Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-08-2015, 19:28   #8
Fyrskar
 
Fyrskar's Avatar
 
Reputacja: 1 Fyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputację


Wczesna jesień, pół roku po Upadku, ranek
Mordheim, karczma “Całus Karła”

Napełniwszy wpierw swoje brzuchy sycącym, lecz tłustym i nieapetycznym posiłkiem i w pewnym stopniu przekonawszy do siebie karczmarza, szabrownicy powędrowali do wspólnej sali, zakurzonego i ciemnego, ale całkiem ciepłego pomieszczenia, gdzie, ciasno owinięci w pogniecione koce, złożyli się do snu, snu, z którego wyrywani byli przez każdy najmniejszy dźwięk. Opowieści o Mordheim robiły swoje, a awanturnicy czuli się, jakby jakis mutant miałby wedrzeć się w ciszy do oberży i rzucić się na nich, gdy byli pogrążeni w głębokim śnie. Pomiędzy zrujnowane kamiencie Mordheim ruszyli z pierwszymi promieniami słońca, posiliwszy się podejrzanie wyglądającym śledziem, popijanym cienki, kwaśnym piwskiem. Miasto Przeklętych nie obfitowało w wygody, miało za to do zaoferowania bogactwa - to po nie przybyli tu ci poszukiwacze przygód, ta dziwna banda, która nie mogłaby się dogadać i podjąć współpracy w żadnej innej sytuacji. Napełniwszy nieco brzuchy, wywędrowali przez drzwi gospody na północny-wschód, do dzielnicy Rieß, gdzie, jak słyszeli, znaleźć można było łatwy łup i mało pomiotów.

Nad miastem unosiły się ciężkie, przypominające dym chmury - jeszcze jedno świadectwo tragicznego końca miasta. Niewiele przez nie słońca przepływało i wąskie, posypane pyłem ulice były pogrążone w ciągłym półmroku. Szóstka śmiałków rozglądała się na boki, wypatrując wroga i cennego łupu. Udało im się, co zdziwić mogłoby każdego weterana wśród szabrowników, dotrzeć do Rieß nie napotykając żywego ducha, a jedynie wybebeszone z wszystkiego, co coś warte budynki. Wnet zabudowania wokół nich zdały się bogatsze… i pełne, co ważne. Anton wytężył wzrok, obserwując szeroką uliczkę. Po lewej nachylały się trzy kamienice, pierwsza z nich trzypiętrowa, a dwie następne - dwupiętrowe. Były do siebie wielce podobne, ale drzwi do drugiej z nich zostały wywarzone i rzucone na środek ulicy. W ramie jednego z okien owej kamienicy tkwiła mocno strzała, pamiątka po dawnym starciu. Ktoś mógł spróbować skryć się lub okopać w tym budynku. Najbliższa kamienica, pomijając pył zalegający na jej fasadzie, zdawała się być nienaruszoną, w lepszym stanie od walącej się po woli trzeciej z kamienic. Z pierwszej kamienicy unosiły się dwa bezwstydnie słodkie zapachy - truskawek i rozkładu…

Po prawej stronie wytrwała jedna tylko kamienica, z piętrem tak zniszczonym, jakby została zgnieciona jakąś olbrzymią pięścią, druga zaś nie była już niczym więcej, a ruinami. Drzwi do pierwszej były od tyłu podparte zasuwą - czyżby ktoś się tam krył? Pomiędzy dawnymi, mieszkalnymi po prawej stała mała kapliczka. Ktoś ukradł dary i posążek, więc nie dało się stwierdzić, jakiemu bogu była poświęcona. Awanturnicy przez chwilę przycichli, rozmyślając jakby nad losem łupu świętokradców. Nagle Harald coś dosłyszał. Ostrożnie uniósł palec, dając towarzyszom do zrozumienia, by nawet nie pisnęli. Ktoś zbliżał się, szedł w dół ulicy, ku stojącym nad kaplicą szabrownikom. Wbiegli cicho za święte miejsce, pomiędzy zalegające tam beczki i skrzynki, puste i pokryte pajęczyną. Johanson stanął za rogiem i nasłuchiwał.

- Słyszałeś, jak skrzeczał, gdy nadziałem go na mój miecz? - jakiś rozbawiony mężczyzna rozmawiał z kompanem. Musieli być na wysokości kompletnie zrujnowanej kamienicy. - Dobry trup, dobry łup.

- Nie taki dobry. - najwyraźniej się nie kryli, bo głosami mówili wielce donośnymi. - Ale starczy, by się napić i nieco doposażyć.

- Zamknijcie te pryszczate mordy! - warknął kolejny z szabrowników i Harald nie był w stanie rozróżnić kolejnych słów. Zaryzykował i wychylił się, rzucając okiem na przybyszy. Talabeclandczycy! Dumni poddani ottiliańskich Immperatorów nie byli skłonni wymienić na nic innego swoich żółto-czerwonych mundurów, teraz pokrytych błotem. Czwórka mężczyzn - Johanson upewnił się, że dobrze widzi - targała wcale niemało tobołków. Jeden z nich, idący na końcu, był obandarzowany, a pochód prowadził mąż o posturze niedźwiedzia, gromko podgwizdujący pod nosem. U jego boku szedł niższy woj, strzelisty jak sosna, z włócznią na ramieniu. Grupę prowadził zgarbiony, starszy żołnierz o szalonym wejrzeniu. Mniej liczni, obciążeni, jeden ranny… mogli zdać się łątwym łupem. Czy jednak na pewno tak było? Może lepiej schować się, albo też ich wyminąć? Schowani wśród beczek szabrownicy musieli podjąć ich pierwszą w Mieście Przeklętych, ważną decyzję i ponieść jej konsekwencje, jakie by one nie były.


 
Fyrskar jest offline