Claude, uniósł brwi na dźwięk swego nazwiska a przy "dom w Marsylii" rozkaszlał się, zasłoniwszy usta białą chustą, suchym, natarczywym, astmatycznym kaszlem, w którym utonęła nazwa ulicy. Nie spodziewał się wiele i przybył raczej wiedziony ciekawością, niż chciwością, liczył co najwyżej na ciekawy inkabuł, czy wskazówkę dotyczącą jego najnowszych badań, lecz dom? Jego zdumienie większe jeszcze było niż w momencie otrzymania zaproszenia na odczytanie testamentu.
***
Tego dnia
Lévi-Strauss siedział w
l'Hôpital Saint Joseph na
Boulevard de Lovain w zielonym ogrodzie sanatorium zatopiony w lekturze
Victor Hugo "L'homme qui rit". Budynek umiejscowiony był dziesięć minut spacerkiem od plaży, który to dystans zwykł był pokonywać co najmniej dwa razy dziennie, rankiem i wieczorem, gdy upał jeszcze nie dawał się we znaki. Elegancki pan w średnim wieku, w dobrze skrojonym fraku, podpierający się modną ostatnimi czasy laską, z szykownym cylindrem na głowie. Zawsze dokładnie ogolony, z uczernioną, dokładnie przystrzyżoną brodą.
Nieodłączna laseczka z rączką z kości słoniowej, wyrzeźbionej z pamiątki przywiezionej z Afryki, z tej pamiętnej ekspedycji, w której pogruchotał nogę, oparta była teraz o ławkę na której półleżał, z przykrytymi mimo upału pledem nogami. Książkę trzymał w lewej ręce, w prawej zaś podtrzymywał główkę fajeczki, którą ćmił powoli, wbrew zaleceniom lekarzy, ku wyraźnemu ich strapieniu. Drzewa szumiały cicho i dawały przyjemny cień a chłodna bryza od morza rozganiała rozgrzane powietrze. Gdy usłyszał chrząknięcie uniósł wzrok. Pielęgniarz w nienagannym uniformie stanął trochę z boku, sztywno.
-
Monsieur Lévi - ukłonił się lekko - list do pana.
Zdziwił się. Sprawy w Paryżu pozostawił zamknięte i nie oczekiwał aktualnie żadnej korespondencji poza paroma książkami, które zamówił w antykwariacie. Kopertę rozerwał ustnikiem fajki. Informację o śmierci
Castora de Overneyes przyjął ze smutkiem, z jakim przyjmuje się wieści o śmierci znajomych. Nie, żeby ze starym dziwakiem wiązało go coś więcej niż zainteresowania, lecz odejście staruszka wprowadziło go w stan melancholijnej zadumy.
***
Najwidoczniej zmarły miał jednak dar zaskakiwania, bo przy ostatnich słowach testamentu wypowiedzianych, z niemałym trudem, przez adwokata
Aleksandre Fillip du Bernande, Claude oparł się wygodnie na krześle i w zamyśleniu zaczął gładzić brodę, z której to zadumy wyrwało go dopiero wręczanie kopert. Treść wiadomości zaintrygowała badacza i spowodowała, że na jego bladej zazwyczaj twarzy pojawiły się lekkie wypieki. Pojawiły się pierwsze głośne komentarze i sugestie. Przyglądał się wszystkiemu w milczeniu, obserwując uważnie przybyłych. Już wcześniej dostrzegł wśród spadkobierców jedną znajomą twarz,
Ottona prowadzącego dość przyjemny antykwariat w pobliżu wybrzeża gdzie zwykł był spacerować. Pozostałych nie znał.
Skinął głową
Luisowi Deullin, który zaoferował pomoc w związku z, jak się domyślił, posiadłością, którą zapisał mu w spadku zmarły. Wysłuchał wszystkich głosów, po czym wstał, poprawił poły fraka i zastukał końcem laski w podłogę, by wszyscy zwrócili na niego uwagę. Gdy już ucichło rzekł z wolna, niespiesznie, namyślając się nad słowami, które wypowiadał. Przedłużając niektóre.
-
Madame L'Anglais - skinął głową w kierunku damy, -
monsieurs! Nie działajmy pochopnie. Uważam, że po dopełnieniu formalności powinniśmy wpierw przedyskutować zaistniałą - zrobił krótką przerwę, szukając odpowiedniego słowa - n i e c o d z i e n n ą, przyznacie, sytuację nim podejmiemy jakiekolwiek kroki. I choć pewnie wielu z was znało zmarłego lepiej ode mnie, nie uważam go za człowieka, który wybrał nas do tej... hmmm... m i s j i przypadkowo.