Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-09-2015, 02:52   #6
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację


“Wtedy włożę maskę. Zawsze będę ją miał przy sobie i w razie potrzeby, gdy ogarnie mnie bezsilność lub przerażenie, nałożę ją, by skryć swój strach. Wydawało mi się to uczciwe. Będę musiał rozpoznać i zaakceptować go w pełni. Jeżeli zechce mną wstrząsnąć lub zmusić mnie do płaczu, poddam się temu na tak długo, jak długo będę nosił maskę. Kiedy strach przeminie, znów zostanę sam. Umierając, dzieliłem się na dwoje. Wyruszając w podróż, zabierałem obie swe osobowości i każdej z nich pozwalałem mieć własny czas.”
- Jonathan Carroll, “Na pastwę aniołów”.



Teoria względności mówi, że czas zależy od obserwatora i materii. Kierunkowość upływu czasu pozwoliła materii wyłonić się z pierwotnego stanu symetrii pomiędzy materią i antymaterią zaraz po Wielkim Wybuchu. Czas stanowi wartość niepojętą, mającą swój początek na długo przed pojawieniem się istot rozumnych. Czymś, co będzie trwać w niezmienionej formie nawet wtedy, gdy kości ostatniego żywego stworzenia na Ziemi zmienią się w garść pyłu. Człowiek od dawien dawna próbował go ujarzmić, wpleść w sztywne ramy norm i reguł. Znaleźć definicje oddające jego istotę. Poznać, zrozumieć. Przezwyciężyć. Zyskać choć drobną namiastkę władzy nad upływającymi sekundami, których za żadne skarby świata nie dało się już odzyskać. Według fizyki klasycznej czas to samodzielna wielkość niezależna od innych wielkości, biegnąca w takim samym rytmie w całym Wszechświecie. Newton twierdził, że istnieje tylko jeden, uniwersalny i wszechobejmujący czas – płynie on w jednostajnym tempie i nic nie wywiera na niego wpływu. Jest więc absolutny i obiektywnie jednakowy w całym Wszechświecie. George Berkeley oponował, iż bez umysłu, który by postrzegał ruch, sama idea czasu staje się zwykłą iluzją. Także Leibniz sprzeciwiał się teorii Newtona utrzymując, że czas jest porządkiem następstwa zdarzeń zachodzących w świecie - bez świata zdarzeń nie może być mowy o żadnym czasie. Istniało jeszcze wiele określeń, teraz zapomnianych i nieważnych, bo kto normalny zawracałby sobie głowę pustymi, filozoficznymi rozważaniami, kiedy życie na każdym kroku zmuszało do skupienia się na tym co tu i teraz, pozwalając od święta wybiegać myślom do przyszłości, ale tej najbliższej. Przeszłość istniała jedynie w ludzkiej pamięci. Przyszłość jeszcze nie nadeszła - jawiła się raptem jako oczekiwania, plany, założenia. Teraźniejszość działa się teraz, lecz każda aktywność czy najdrobniejszy szczegół na podobieństwo drzewa sięgały korzeniami w przeszłość, a konarami oplatały przyszłość. Nic nie wynikało samo z siebie. Posiadało konsekwencje. Niestety myślenie krótkoterminowe stało się czymś powszechnym. Gdy śmierć mogła spaść na ludzki kark dosłownie w każdej chwili, nieważne od winy bądź niewinności jednostki, budowanie dalekosiężnych harmonogramów okazywało się stratą siły i czasu właśnie. Istotność przeszłości i przyszłości traciła na znaczeniu, a świat wolał skupić się na "tu i teraz", aby odczuwać każdy moment z całą intensywnością. Reszta nie miała znaczenia.
Przynajmniej w Detroit.

Patrząc na to miasto i snujących się po zrujnowanych ulicach ludzi, Alice nie potrafiła pozbyć się wrażenia że wszyscy pogodzili się z upadkiem cywilizacji i było im z tym dobrze. Przystosowali się do panujących warunków, nie widzieli sensu w dążeniu do zmian. Nie roztrząsali tego, co osiągnęliby gdyby tylko zebrali się w sobie i skupili uwagę na czymś więcej ponad aktywność Ligii Wyścigów oraz własne podwórko. Trwali w marazmie, a jakiekolwiek próby dyskusji zbywali śmiechem lub komentarzami daleko mniej przyjemnymi. Nawet język którym się porozumiewali stawał się chwilami barierą nie do pokonania. Nie pojmowali jej, choć Savage starała się przekazywać myśli w sposób prosty, unikając słów czy zwrotów mogących wywołać u rozmówców niezrozumienie i, w zależności od osoby z którą akurat wymieniała spostrzeżenia, reakcje graniczące ze złością lub wręcz paniką. Powoli przyzwyczajała się do murów niewiedzy o które odbijała się niczym kauczukowa piłeczka, nie zniechęcała się jednak. Mówiła, tłumaczyła, wyjaśniała i mimo zdarzających się nagminnie sytuacji gdzie ledwo nad sobą panowała, zachowywała spokój nie dając wyprowadzić się z równowagi. Spokój był ważny, bez niego człowiek zaczynał miotać się nerwowo po okolicy i nic produktywnego z tego nie wychodziło. Podobnym zachowaniem zrażał też do siebie innych, a tego niewielka lekarka nie zaliczała do swojej listy celów, bądź marzeń życiowych. Ona i gangerzy mijali się na wielu płaszczyznach, również światopoglądowych, lecz jedno pozostawało wspólne - trwali w tym samym miejscu oraz czasie, a szczęście... ono też należało do pojęć względnych.

W bezpośredniej okolicy starej fabryki Ford’a i strefy opanowanej przez Sand Runners'ów Igła, a raczej Brzytewka, miała zapewnione bezpieczeństwo, dach nad głową i możliwość robienia swojego. Nie chodziła głodna, ani zmarznięta. Na brak towarzystwa również nie mogła narzekać. Wbrew początkowym obawom jej nowa, pokręcona rodzina dbała o nią, pozwalając poruszać się w miarę samodzielnie po swoim terenie i wciąż pokazując na czym polegało bycie Runnerem. Szczególnie Paul i Hektor wykazywali niespożyte wręcz pokłady chęci i energii, by wprowadzać piegowatego rudzielca w zawiłe arkana ich codziennych obowiązków. Na razie pozwalali Alice stać z boku, przyglądać się. Uczyli ją, przekazywali panujące w mieście zasady. Dziewczyna nie mogła pozbyć się natrętnej myśli, że którego paskudnego dnia dostanie do ręki nóż, a parka kawalarzy urządzi swojej uczennicy egzamin praktyczny z całego semestru. Bała się tej chwili. Jak niby miałaby wyjaśnić że nie zrobi krzywdy drugiemu człowiekowi… bo nie? Bo to wbrew jej zasadom, moralności, uprzejmości i ogólnie pojętemu znaczeniu słowa człowieczeństwo? Na razie ich bawiła, zaskakiwała. Traktowali ją po części jak dzieciaka, po części jak zwierzątko. Dziwne, obce kuriozum urwane z samego czubka choinki, ewentualnie kosmitę albo turystę. Początkującego studenta nie mającego pojęcia za którą stronę skalpela trzeba złapać. Takiej osobie nie daje się do ręki niczego ostrego i nie stawia nad pacjentem w słusznej obawie że mu zaszkodzi, a kłopotliwa lekarka miała wyjątkową zdolność do wyprawiania rzeczy dziwnych wedle gangerowej normy, tudzież zwyczajów.

Przestała już liczyć ile razy swoim gadaniem wprawiła otaczających ją ludzi w osłupienie, oni jednak zdawali się tolerować drobne dziwactwa i co najważniejsze nie pytali o nic. Nikt nie ciągnął dziewczyny za język, nie przycisnął do ściany żądając natychmiastowych wyjaśnień. Za to ich uwielbiała, każdego po kolei. Dawali jej czas na oswojenie się z nową sytuacją, lecz wiedziała że ta cierpliwość wkrótce się skończy… ale jak niby miała otworzyć się przed kimkolwiek? Znów nie pojęliby targających dziewczyną rozterek, najprawdopodobniej nie uwierzyli w większość rewelacji i finalnie wyśmiali. Nie posiadała żadnych namacalnych dowodów na poparcie swoich słów, żadnej Puszki Pandory ukrytej bezpiecznie na dnie ozdobionej czerwonym krzyżem torby. Słowa same w sobie nic nie znaczyły - mówić można było dużo i pięknie. Dopiero czyny zasługiwały na uwagę, budując człowiekowi renomę osoby poważnej, której można zaufać. O Alice dało się powiedzieć wiele, ale przy mikrym wzroście, młodym wieku i oderwaniu od współczesnych realiów "powaga" nie zaliczała się do kojarzących się z nią określeń. Poza tym obiecała Tony'emu trzymać gębę na kłódkę, a udawanie średnio ogarniętej wychodziło jej jakoś tak naturalnie dzięki czemu ograniczała ilość kłopotów w jakie mieszała się ciągle wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi.

Zamiast roztrząsać czynniki na które obecnie nie mogła mieć wpływu, skupiła się na czymś, co pozwalało oderwać myśli od części problemów. Dziewczynie brakowało na to zarówno energii, jak i czasu. Czuła zmęczenie, przez ostatnie parę tygodni non stop. Remont szkoły którą planowała przerobić na szpital, być może nawet taki z prawdziwego zdarzenia, pożerał prawie wszystkie jej siły. Gdy wróciła w zimie i zastała ernstową "klinikę" obejrzała ją dokładnie po czym usiadła na śniegu i wypaliła w milczeniu pół paczki papierosów, analizując wszelkie dostępne możliwości. Sam budynek był świetny: duże okna i szerokie drzwi zapewniłby swobodny przejazd szpitalnym łóżkom. Tylko, że najpierw trzeba było je zdobyć. Berkovitz przyjmował w jednym gabinecie na piętrze, gdzie najwięcej to było pustych butelek. Stara szkoła jak na przeciętną w mieście zachowała się w niezłym stanie, ale nie na tyle by uznać ją za miejsce mogące posłużyć jako punkt do składowania i leczenia ludzi. Wymagała remontu, specjalistycznego sprzętu i personelu do jego obsługi... ale najpierw remontu. Co prawda w dwóch salach przerobionych na gabinet i mieszkanie brakowało prądu i centralnego ogrzewania, ale te przypadłości tyczyły niestety całego budynku, oraz prawie całej najbliższej okolicy. To drugie skutecznie zastępował piec kaflowy i choć z początku Alice za cholerę nie wiedziała jak obsługiwać podobne urządzenie, szybko się tego nauczyła. Pomógł jej Chris, który jak się okazało miał podobny w swoim domu. Chętnie służył radą i pomocą, dzięki czemu dziewczyna mogła przestać spać w kurtce i pod trzema kocami. Drugi z lokatorów lekarskiego gabinetu - wielki, spasiony szczur o brudnoszarej sierści i czarnych paciorkowatych ślepiach, noszący dźwięczne i wpadające w ucho imię Tyfus - też jakby częściej wykopywał się ze sterty pogryzionej tektury zalegającej w jego klatce pokaźna stertą. Poza nim, w spadku po poprzedniku Savage dostała sporo innych gratów. Ernst żył w całkiem znośnych warunkach, jak na powojenne standardy - widać bycie lekarzem popłacało nie tylko ze względów ideologicznych, czy dużego zapotrzebowania na podobnego typu usługi, o ogólnym niedoborze wykwalifikowanych specjalistów nie wspominając.

Pierwsze kilka dni zajęło Igle uprzątnięcie stosu pustych flaszek po wódce i puszek po konserwach, piętrzących się we wszystkich kątach przestrzeni użytkowanej. Kilka znalazła w szafie oraz pod łóżkiem, ale i dla nich nie miała litości. Cały bałagan wylądował na stosie śmieci przy zewnętrznym murze terenu szkoły. Część szybko zniknęła, zasymilowana przez miejscowych destruentów. W świecie po wybuchu bomb nic się nie marnowało. Przedmioty z pozoru bezużyteczne dostawały nowe życie i funkcje o jakich nikt wcześniej nigdy by nie pomyślał. Pomysłowość ludzka nie miała granic, a zmuszona do intensywnego działania przez niekorzystne warunki, wspinała się na wyżyny swoich możliwości, przyjmując niekiedy formę równie abstrakcyjną co obrazy Wasilija Wasiljewicza Kandinskiego. Nie było jednak tragedii. Porządne, choć obdrapane meble kryły w sobie masę drobnych przedmiotów od ubrań i kilku książek począwszy; poprzez rzeczy osobiste, zapasy alkoholu, sprzęty medyczne i leki; na zapasowych okryciach, nakryciach i bezpańskich pestkach skończywszy. Na dnie jednej z szaf znalazła nawet starą, składaną szachownicę z kompletem obtłuczonych figur - z tego znaleziska ucieszyła się najbardziej. Nie pamiętała juz kiedy dane jej było pograć w tą grę. Niesiona falą entuzjazmu próbowała przekazać zasady parce cerberów, ale nauka zakończyła się dość szybko, gdy Hektor dostał ataku głupawki słysząc zwrot “bicie konia” i rozpoczął kolejne ze swoich niedwuznacznych propozycji, dotyczących zabawy kompletnie innego rodzaju.

Bardziej skomplikowane prace budowlane nie szły już tak bezproblemowo. Póki polegała na gangerach sprawa zdawała się beznadziejna. Owszem ktoś tam przyszedł, pomógł, porobił... ale raczej w ramach żartu czy przysługi. Runnersi magicznej wręcz niemocy i słabości dostawali jak się okazywało, że trzeba wykonać coś podobnego do uczciwej pracy. Raz tylko gdy poprosiła bezpośrednio Taylora faktycznie zrobił się ruch w interesie. Rano akurat musiała jechać w miasto, bo wezwano ją do wypadku i spotkała tylko nadciągającą ekipę z łopatami i kilofami. Wieczorem gdy zmęczona wróciła do kliniki, gangerzy już się zbierali, a na inspekcje przyjechał sam Taylor. Pocieszny łysol należał do specyficznych ludzi - łaził tak szybko, że o wiele niższa lekarka ledwo za nim nadążała. Lubił też czasem pożartować z otoczenia zamiast je dewastować, jednak momentalnie dostawał piany na brodatym pysku kiedy ktoś rzucił choćby najniewinniejszy dowcip pod jego adresem. We wszystkim dopatrywał się podważania swoich kompetencji, lecz dało się z nim dogadać jeśli wiedziało się jak. Nadawał się też idealnie do roli wiatrochronu i żywej podpory podczas przedzierania się przez głęboko, śniegową breję, na co nawet za głośno nie narzekał.
- Od razu lepiej. Ładnie, nie? - spytał ją wtedy, uśmiechając się promiennie. Musiała powiedzieć, że ładnie i podziękować mimo że Taylor ździebko inaczej rozumiał termin "pomóc w remoncie szpitala". Od tamtego dnia szpital i plac wokół niego otaczały eleganckie transzeje, urocze okopy, finezyjne zwoje drutu kolczastego, niespodziewane wilcze doły, dekoracyjne worki z piaskiem na dachu i takie tam elementy runnerowej architektury zdobniczej, ale coś co miało być szpitalem jakoś nadal bardziej przypominało zdewastowaną szkołę.


Dopiero Ben i więzieni Chebańczycy jej pomogli. Na pomysł skorzystania z ich usług wpadała po którymś z kolei przejawie niezadowolenia i trwogi ze strony Hektora i Paula kiedy to prośbą, podstępem i urokiem oraz szantażem zagoniła ich do pomocy przy wynoszeniu potrzaskanych, zbutwiałych szkolnych ław na dziedziniec celem spalenia ich i zrobienia miejsca na beczki z wodą. Miała pełną świadomość, że sama z Chris'em, Tom'em i tym jednym czy dwoma pomocnikami to nawet za 10 lat tego nie wyremontuje, a jeńcy z Cheb i tak byli w niewoli. Poza tym Runnerzy chyba nie bardzo mieli pomysł co z nimi dalej robić, a jak ich obejrzała dokładniej i wypytała po prawie miesiącu gościny w Det okazało się, że jak na gangerową niewolę nie jest im tak strasznie źle. Właściwie dotąd byli zamknięci i tyle. Oficjalnie posiadali status zakładników, więc Guido wolał na razie sprawy nie ruszać, zaś rozwalić mógł ich w każdej chwili przecież. Gdy przyszła z tym pomysłem niego od razu zmarszczył brwi i poruszył nozdrzami, jakby dosłownie węsząc podstęp. Potem jednak nagle uśmiechnął się szeroko i rozkładając ramiona stanął tuż obok niej.
- Ależ oczywiście! Naturalnie, możesz ich sobie wziąć pod swój dach. - rzekł jowialnie kładąc dłonie na barkach Anioła i po chwili ją objął.
- Jakże mógłbym ci odmówić takiej drobnostki po tym co dla nas i dla mnie zrobiłaś... - rzekł nieco pochylając się i w tym czasie przesuwając dłoń wzdłuż jej szyi i podbródka aż zatrzymał się na brodzie przez co unieruchomił rudą głowę, ale ona nawet nie próbowała się wyrwać. Przestawienie musiało trwać, a sytuacja była i tak wystarczająco skomplikowana by dokładać do niej kolejne zapalne elementy.
- No ale moja mała... - przestał się uśmiechać i wodził wzrokiem po jej twarzy, a zwłaszcza oczach, szukając w nich ukrytego kłamstwa. - Jakby się tak niefortunnie zdarzyło, że któryś z nich... hmm... gdzieś się zapodział... - wzruszył ramionami i wykrzywił wargi poszukując w pamięci odpowiedniego słowa czy opcji. Kciukiem przejechał po piegowatym policzku aż zagłębił się on w rude loki i dalej przesuwał wielką łapę na tył głowy.
- To naprawdę by mnie zasmuciło, ale wolałbym o tym wiedzieć od razu. Bo jeżeli zdarzyłaby się jakaś zwłoka... - jego dłoń objęła jej ramię i okręciła nagle drobną figurkę tak, że stanęła tuż przed nim. Alice musiała odchylić się lekko do tyłu przez co plecami oparła się o tors górującego nad nią o ponad głowę mężczyzny. Myśli zaczęły podążać w niebezpiecznym kierunku, oddech przyspieszył. Nie istniało jednak inne rozwiązanie pozwalające zachować kontakt wzrokowy. Czekała w ciszy aż padną konkretne wymagania, starając się nie uciekać spojrzeniem od wiszącej u góry pary wilczych ślepi.
- Oj, wtedy musiałbym niestety zrobić coś co by nas oboje bardzo zasmuciło. - w głosie Guido wyczuwała zawziętość, a sens słów zaakcentował nieco mocniej zaciskając palce i potrząsając ramieniem które wprawiło w ruch całe jej ciało. - No ale oczywiście jeżeli oddasz mi ich w komplecie... - dłoń puściła, a on ponownie bez trudu obrócił ją kładąc obie dłonie na barkach dziewczyny w klasycznym geście zaufania i powierzenia odpowiedzialności - Wtedy nadal będziemy dobrymi przyjaciółmi. - tuż przed sobą miała znów przyjemnie uśmiechniętą twarz, jakby całe zajście z zawoalowaną groźbą nigdy nie miało miejsca. Dawało to do myślenia. Najwyraźniej był gotów okazać już lekarce jakiś poziom zaufania, ale jednak dalej korzystał z okazji by ją sprawdzić.
- Dam ci ich. Wypożyczę. Ale chcę ich wszystkich z powrotem jak przyjdzie czas. Wszystkich i całych. Są mi potrzebni. - doprecyzował swoje warunki tego specyficznego ludzkiego leasingu siły roboczej, a ona zgodziła się na nie, podziękowała i czym prędzej poleciała po nowych robotników.

Chebańczycy okazali się zdecydowanie przyjemniejszym i skuteczniejszym pracownikiem niż faceci w skórach. Ci rolnicy, rybacy, traperzy, ojcowie, synowie i mężowie przede wszystkim nawykli do pracy, co w porównaniu do gangerów już było znacznym atutem. Trafił się nawet jeden stolarz , a jego pomoc szybko okazała się wręcz nieoceniona. Jeńcy zdawali się też zdecydowanie preferować towarzystwo rudej doktor. Tęsknili jednak za domem i pozostawionymi tam rodzinami więc to było najczęstszym tematem ich rozmów, a drugim domysły co diabły w skórach zamierzały z nimi uczynić i kiedy będą mogli wrócić do Cheb. Savage nie potrafiła dać im jasnej odpowiedzi, jako że sama nie wiedziała jakie plany ma wobec nich Guido. Jeszcze nie wiedziała, lecz mogła zakładać najgorsze. Gdy Runnersi pojawią się w chebańskiej wiosce przywiozą ze sobą tylko ból, chaos i wojnę... chyba ze ich uwagę odwróciłoby coś równie atrakcyjnego, co ukryty na wyspie bunkier. W talii kart przetargowych Alice wciąż pozostawała ta jedna najważniejsza, przez którą prawie każdej nocy śniła ciągle ten sam koszmar. Nie potrafiła myśleć, nie chciała też rozmawiać o domu... a co dopiero wracać tam fizycznie.




- To tutaj. - kiwnął głową młody mężczyzna latynoskiej urody do krótko wygolonego białasowatego pasażera obok i rudowłosej współpasażerki na tylnym siedzeniu. Alice wiedziała, że mieli pojechać kupić samochód. Dla niej. Ci Detroitczycy byli porąbani na punkcie samochodów. Samych Runnerów chyba cholera bardziej brała niż ją, że chodzi z buta zamiast jeździć... ale fakt - samochodem wszędzie robiło się bliżej, a nie zawsze miała się z kim zabrać tam, gdzie akurat chciała. Osobistej lekarce Guido i sympatycznej dziewczynie, która chyba nie skrzywdziłaby nawet muchy, rzadko ktoś odmawiał podwózki. Nie zawsze jednak gangerzy jeździli w odpowiednim kierunku, zaś łażenie pośród częściowo opustoszałych, czy całkowicie opuszczonych sektorów miasta niekoniecznie było takim dobrym pomysłem. Tam gdzie mieszkali ludzie, przynajmniej w "swojej" gangerowej dzielnicy, mogła się czuć dość pewnie. Odkąd tu przyjechała jakoś nie przytrafiła się Igle żadna niebezpieczna przygoda ze strony Runnerów. Nie wiedziała, czy bardziej działała sława "Anioła z Cheb", czy renoma Guido pod którego protekcją się znajdowała, lecz to starczało żeby zapewnić jej bezpieczeństwo.

- Jest w środku bo samochód stoi. - mruknął Paul wskazując jeden z zaparkowanych przy budynku pojazdów. Spokojnie sięgnął pistolet. Wyjął z niego magazynek, obejrzał i kiwnął głową zadowolony, wkładając go z trzaskiem na powrót w gniazdo broni. Alice uniosła pytająco brew, a ruda głowa wychyliła się z pomiędzy przednich foteli, zwracając się twarzą ku krótko ściętemu brunetowi i jego pukawce. Jechali na targ samochodów bo mieli rozejrzeć się za czymś by "biedna dziewczyna nie męczyła tych swoich małych nóżek takim łażeniem" i coby siary nie było na mieście, że prywatnego konowała Guido nie stać na brykę. Szacun musiał być prawda? I jak to w ogóle wyglądało by ktoś w Detrot z buta łaził...

- Noo... jebane bydlę... - przytaknął Hektor równie troskliwie sprawdzając obrzyna. Złamał go i po chwili złożył z pomrukiem zadowolenia. Otworzył schowek, ukazując miszmasz z nabojami w roli głównej. Chyba nawet jakiś nóż i klamka tam były. Klamka. To już Alice załapała. Tak po gangerowemu mówiło się na pistolety i czasem rewolwery. Fakt... mieli jechać po ten samochód, ale jak usłyszała wcześniej "Tylko załatwimy coś pod drodze, ale szybko będzie i pojedziemy po brykę".

- No nie? Popatrz Brzytewka jakie to leniwe skurwysyny. My już w pracy, a ten łachmyta jeszcze śpi. I to najebany pewnie. Najebać to się kurwa miał za co... - pokręcił głową Paul odkręcając głowę i spoglądając na Rudowłosą żeby widziała jak bardzo jest nieszczęśliwy z tego powodu. Znaczy, że tak wcześnie musiał wstać, bo dla gangerów faktycznie ten środek dnia wedle norm przeciętnego gamblożercy, oznaczał świtanie wręcz. To, że ona jest dziwna i wstaje o jakiś nieludzkich porach to jej sprawa, ale czemu oni muszą tak się wcześnie zrywać? Przynajmniej tak to kiedyś wyjaśnili przy jakiejś okazji, a przecież nie chciała ich wtedy wyciągać na miasto z samego rana, tylko jakoś o 10-tej...

- Taaa... Zakład, że dziś też nie ma? Doba leć od tyłu, ja z Brzytewką podejdziemy od przodu. - machnął ręką Latynos wysiadając z auta. Pozostała dwójka zrobiła to samo i trzasnęły kolejne drzwi. Hektor stojąc schował swojego obrzyna pod płaszcz i na pierwszy rzut oka faktycznie nie było go widać.

- Tu się nie ma co zakładać. Pewne, że nie ma. Niby skąd? - wzruszył ramionami jego kumpel wsadzając klamkę tradycyjną, gangerską modła za pasek. W dłoni zaś dzierżył krótką, giętką pałkę. Para cerberów demonstrowała kiedyś swojej podopiecznej jak działa. Była wypełniona piachem czy czymś takim, dość miękka jak na broń. Dawało się ją od biedy zmiętolić nawet w kieszeni, ale jak się przylało to jakoś niekoniecznie już taka delikatna się okazywała.

- Fakt. - kiwnął głową Latynos. Spojrzał na niższą lekarkę i widząc jej spojrzenie najwyraźniej poczuł się coś powiedzieć. - Bo widzisz, Brzytewka: na jednego frajera co zalega z terminem dwóch wystarczy. Czasem nawet jeden, ale to już trochę ryzyk. Wiesz, bez żadnego sejwa. Ale przy dwóch jeszcze czasem coś próbują, no ale przy trzech to już niekoniecznie. - wyjaśnił spokojnym głosem, machając na próbę kilka razy pałką teleskopową i udając że nie widzi jak krew z twarzy rozmówczyni odpływa w ekspresowym tempie, zostawiając skórę równie białą, co zalegający na ulicach jeszcze tydzień temu śnieg.

- Dokładnie tak. Wiesz, zbliża się termin, nie mają gambli na haracz czy dług to panikują. Czasem nawet biorą kogoś do pomocy. Jednego możesz zaskoczyć, drugiego jeszcze w walce jak jesteś dobry możesz zdjąć, ale to juz z reguły trwa. No ale trzeci przeważa szalę, bo po prostu cię kurwa rozwala. - dodał lekkim tonem białas jakby mówił o pogodzie, po czym machnął im ręką i ruszył w uliczkę obok wspomnianego budynku.

- Poczekamy chwilę. Musimy dać Paul'owi czas na zajęcie miejsca. - Hektor zapalił kolejnego gandziowego skręta i pytająco wystawiając paczkę w stronę lekarki. Ta z wdzięcznością przyjęła poczęstunek, choć przez trzęsące się ręce miała problem z jego podpaleniem . Ganger zaś kontynuował wykład w najlepsze i prawie bez złośliwej uciechy - To taki szczurek więc powinno pójść łatwo. Jakby co trzymaj się mnie albo Paula. My będziemy gadać i załatwimy sprawę. W razie czego spotkamy się tutaj przy samochodzie. Cholera mogłem się założyć z tym cieniasem, że kutas będzie próbował zwiewać. - skrzywił się i splunął na ziemię. Kończył już fajka gdy dał znać, że czas ruszać. Szedł pewnie, spokojnie i dość powoli. W tym swoim czarnym skórzanym płaszczu wyglądał jakby sama śmierć przyszła po kolejną duszyczkę. I na tyle wolno, że nawet niższy, rudowłosy Anioł nie miał problemu z nadążeniem.
- Jak idziesz po dług czy coś w ten deseń to pamiętaj, że to patafian skrewił a nie ty. Jakby był w porządku nie trzeba by po niego łazić. No i idź wolno i pewnie. Niech kurwa on i cała ulica wie, że nadeszły konsekwencje. - uśmiechnął się lekko, a ona faktycznie zauważyła, że kilka osób na ulicy zatrzymało się i obserwowało ich po cichu. Wyglądało na to, że wiedzą co się święci.

- Jak idziesz wolno to masz czas obejrzeć okna i inne takie. Patrz na ruch. Jak nie ma to są szanse na zaskok. Zaskok jest dla ciebie dobry. Właśnie dlatego jest dobrze przyjść z rańca jak te jebańce śpią. Sama rozumiesz, musisz sie ustawić pod życzenia klienta. - wyjaśnił fachowym tonem. Byli już prawie przy tych paru schodkach prowadzących do głównego wejścia. Rzucił niedbałym ruchem peta na ziemię, wydmuchując ostatni kłąb dymu.

- No i spluwa. To najważniejsze. Nie możesz iść ze spluwą bo widać, że się boisz. To skurwiel ma się bać, że po niego idziesz. Poza tym jesteś władza, a on spierdolił i to jest twoja główna broń. No ale kurwa... bez sensu się nie zabezpieczać, no nie? Więc idziesz ze spluwą nie w dłoni, ale w kieszeni. No albo właśnie pod płaszczem. Co innego jak idziesz zrobić rozpierdol. - zamyślił się wyraźnie.

Jedyne co Alice mogła zrobić to potakiwać. Przypatrywało się im zbyt wiele par oczu, a jej towarzystwo dostało wyraźne rozkazy, działając z polecenia i w imieniu szefa.
Guido...
Cieszyła się z jego nieobecności, dzięki której mogła przynajmniej skupić się na czymś więcej poza usilnymi próbami zachowania kamiennej twarzy, resztek rozsądku i zimnej krwi. Pokręciła głową odganiając natrętne i niepotrzebne w tej chwili myśli nim umysł zdążył zacząć kolejną zbędną analizę. Było… dobrze. Na roztrząsanie szczegółów pozwoli sobie w wolnej chwili... kiedyś, za jakiś czas. Jak już tą chwilę znajdzie. Grunt, że żadnemu z trójki gangerów nie chciała robić koło pióra publicznie, a znając swoje szczęście jeszcze bym im zaszkodziła zbędną paplaniną. Mieli trzymać się razem, jako że grali w jednej drużynie.
- Rozumiem, że wtedy pukanie w drzwi i kurtuazyjne rozmowy nie wchodzą w grę - wymamrotała, podziwiając własne, ubłocone buty.

- Nooo... wtedy od razu idziesz z łomami i bejzbolami no ale to ci opowiem innym razem... - Hektor machnął ręką i już stali przed drzwiami. - Kitrasz się za framugą. Na wypadek gdyby mu odjebało i strzelał przez drzwi. Serio nie wiesz z jakimi pierdolacmi czasami musimy pracować... - pokręcił głową wspominając swój ciężki gangerski los, ale sam stanął faktycznie we wskazanym miejscu.
- Haarrisss! Otwieraj! Guido czeka na swoją dolę! Otwieraj Harris i płać to znów będziemy kumplami! - wydarł się na całe gardło cały czas waląc pięścią w drzwi. Przestał na chwilę, gdy ze środka dobiegły jakieś odgłosy. Chyba dokładnie takie jakie obaj z Paulem oczekiwali.

- No kurwa, mówiłem! No i spierdala. Dobra, Brzytewka wchodzimy. Będzie brzydko, ale sam się gnój prosił. - sapnął Latynos dobywając obrzyna i strzelając w zamek. Broń huknęła ogłuszająco, rzygnęła dymem i iskrami z nie do końca spalonego prochu. Resztę uczynił hektorowy but, wywarzając ostatecznie niezbyt widać mocną przeszkodę. Oczom ich ukazał się leżący i jęczący w głębi pomieszczenia mężczyzna. Spoczywał w otwartych tylnych drzwiach, nad nim stał Paul chowający woreczek z piachem do kieszeni. Po chwili złapał za chabety dłużnika i wtargał go do środka, gdzie czekała już pozostała dwójka.

- No siema Harris. Przywitałeś się już z Paulem, a z nami nie? - spytał spokojnie stojący nad gospodarzem Latynos. Wręcz nonszalanckim ruchem przełamał obrzyna i sięgnął do kieszeni po kolejny nabój.

- Cz... Cześć Hektor... iii cześć... eee... ty jesteś ta lekarka z Cheb, ta od Guido? Taka mała? A myślałem, ze jes... - facet na podłodze mówił i wciąż masował sie po głowie, zaraz jednak przestał kiedy jego żebra spotkały się z paulowym butem. Krzyknął krótko i boleśnie, próbując się odwrócić do niego, ale ponieważ był pośrodku to zawsze któregoś z nich miał za plecami.

- Harris przyjacielu coś ci się nie podoba we wzroście naszej koleżanki? - spytał troskliwie Białas pochylając sie nieco i unosząc pytająco brwi. Harris cofnął się jakby Runner miał zamiar za chwilę go kopnąć po raz drugi.

- Nie, nie, nie, skądże! Jest super! Ja lubię takie małe! A jak się leży to i tak się wyrównuje prawda chłopaki? - próbował się roześmiać. Nie wiedział w stronę kogo ma bardziej patrzeć i mówić, w efekcie miotał głową prawie na wszystkie strony.

- Do leżenia to ona jest kurewsko nie twoja liga mój drogi... - gospodarz zawył bo tym razem but Hektora trafił go w drugie żebra. Skulił się, przyciskając ręce do drugiego, palącego bólem boku.

- No i nie przyszliśmy tu gadać o niej... - dodał Paul i butem nacisnął na pierś powalonego mężczyzny zmuszając go by zaległ w miarę nieruchomo na podłodze.

- Dokładnie Harris. Masz coś dla nas. Prawda? Inaczej... - Hektor trzasnął od nowa załadowanym obrzynem dając wymownie znać o alternatywie.

- Tak, tak, pewnie! Ale... ale chłopaki! Termin jest dziś, prawda? - spytał ciężko dyszący dłużnik. Strach wyciekał z niego każdym porem ciała wraz z potem. Ciężki oddech i rozbiegane spojrzenie jasno mówiły, że facet naprawdę się boi nawet jeśli do tej pory fizycznie nie za wiele mu się stało jak na arsenał noszony przez dwóch wizytatorów.

- Nie kurwa jutro. Dziś nudziło nam się, to wpadliśmy do ciebie z kurtuazyjną wizytą. - prychnął Paul zirytowanym głosem nieco naciskając butem leżącego mężczyznę, bo już znów zaczynał wierzgać. Savage poczuła zaś coś na kształt dumy słysząc skomplikowane jak na gangerskie standardy słowo. Jej ględzenie jak widać nie szło tak całkowicie w las.

- No tak! Dzisiaj! No pewnie, że dzisiaj! No ale... ale jesteście tak wcześnie. Myślałem, że przyjdziecie wieczorem... na wieczór będę miał, na pewno! Słowo honoru! Przecież bym was nie wydymał, no nie? - jego strach wręcz był namacalny. Potęgował się z każdą minutą rozmowy z trójką Runnerów.

- Wiesz... jak będziesz płacił w tym tempie to wkrótce nie będziesz miał czym ruchać... - prychnął Hektor lekko przygryzając wargi, jakby na poważnie zastanawiał się nad tą opcją.

- Fakt, ale można by go wtedy oddać Edi'emu. Edi woli ruchać to by mu chyba nie przeszkadzało, a dupę przecież będzie jeszcze miał. - pokiwał głową białas, przyłączając się do rozważań kolegi.

- Nie no co wy! Nie zabierajcie mnie do niego! Oddam wam kasę przysięgam! Tylko wieczorem! Mam ustawiony hajs w południe i potem zaraz wieczorem mogę wam oddać! - mężczyzna zrobił z przerażenia tak wielkie oczy, że wydawało się, że mu wypadną na zewnątrz. Nawijał prędko, na wydechu. Najwyraźniej nie chciał się spotkać z Edi'm osobiście.

- Widzisz Brzytewka z kim my musimy pracować? Ma nas za jakichś debili. - pokręcił głową Paul ze smutkiem który wyglądał prawie na autentyczny. Nieśpiesznie wyjął nóż z pochwy, a miał co wyjmować. Kosa była większa od standardowego bagnetu i na runnerową modłę ostrze ozdobiono smoczą grawerką, a rękojeść opleciono sznureczkami.

- No patrz jaki pech... - akcja nagle przyśpieszyła. bo na widok dobywanego noża gospodarz zaczął się szarpać. - Zapłacić to miałeś tydzień temu a dziś z procentem. Guido miał taki humor, że wysłał nas teraz, a teraz nie masz gambli. Wiesz jaka jest kara za spóźnianie. - warknął nagle Hektor przygniatając kolanem tors mężczyzny i dla uspokojenia sprzedając mu kilka pięści co faktycznie go na moment spowolniło. W tym czasie Paul dopadł do jego ramienia również je unieruchamiając.

Było paskudnie i brutalnie... ale czego innego Savage mogła się spodziewać? W końcu tym zajmowała się jej nowa rodzina - sianiem terroru, ściąganiem długów i podporządkowywaniem sobie wszystkiego, co było zbyt słabe aby móc stawiać czynny opór. Żałowała biednego idioty, który nie wywiązał się z nałożonych na niego zobowiązań. Może zapomniał, albo najzwyczajniej w świecie przeoczył datę ściągania haraczu? Przecież w tych pokręconych czasach mało kto zwracał uwagę na słowo pisane, a jakby nie patrzeć kalendarze wciąż pozostawały najpopularniejszą formą odmierzania czasu. Tylko czy ktoś, kto płynął przez tydzień alkoholową łódką pamiętał o podobnie przyziemnych sprawach? Wytłumaczeń mogło być wiele, problemy zazwyczaj nie składały się z jednego, dwóch czynników - nakładały się one warstwowo, miały mniejsze bądź większe znaczenie...lecz po co zawracać sobie głowę podobnymi bzdurami, kiedy w ręku ciążyła spluwa, a u boku stał sprawdzony kumpel? I przecież nie przyszli tu z własnego widzimisię. Zostali przysłani, wykonywali swoją robotę za którą Guido ich rozliczy. Wszyscy wiedzieli, że nie należał do litościwych osobników. Jednak pełne boleści i strachu krzyki torturowanego człowieka, oraz wizja jego trwałego okaleczenia - mimo skórzanej kurtki na grzbiecie Alice wciąż pozostawała Aniołem Miłosierdzia. Pamiętała do czego zobowiązywał ów tytuł, z czym wiązała się odpowiedzialność za ludzkie zdrowie i życie. Tylko jak przerwać podobnie wynaturzone zabiegi nie narażając się na gniew, niechęć i potępienie ze strony dwójki cerberów? Przekaz musiał być prosty i zrozumiały, aby dotarł pod gangerowe kopuły bez większych komplikacji. Zamknęła oczy, uspokoiła oddech i przywoławszy na twarz zatroskany grymas podjęła swoją próbę.

- Paul… Hektor. Czy to naprawdę konieczne? - zaczęła z opanowaniem, wodząc wzrokiem od jednego delikwenta do drugiego. Mówiła cicho, ukrywając negatywne emocje za maską poważnego lekarza - Rozumiem że ten człowiek jest dłużnikiem zalegającym z ratą za protekcję, wynajem lokalu i możliwość spokojnego prowadzenia interesów w tej okolicy. Osiedlając sie tutaj zawarł z Guido umowę i nie wywiązał się z niej. Jego wina jest oczywista i zasługuje na przypomnienie na czym polegają obowiązujące tu zasady... ale można załatwić to w sposób nie wymagający kontaktu z jego krwią? Spójrzcie na niego - zawiesiła wymownie głos, przenosząc uwagę na katowanego człowieka - Bladość powłok skórnych, wysypka na szyi i przy węzłach chłonnych. Przebarwienia w okolicach ust, nosa... reszty nie widzę, ale z tego miejsca mogę stwierdzić, że ten człowiek nie jest okazem zdrowia. Szczepiliście się? Nie, prawda? Nie wiem czy wiecie, ale przez kontakt z krwią można złapać masę paskudnych chorób, zaczynając od kiły, poprzez malarię, żółtaczkę, a na wirusie HIV i w konsekwencji AIDS kończąc. To są poważne choroby, bardzo paskudne. W ekspresowym tempie wyniszczają organizm. Co najgorsze złapać to cholerstwo idzie równie prosto jak katar, wystarczy drobne zadrapanie na skórze, kropla krwi jaka dostanie się do nosa. Do zakażenia dojść również może przez oblizanie filtra papierosa, bowiem rąk po pracy nie wystarczy wytrzeć o spodnie. Wypada je umyć, najlepiej mydłem antybakteryjnym, albo odkazić alkoholem. Możecie go... nie wiem, zglanować albo coś? Wykonać czynność nie wymagającą babrania się w jego zarazkach? Sami na niego spójrzcie, wygląda jakby nie żył od tygodnia. - pokręciła głową i zacisnęła szczęki, wciąż z tą samą pełną uwagi miną. Czasem dobrze było być jedynym lekarzem w okolicy. Reszta rodziny zazwyczaj nie miała pojęcia o czym Igła mówiła, nie mieli też jak zweryfikować poprawności przedstawionych faktów. Stanęła z rękoma założonymi na piersi czekając na reakcję.

W pierwszej chwili Runnerzy zdawali się zdziwieni, że Alice się odzywa i w ogóle wtrąca w ich robotę. Potem jednak gdy gadała o chorobach, zarażeniu, ryzyku zaczęli uważniej przyglądać się przywalonemu przez nich Harris’owi, sprawdzając najwyraźniej jak się z bliska sprawy mają. Nawet sam Harris popatrzył na nią i na siebie niepewnie. W końcu po tych oględzinach Paul spojrzał na Hektora, Hektor spojrzał na Paul’a jakby naradzając się spojrzeniami. W końcu wręcz synchronicznie spojrzeli w górę na stojącą parę kroków dalej lekarkę. Znała już te spojrzenie. Właśnie się zastanawiali czy robi ich właśnie w balona, czy jeszcze nie, czy też tak na poważnie mówi to co mówi.

- Ale… Zglanować. Wiesz Brzytewka, zglanowaliśmy go tydzień temu… - odezwał się w końcu niepewnym tonem białas wciąż przygniatając nogą rękę dłużnika i bawiąc się nożem.

- No właśnie! Tak wychowawczo wpierdol obskoczył żeby wiedział, że Guido mu nie odpuści. No i zobacz, że nie działa… - dodał Latynos tonem jakby się tłumaczył dlaczego robią to co robią, a końcówkę dodał z wyraźnym żalem i pretensją na dłużnika, że zmusza ich do takiej roboty wysiłku. I wstawania o tak nieludzkiej porze.

- Ale ona ma rację! Ja nie czuję się ostatnio za dobrze! Mam gorączkę i… - powalony mężczyzna natychmiast skorzystał z szansy jaką mu dawała opcja oferowana przez runnerową lekarkę.

- Zamknij się. - Hektor prawie odruchowo strzelił go z liścia w twarz pacyfikując jego gadkę z miejsca. Sądząc po wyrazie twarzy dumał jak wypełnić zadanie od Guido i nie narazić się na niebezpieczeństwo o jakim mówiła kobieta.
- Ejj… Brzytewka a ty nie masz jakiś rękawiczek czy czegoś takiego w samochodzie? - spytał w końcu uśmiechając się chytrze. Pewnie liczył, że ma w swojej torbie coś co by im pomogło zabezpieczyć się przed syfem o jakim mówiła.

- Nie! Na pewno nie ma! I co tak będziecie ganiać dziewczynę do samochodu! - Harris odzyskał werwę w gadce jak zobaczył, że jego oprawcy szykują się obejść dopiero co prawie cudem uzyskaną możliwość ratunku.

- Zamknij się.- Hektor ponownie trzasnął dłużnika po twarzy znów sprawiając, że jęknął ale się choć na chwilę zamknął. Zaś Latynos chyba zgadzał się z pytaniem kumpla bo też spojrzał wyczekująco na kumpelę z czerwonym krzyżem na piersi.

- Mam, oczywiście że mam - przytaknęła, splatając ramiona na piersi - W samochodzie, gdzieś na samym dnie torby pod całym moim bajazolem: lekami, opatrunkami, książkami i notatkami dla Chrisa. Mamy dziś lekcję, przygotowałam mu streszczenie najważniejszych zagadnień które chcę z nim poruszyć, żeby miał ściągawkę i mógł powtórzyć wszystko w domu. Ponadto po południu umówiłam się z Jednookim. Kazał mi zabrać ze sobą parę gratów. Zanim pójdę do auta, przekopię się przez to wszystko, wyciągnę rękawiczki i wrócę do was zdążycie wypalić po dwa fajki... a wiecie że nie mamy za dużo czasu. Trzeba jeszcze pojechać na giełdę. Mieliśmy to załatwić szybko. Hektor... Paul. Utniecie mu coś następnym razem. Palec to palec, jeżeli już musicie coś zrobić złamcie mu go. Chwilowo wystarczy. Wiadomość zostanie przekazana. - przeniosła wzrok na pojmanego faceta - Sam powiedział ze brakującą należność ureguluje wieczorem jako że do tego czasu spodziewa się przypływu gotówki. Myślę że Harris jest rozsądnym człowiekiem i wie, że nawet jeśli próbowałby uciec w końcu dopadnie go niezadowolenie Guido w waszej postaci, a razem z wami następnym razem nie przyjdę ja tylko Edi. Miałam tą wątpliwą przyjemność widzieć efekty tego, co potrafi zrobić - wzdrygnęła się wyraźnie i pobladła, lecz wciąż pozostawała spokojna - I głodna jestem... a jak głodna to wredna i marudna. Bardziej niż zazwyczaj. Bo ruda. Nie miałam jak zorganizować sobie śniadania, chodźmy stąd. Zjadłabym coś, wy pewnie też byście przekąsili drugie śniadanie. Jest gdzieś w okolicy jakaś restauracja, albo chociaż budka z hot-dogami?

Runnerzy znowu spojrzeli na siebie porozumiewając się spojrzeniami jak na braci krwi przystało. Harris coś próbował mówić by poprzeć słowa lekarki, więc dostał znowu strzała od Hektora. Widać jego marudzenie i machanie głową przeszkadzało mu w myśleniu.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 09-09-2015 o 05:44. Powód: poprawa literówek
Zombianna jest offline