Klacz była śliczna. Urodą, w kategoriach końskich rzecz jasna, nie ustępowała Arine i Alyth polubił ją od pierwszego dmuchnięcia w nos. Czym zresztą natychmiast się zrewanżował.
- Jaka ty jesteś piękna - powiedział, pogłaskawszy klacz po szyi. Odsunął się odrobinkę i podsunął Omedze leżący na otwartej dłoni kawałek marchewki.
- To na dobry początek pięknej przyjaźni - powiedział.
Uśmiechnął się, czując jak Omega delikatnie zabiera podarek, a potem słysząc jak jej zęby miażdżą marchewkę.
- To już wszystko - powiedział przepraszającym tonem, gdy klacz zaczęła go obwąchiwać, a potem szturchnięciem w ramię zaczęła dopominać się o więcej. - Musimy jechać - dodał, głaszcząc ją po szyi. - Patrz, Arine i Delta już na nas czekają.
W końcu Omega dała się przekonać. Alyth sprawdził popręg, przytroczył swój bagaż do siodła, a potem wspiął się na koński grzbiet.
Ich wyjazd nie odbył się niezauważalnie i Alyth z przekąsem pomyślał, że za godzinę całe Targos będzie huczeć od plotek. Usłużne kumoszki dopilnują, by najnowsza wieść dotarła nawet do obłożnie chorych. I, z pewnością, obrobią przy okazji tyłki i jej, i jemu.
Jemu się dostanie, że poleciał na taką lafirynde, a jej - że musiała być bardzo spragniona chłopa, skoro zdecydowała się kogoś takiego jak on. A pewnie i kilka osób dojdzie do wniosku, że coś knują potajemnie - z pewnością jakieś paskudne rzeczy mając w planach.
W gruncie rzeczy mu było to obojętne, co ludzie powiedzą. Nie mówiąc już o tym, że i tak wyjeżdżał. No a Arine również zachowywała się tak, jakby ewentualne plotki w najmniejszym stopniu jej nie wzruszały.
- Witaj, Otto - przywitał wilka, znanego mu z opowieści o córce Meritha.
Konie najwyraźniej były zaznajomione z czterołapym drapieżnikiem, bowiem nie zareagowały na spotkanie z wilkiem. Na szczęście, bowiem uspokajanie spłoszonego wierzchowca nie należało do rzeczy łatwych czy przyjemnych.
Co prawda z Arine równie dobrze się milczało, jak i rozmawiało, ale jechać trzy godziny w milczeniu? To by była przesada.
- Od dawna ją znasz? - spytał, gdy kolejny temat zniknął wśród tumanów śniegu, wznoszonych przez końskie kopyta.
Chodziło rzecz jasna o Irię, która - chociaż od wielu lat mieszkała w okolicy - pozostawała dla wielu osobą tajemniczą i wdzięcznym obiektem plotek.
Iria, wiedźma, znachorka, położna, przybyła do Targos jako młoda dziewczyna. Miała męża i była w ciąży. Mąż zginął krótko po ich przybyciu, nikt jednak nie wie, w jakich okolicznościach. Plotki oczywiście chodziły różne - od tego, że go zabiła, gdy dziecko urodziło się martwe, po to, że ją zostawił zaraz po porodzie.
Plotki powtarzano po cichu, zaś sama Iria traktowana była przez wszystkich z szacunkiem. Zielarką była wspaniałą, przyjęła też wiele porodów w Targos. Udanych porodów. Ale nie jego.
- Od dwudziestu lat - odparła Arine.
Dwadzieścia. Dokładnie tyle samo miała Arine. A to mogło znaczyć tylko jedno.
Równocześnie zahaczało o niezbyt przyjemny temat. Matka Arine zmarła przy jej porodzie. Lub też - jak wolały głosić długie ozory - uciekła od męża i córki, mając dosyć życia w pełnej zimna głuszy. Zostawiła wszystko i poszła sobie w świat. Wyrodna matka, wredna suka i tak dalej.
- Ho, ho, kopa lat - powiedział.
- Jedna trzecia kopy - poprawiła go z uśmiechem.
Chata Irii jakimś dziwnym trafem nie była zasypana po sam dach, a znachorka - równie gościnna, jak Arine. I pewnie chodziły do tej samej szkoły dla wzorowych gospodyń, bowiem herbata była równie dobra.
- Świetna herbata - powiedział, gdy upił kilka łyków. Spojrzał na Arine. - Dopijemy i pójdziemy zobaczyć - zaproponował.