Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-05-2015, 18:37   #1
GreK
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
[storytelling, autorski] Morfa. Cz.1. W sieci.

Dni były szczególnie suche i upalne tego lata. Nawet wielkie, tłuste gomygi, wymorfowane jeszcze za czasów Rozdarcia, z którymi sam Zakon Diatrysa nie był w stanie sobie poradzić, nie naprzykrzały się tak bardzo. Bielone na biało budynki odbijały światło słońca, jeszcze bardziej zwiększając żar, dlatego też brukowane kostką z pobliskiego kamieniołomu ulice Sklithry świeciły o tej porze pustkami. Jedynie w podcieniach, wokół centralnego rynku, przy brzdękach strun cytry wprawianych w drżenie pokrzywionymi palcami jakiegoś podstarzałego barda, siedząc lub półleżąc na kamiennych ławach sączyli zfermentowane kozie mleko lub rozcieńczone miejscowe piwo. Kilku drzemało. Inni grali w Drakę, sześcio i czterościennymi kamieniami z wyrzeźbionymi symbolami, których znaczenia nikt już nie znał. Melanż różnych kultur i narodowości zwabiony do miasta obietnicą łatwego zarobku. W większości z nich ciągle jeszcze żyła nadzieja na lepsze jutro. Tymczasem byli tragarzami, posługaczami, różnego rodzaju wyrobnikami czekającymi na odmianę losu. Losu być może nie najgorszego, bo mieli parę rąk zdolnych do pracy, której w Skilthry, na rubieżach cywilizacji, nie brakowało, bo mieli co do miski włożyć i kładli się z pełnym brzuchem. Nie po to jednak tutaj przywędrowali, niejednokrotnie zostawiając rodziny i majątek, kładąc wszystko na szalce wagi zwanej życiem. Oczekiwali czegoś więcej.

***
Po drugiej stronie rynku wznosił się zamek. Jedyny budynek, który zachował się sprzed Skrzywienia. Wzniesiony z szarego kamienia przetrwał cały okres Wypaczenia właściwie bez uszczerbku, jeśli nie liczyć zburzonej wieży centralnej i zapadnięcia się dachu oraz poważniejszych uszkodzeń dwóch z sześciu baszt. Po przybyciu Diatrysów wieżę odbudowano, uszkodzenia naprawiono i cały budynek zamieniono na siedzibę archigosa Skilthry. Oczywiście jedno skrzydło oddano Zakonowi. Drzwi do tej części pilnowała honorowa straż przydzielona przez archigosa, nikt jednak nie był na tyle szalony by podnieść rękę na Diatrysa. Nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, by chociaż głośno wyrazić słowo krytyki pod adresem Zakonu. Słowa Zakonu słuchano. Słowa Zakonu wcielano w życie. Tak było od początku Ery Czystości i tak będzie dopóki Morfa będzie zagrażała ludzkości, czyli po kres świata.

***
W komnacie audiencyjnej panował miły chłód. Grube mury oddawały przez dzień chłód nocy. Przez strzeliste otwory okienne wpadały smugi światła oświetlając pojedyncze, szare jak ściany, kamienne kafle. W tych jasnych strugach, zawieszone w powietrzu unosiły się drobinki kurzu. Jedno z wykuć w grubym murze było szersze niż pozostałe. Wpadające przez niego o tej porze słońce oświetlało podium na środku pomieszczenia. Kiedyś, prawdopodobnie stał tam tron, na którym królewska para przyjmowała poddanych. Teraz nie było mebli. Resztę sali spowijał półmrok.

W najgłębszym cieniu, pod murami, jakby stroniąc od światła, stały grupki ludzi. Od nagich ścian odbijały się echem pojedyncze zawodzenia niemowlaków, uciszane zaraz przez matki, trzymające je na rękach. W pomieszczeniu było wręcz czuć elektryzujące napięcie. Oczekiwanie na nieuniknione.

Wtem rozległ się cichy pomruk, szepty wymieniane pospiesznie, zapowiedź nieznajomego. Wkroczył do sali wejściem wewnątrz zamku. Klapki klaskały głośno, dźwięk rozbijał się o ściany i wracał kakafonią oklasków. Mężczyzna w prostych, czerwonych spodniach i koszuli tego samego koloru, z szerokimi rękawami podszedł do podestu. Słońce padło na jego ogoloną głowę poznaczoną siatką linii. To co można było na początku wziąć za malowidła na skórze znaczone inkaustem, po bliższym przyjrzeniu się okazywało się ranami, bliznami po ostrzu. Nabrzmiałe pręgi przecinały twarz, orały nos i usta nadając jej straszny, zniekształcony kształt, w którym trudno było się doszukać pierwotnych rysów człowieka. Jedna z bruzd ciągnęła się przez oko aż do ucha, rozcinając muszlę na dwie części, inna przecinała usta nadając im niezmienny grymas niezadowolenia. Dopiero dużo później zauważało się, że skaryfikacje przybierają nieprzypadkowe kształty runów oplatające całą głowę i twarz. Stykały się ze sobą tworząc nieprzerwalny wzór.

Diatrysta usiadł na drugim stopniu podwyższenia. Światło objęło aureolą jego postać. Podwinął rękawy ukazując nową sieć blizn ciągnącą się od nadgarstków w górę ręki. Skinął dłonią.

Z głębokiego cienia wyszła z ociąganiem para. Matrona w wystawnej sukni, już około trzydziestoparoletnia tuliła w ramionach kwilące zawiniątko. W połowie drogi potknęła się i byłaby upadła ale idący przy niej mężczyzna, pulchny mieszczanin w kupieckich szatach, z sygnetami nanizanymi na serdelkowate paluchy, podtrzymał ją. Podeszli do zakonnika. Kobieta położyła mu zawiniątko na kolanach. Z białej owijki wystawała głowa niemowlęcia. Dziecko przestało płakać. Uwolniona z ciasno zawiniętego materiału rączka zamachała w powietrzu. W końcu odnalazła usta. Zaczęło ssać kciuk. Mężczyzna położył swoją lewą dłoń na główce malca. Przymknął oczy. Pobliźniona twarz przyjęła wyraz napięcia. Matka wstrzymała oddech. Wbiła palce w obszywany złotymi nićmi kaftan męża. Diatrys trwał nieruchomo sczytując aurę. W końcu otworzył oczy i spojrzał na malca. Przeciągnął dłonią po jego twarzy i niżej pod brodą jak gdyby głaszcząc czule. Maluch otworzył szeroko usta, nie wydał jednak dźwięku. Kobieta krzyknęła wlepiając w męża rozszerzone ze strachu oczy, przytykając usta bladymi dłońmi. Grubas odepchnął ją z wyraźnym obrzydzeniem na twarzy. Biała szata, w która owinięty był dzieciak zabarwiała się na czerwono. Z rozciętego gardła, coraz wolniej płynęła rubinowa krew.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline