to postronnych, jeśli mogę podzielić się z jego książęcą mością mymi spostrzeżeniami - skłonił głowę ku moznowładcy. - Ale daleki jestem od twierdzenia, że te bandyckie nasienie nie winno otrzymać należytej kary, jaką jest ostra stal i stryk na szyi. Jeśli trzeba będzie, powinniśmy ubić ich choćby we śnie, choć mój honor wojownika mierzi taka ewentualność, o tak. Zwabienie ich w pułapkę to dobry pomysł, ale to od księcia pana zależy, czy użyczy nam swych wojów.

Spojrzał pytająco na Guntera Zahna.

- To byłby akurat najmniejszy problem - odpowiedział książę, ze stoickim spokojem obserwując rozwój dyskusji.

- Rozumiem twoje oburzenie. Nie wyraziłem się zbyt precyzyjnie, przepraszam za to. - spokojnie odpowiedział Felix. Może powinien to skończyć? Nie, przewodnik był zbyt cenny by go stracić lub bardziej do siebie zrazić. - Nie chcę krzywdy postronnych. Nie uważam, by gościna u naszego wspólnego przyjaciela, sucha izba i pewny posiłek do czasu gdy ich mężowie czy ojcowie złożą broń, była okrutna. Sami będziemy do tego tęsknić nim zakończymy zadanie. Na zamku, gdzie się wychowałem, było wielu zakładników. Przyszły lord poznawał swoich przyszłych wasali, a oni swojego przyszłego władce i innych szlachetnych ziemi. Krzywda może im się tylko stać, jeżeli bandyci stwierdzą, że blefujemy, a wtedy wolałbym znaleźć jeszcze inne rozwiązanie.

- Nie wiem, o co tu tyle gadania - odezwał się gnom. mocno pociągając nosem. - Za pozwoleniem waszej miłości, ale ta rozmowa wygląda jak dzielenie skóry na niedźwiedziu, który jeszcze w górach w gawrze smacznie śpi. Plany wszelkie tego typu zawsze biorą w łeb, gdy dochodzi do zderzenia z rzeczywistością. Pierw to trza się rozeznać w sytuacji, a żeby dobrze się rozeznać, to trza mieć powód żeby wkroczyć na bagna. Nad tym trza radzić, a nie sposoby uśmiercania bandytów obmyślać. Nasz pan jeden ze sposobów już przedstawił, czyli za banitów możemy się podawać. Kwestia tedy taka, jak to zrobić, by bandyci o tym usłyszeli i w to uwierzyli?

- Jeśli wykazalibyście się odwagą i umiejętnościami, przyjęliby was w swoje szeregi. Tego jestem pewien. Słabych czynią swoimi niewolnikami albo sprzedają. - A jeśli chcecie poświęcić moich poddanych dla - książę chrząknął - budowy własnego wizerunku to... - zapadła cisza. - Niech tak będzie - w kąciku ust pojawił się szelmowski uśmieszek.

- Rumpel ma rację. Wiemy za mało. A może - Mały Wulf spojrzał na Felixa - będziemy ludźmi szlachcica, który chce założyć własną faktorię i chce dogadać się z bandytami co do “podatków” i wynegocjować jakiś czas wolnizny? Skoro Rogacz nie niszczy wiosek, tylko ściąga z nich haracz, to zaoferujmy mu możliwość zarobku na wykorzystywaniu nas. Czas poświęcony na układy możemy wykorzystać do zebrania informacji. A potem zdecydujemy, czy utrzymujemy przykrywkę, czy nie.

- Powinniśmy wcielić się w ich szeregi. Ale nie żeby poderżnąć im w nocy gardła. Prędzej nabiliby nas na pal, spalili, obdarli ze skóry czy coś, nim zdążylibyśmy… zdążylibyście załatwić wszystkich – powiedział Volker. Nie skomentował wcześniejszych słów krasnala, a posłał mu jedynie pełne wrogości spojrzenie. Jednak najwyraźniej jego wywody spełniły swoje zadanie, gdyż tym razem traper odezwał się z nieco mniejszą wrogością, a tym samym wrócił do sączenia otępiającego go coraz bardziej wina. - A nuż odkryjemy jakąś ich słabą stronę, problemy, coś co pozwoli nam się ich w łatwy sposób pozbyć. Chyba moglibyśmy spędzić tam trochę więcej czasu i zdobyć nawet ich zaufanie...


- Ja również jestem za przyjrzeniem się bandytom. Są jacyś chętni do wstąpienia w ich szeregi? Naturalnym jest, że sytuacja modyfikuje wszystkie plany. Życie jest przewrotne, a czas i miejsce w jakim jesteśmy, czyni je jeszcze bardziej podatnym na zmiany. Jakieś ustalenia jednak mieć musimy. Chociażby spójną wersję kim jesteśmy i co tam robimy? Rumpel ma rację. Musi to być coś sensownego, skoro wymagało dwóch czarodziejów. Do fortu książe na czas naszej operacji przydałoby się wysłać dodatkowych ludzi.

- Nie wiem jak wy, ale ja chciałbym trochę zarobić - odezwał się Thubedorf po raz pierwszy od dłuższego czasu. W przeciwieństwie do reszty drużyny krasnolud nie miał zamiaru biegać jak jakiś długouchy elf po cuchnących mokradłach i udawać bandytów, tym bardziej, że nie był do końca przekonany, że taki plan wypali.

- A skoro księciunio mówi, że całe bogactwo tego miejsca zostało sfinansowane przez jedną tylko kopalnię, to wolałbym w pierwszej kolejności ruszyć swe zacne cztery litery właśnie tam i rozejrzeć się trochę za złotem i innymi świecidełkami - powiedział krasnolud, po czym chwycił za leżącą na stole pałkę kurczaka i zaczął ją ze smakiem obgryzać.

- Co wam po tych bandytach? Jak chcecie zdobyć zaufanie i nie stać się ofiarą ludzi, którzy potrafią zabić dla kilku pieprzonych złociszy? - pytał Thubedorf z ustami pełnymi żarcia, obscenicznie wymachując przy tym pałką kurczaka jak jakimś berłem. - Nie lepiej zejść i zbadać podziemia, które mogą skrywać w sobie wiele tajemnic i bogactwa, o których nawet wam się nie śniło? Krasnoludy nie na darmo drążą tunele i jestem przekonany, że z tej ekspedycji nie wrócimy z pustymi rękoma.

- Mi również bardziej by odpowiadała kopalnia - powiedział Reiner. - Przynajmniej nie jest tam mokro. A złoto ma bardzo ciekawy kolor i ciężar. Skor, na dodatek, mamy kogoś, kto zna się na kopalniach, to dodatkowy argument za skierowaniem się w tamtą właśnie stronę.

- Myślę, że ten spór możemy rozstrzygnąć głosowaniem. Kto jest za zajęciem się bandytami niech uniesie prawą rękę, kto za wyprawą do kopalni, lewą -po chwili elf przeliczył tak oddane głosy. – Panowie, wynikiem pięciu do czterech wygrał kierunek bagna. Jeśli kogoś on nie interesuje, będzie musiał poszukać innego zajęcia na własną rękę.

- Jestem za tymi mokradłami. - Thurin uniósł prawą rękę. - Kopalnie mają to do siebie, że nie uciekają, są twarde i stałe niczym my, khazadzi… choć te zaprojektowane przez Barokokarra mogą mieć nieco inne podejście do sprawy. - dokończył ciszej.

- A więc wznieśmy toast – książę wstał i uniósł puchar. – Niech krew tych zbójeckich psów zaleje wszystkich dookoła.

 

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 27-05-2015 o 14:55.
Lord Cluttermonkey jest offline