Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-11-2015, 20:48   #10
Smirrnov
 
Smirrnov's Avatar
 
Reputacja: 1 Smirrnov wkrótce będzie znanySmirrnov wkrótce będzie znanySmirrnov wkrótce będzie znanySmirrnov wkrótce będzie znanySmirrnov wkrótce będzie znanySmirrnov wkrótce będzie znanySmirrnov wkrótce będzie znanySmirrnov wkrótce będzie znanySmirrnov wkrótce będzie znanySmirrnov wkrótce będzie znanySmirrnov wkrótce będzie znany
Sareth i Vis

-Tak, wiemy żeś mag. - przeciągłe „aaa” w ostatnim wyrazie doprawione zostało uśmieszkiem – Nie byle jaki mag. Sam pieprzony czerwony czarownik. - jeden z gwardzistów splunął na dźwięk tej nazwy. - [i]Myślałeś, że jak założysz bury płaszcz i kaptur to cię nikt nie rozpozna? Zapomniałeś jednak o sygnecie. Gdybyś nie był tak dumny to może miałbyś dziś całą sakiewkę, a szlachetny młodzik nie dostawałby nagrody. Ale widzę, że nadal nie zbyt łapiesz. Bo widzisz, w naszym mieście nie ma tolerancji dla takich wynaturzeń jakimi jesteście wy: czarodzieje, zaklinacze bardowie. Choć póki skupiają się na graniu i bałamuceniu kurew, to Ci ostatni mogą jeszcze spokojnie sobie pokontemplować architekturę miejskich karczm, zamtuzów, a jeśli któryś tak religijny jak ty się zdajesz być, to i wnętrza świątynne pozwiedza... Wieczór lub dwa, bo po tym czasie najczęściej dostaje w zęby od hmmm nazwijmy ich, zawiedzionymi rzemieślnikami. [i]- wyraźnie było czuć w głosie dowódcy odziedziczoną w krwi i spotęgowaną wychowaniem wyższość. Jednak poziom języka pozostawał na wysokości przeciętnego człeka z kupieckiej dzielnicy. Widocznie innego alfabetu nie znali podwładni Lynneth'a.

-Tak więc widzisz mości gościu. Twa obecność w mieście, ba, w samym Amn nie leży w interesie ani moim, ani moich przełożonych. Jeśli jednak jakimś cudem, ktoś miałby jakąś sprawę do Ciebie lub też robił z tobą interesy, to nie masz się czego obawiać. Przyśle umyślnego na kwaterę, przekaże odpowiednie pismo, a my puścimy Cię wolno. Niestety, kilku moich przyjaciół – tutaj Lynneth skinał na spluwacza – nie toleruje żadnego rodzaju czarnoksięstwa, ale może sam Ci opowie jego krwawą historię. Dlatego nie gwarantujemy w żadnym wypadku, że z kwatery, puścimy cię bez uszczerbku na… wyposażeniu. - ostatnie zdanie skwitowane zostało parsknięciem. Jednocześnie zaskrzypiały stopnie i do sieni z piętra zeszła trójka osób. Gwardzista, bard i w mniemaniu czarodzieja, kurtyzana.
Dowódca skinął młodzikowi, który wciąż palił buraka na twarzy z powodu widoków. Zachowywał jednak pozory spokoju i stanowczym tonem orzekł rzecz oczywistą, potęgując jej wydźwięk energicznym salutem
- To oni Panie! - trzasnęły o siebie okute pięty butów.
- Dziękuję kurwa jego mać pięknie i jak bym stracił kiedyś oczy oraz zdolność kojarzenia faktów, to będę wiedział kogo mianować swą prawą ręką od tych spraw. - odparł Lynneth, a jeszcze chwilę temu napięta atmosfera rozluźniła się w salwie śmiechu pozostałych gwardzistów i nieśmiałych parsknięć najbliżej siedzących. Reszta karczmy zajmowała się już za sprawą monety swymi sprawami. Młodzik jednak nie wyglądał na speszonego. Całkiem możliwe, że to nie pierwszy raz gdy dostaje drwinę za nadgorliwość.
- I nie gadaj do mnie „Panie” tylko „dowódco” jeśli już musisz. - gwardzista przetarł ręką po twarzy. Obeznanie z etykietą barda pozwoliło dostrzec na złotym, zdobionym sygnecie kawałek diamentu. Dodatkowo, plotki karczemne pozwoliły skojarzyć z kim Vis ma do czynienia. Lynneth, bogaty spadkobierca, kochanek Złodziei Cienia z zamiłowaniem do zamęczania więzionych. Nie należało mu wchodzić w drogę, o ile nie miało się za plecami dobrego „inwestora”, ale nawet wtedy lepiej było trzymać się na baczności. Wpływy i polityczne koneksje tego osobnika pomagały uciszyć wiele spraw nadużycia swej pozycji.

- Czyli współpracujecie z tym czarownikiem czy nie? - dowódca spojrzał na przybyłych.
-Em… eeee ona to na pewno nie – wtrącił się najniższy z oddziału – to Adora, ma no tego eee ciągoty do przyjezdnych. I tego, no na pewno z nimi nie wssp… no nie pracuje dla nich. Ona sama dla sie, znaczy, jak chłop chce ale… no nieważne. Ona nie jest z nimi. - wydukał w końcu
-No dobrze dziewczę, idź baw się dalej, ale twoich kochasiów zostaw nam. - Lynneth pokręcił głową – i po jakie męki wam podnosiłem żołd. No, ale wracając. Wy dwoje pójdziecie z nami na kwaterę. Tam sprawdzimy coście za jedni i zawyrokujem. Młody, leć przodem powiadomić kwatermistrza. Niech uszykują coś na ząb i wygodne kajdany. - spojrzał na dwóch podejrzanych osobników. Zamyślił się chwilę po czym dał znak do wyjścia. Gwardziści otoczyli dwójkę podejrzanych, ich postawa zdradzała lekką obawę przed czarodziejem. Na barda nikt jednak nie wracał uwagi, lecz nie spuszczano zeń oka
_____Ulice miasta stawały się co raz bardziej mokre. W większości przypadków utrudniało to poruszanie się bo z leżących na bruku odpadków, zwierzęcych fekaliów, rzygowin i tego jeszcze co najczęściej spotyka się na ziemi w kupieckich miastach, tworzyło się śliskie błocko, ciamkające do wtóru stawianych kroków. Miejskie zapachy jednak, przerzedzały się, a w ich miejsce wkraczało świeże, zroszone powietrze. Oddział i jego nowi „członkowie” przemaszerowali do końca tawernianej alei wchodząc w dzielnicę znajdującą się niedaleko przepływającego przez miasto potoku. Nie był duży lecz bardzo głęboki co pozwalało stworzyć śmierdzący rybami pas w którym sprzedawano lokalne stworzenia wodne tym wszystkim, którzy nie mieli ochoty chwycić za wędkę i spędzić całego dnia na bezowocnym polowaniu. Na szczęście dla więźniów jedynie przekraczali przezeń by po dwóch przecznicach znaleźć się przy sporym budynku. Miał obdrapane sciany zbudowane z wypalanej cegły i sprowadzanego kamienia. Tego samego, którym wybrukowane zostały ulice. Nieregularny podział materiału powodował w świetle dnia złudzenie, jakoby ulica pochłaniała obiekt wyciągając kamienne macki i oplatając kwaterę. Teraz jednak, w deszczu i zaledwie kilku światłach latarni, koszary stanowiły poszarpany zlepek bloków tworzących szarą i przytłaczającą scenerię. Nie dane było Sarethowi i Visowi oglądać tej pokraki długo. Weszli przez masywne drzwi i schodami przy świetle pochodni dotarli do lochu.
Przeciekającego, pachnącego stęchlizną i wilgocią, lochu.

Trypr i Tajga

- Idziecie ze mną. Dowódca zdecyduje co z wami zrobić - powtórzył strażnik trzymając nadal Tajgę i próbując złapać to dziwne małe wynaturzenie. Wyraźnie się go bał jednak potrzeba obowiązku pomagała mu pokonać wstręt.
- Na kwaterę… chętnie… - wymruczała uwodzicielsko Tajga, dodatkowo ocierając się biustem o trzymające ją ramię, gdyż “kwatera” znaczyła zwykle coś innego (i bardziej przyjemnego) niż śmierdzący budynek straży. - A pies pójdzie grzecznie z nami i poczeka w sieni, prawda Pimpuś? - machnęła resztką sznurka w stronę Trypra. Z kieszeni zapachniała jej kiełbasa.
- Mnie tu nie być! - zezłościł się Trypr Trybopsuj - Wy mnie nie widzieć gupie człowieki!
Po czym... zniknął gremlińską sztuczką i wybiegł z zamieszania. Schował się za jakąś skrzynką i zezłościł się znowu.
- Gupia gospoda, gupia Ludzica - kopnął skrzynkę, zapominając że taka aktywność przerwie mu niewidzialność. Po czym przypomniał sobie, że Ludzica ma w plecaku Bolidło, Jego Bolidło!
_____Tajga się zdziwiła, a potem zezłościła na głupiego magicznego psa, który psuł jej typowy plan typowy na wydostanie się z opresji. Niech no go ona dorwie… Zerknęła na strażnika co on na to. Z drugiej strony… jeśli zajmie się pościgiem za psem, to jej uda się umknąć… Tylko psa szkoda - w końcu dopiero co go zdobyła!
- I masz, uciekł ci pies, czy co to tam było. - strażnik stał chwilkę z otwartą gębą nim wydał z siebie słowa. Nawet nie miał ochoty udawać, że będzie gonić za tym stworem. - Jednak jak to pies, pewno cię zwęszy. Żarcia mu zbraknie. Za panią zatęskni, przylezie to złapiemy. Idziesz ze mną. Tylko nie próbuj wiedźmich sztuczek. Nie zadziałają bom nabył amuletuła ochroniające - strażnik chwycił trubadurkę za ramię, lecz nie ściskał. Nie wiadomo, z szacunku czy strachu. Zagadany odburkiwał tylko, ale jego wzrok wyraźnie błądził po smukłych udach pojmanej w jego mniemaniu, czarodziejki. Nie chcąc po nocy chodzić po zakazanych rewirach Tajga zmuszona była podążać ze swym oprawcą wzdłuż strumyka.
_____Miejscowi zapewne nazywali ten potoczek rzeką ale Tajga już niejedną rzekę widziała. Widziała nawet morze i coś co miało być końcem wielkiego morza które ktoś nazywał oceanem. Dlatego w jej przekonaniu, strumyk nie miał prawa nosić szlachetnego miana rzeki. Do tego okropnie zajeżdżał, a „o zgrozo!” miejscowi łowili w nim ryby i sprzedawali. Na szczęście lub też nie, zaczęło padać i nawet tacy maruderzy jak handlarze czarnorynkowi, czy nieopodatkowane straganiary, zrezygnowali z wciskania rupieci naiwnym. Jedynym plusem zimnego deszczyku, była powolna wymiana powietrza. Kilka razy ich dwuosobowy pochód zwalniał lub zatrzymywał się całkiem gdy ulicą przechodziła para, lub trójka ciemnych postaci. - Cieniści – szepnął tylko jej przewodnik, strażnik, aktualny pan i władca oraz potencjalny kochanek w jednym. Jakby ta nazwa miała wszystko wyjaśnić. Po męczącej i mokrej wędrówce, gdy niemal nie było na nich suchej nitki, dotarli do pokracznego budynku stanowiącego kwaterę. Ku rozczarowaniu Tajgi, nie była to kwatera w sensie mieszkania lub wynajmowanego pokoju. Były to koszary straży. Kolejny zawód przeżyła, gdy strażnikowi powiedziano, iż dowódca rejonu zszedł do lochów. A już w głowie rodziła się wizja kilkuosobowego pokoju…

Thokarr i Albus
_____Albus w strachu wytrzeszczył oczy w kierunku z którego dopiegały niepokojące odglosy. Był bez czarów i zdolności czaropodobnych, i poraniony tak jak i jego towarzysz. Decyzja mogła być tylko jedna.
- Thokarr my uciekać! Zbierać rzeczy. Dzisiaj już my nie walczyć.
Sam w pospiechu zrobił to samo. Po sekundzie-dwóch był gotowy do drogi i przedzierał się przez zarośla próbując zejść z drogi ogra.
- Dobry pomysł. Jesteśmy zbyt ranni i osłabieni żeby walczyć. Poza tym, ogry może i są głupie, ale węch mają dobry. Nawet gdybyśmy chowali się w krzakach nie mielibyśmy szans...chociaż...już sam nie wiem. - półork podrapał się po łysej głowie i zwrócił szybko w stronę Albusa mówiąc szeptem. - To jak, uciekamy, czy liczymy na to że szczęście się do nas uśmiechnie?
- Uciekać- odpowiedział Albus nie odwracając głowy- Nie wiedzieć nic o ograch. Jeśli my mieć szczęście ten być leniwy i nie gonić.-powiedział po czym zagłebił się w krzaki.
Thokarr zacisnął mocno zęby, po czym udał się za swym nowym towarzyszem.
_____Ucieczka, choć koślawa, dość powolna i dźwięcząca mieszanką jęków i przekleństw udała się doskonale… Prawie. Org, okazawszy mocno rozwinięty instynkt terytorialny, ograniczony do jaskini, dolinki z zagajnikiem i kilku głazów na zboczu, postraszył intruzów wyrzucając w ich kierunku trzymaną gałąź. Latające drzewka nie są niebezpieczne. Lecą na tyle wolno i niecelnie, że z łatwością można zejść im z drogi. Problem pojawia się gdy takie drzewko zahacza o coś. Jego lot, tak bardzo niepewny, zaburza się jeszcze bardziej i zejście z trasy nie zawsze pomaga. Cudem kawał drewna nie trafił uciekających w głowę. Cudem dwójka towarzyszy nie skręciła sobie kostki truchtając co raz szybciej w dół zbocza. Cudem nikt z nich w ciemności nie wziął zwietrzałego głazu za bardzo dziwny krzew. Jednak szczęście wyraźnie przegrywało karcianą partię z losem. Gałąź uderzyła duergarową kostkę, a zmęczone ranami ciało straciło niepwenie trzymaną równowagę. Resztę dodała grawitacja, stok i siła bezwładności w efekcie czego kapłan zaczął turlać się po stoku. Półork solidarnie przyspieszył, a adrenalina, buzująca w wymęczonym ciele, pomogła mu dopaść szarą i jęczącą z bólu kulę jaką stał się Albus. Pomoc okazała się niestety nie potrzebna. Stok się skończył, a na czole krasnoluda miała przez kilka dni widnieć pamiątka turlanej ucieczki w postaci niewielkiego guza i kilka dodatkowych siniaków na żebrach.
_____Stali (lub niezgrabnie klęczeli jęcząc) na porośniętej cienką i suchą trawą powierzchni. Zapadającej nieznacznie ku północy, lecz na tyle płaskiej by zatrzymać rozpędzonego uciekiniera, który miałby ochotę potoczyć się dla rozrywki w dół po stoku. Najbardziej obeznany z dwójki podróżników z powierzchniową dziczą Thokarr odpłacał pomoc medyczną, rozeznaniem w terenie. Chwila przypatrywania się gwiazdom, wciągnięcie nosem nocnego powietrza, a także odwołanie się do zmysłu orientacji ułatwiło mu zlokalizowanie. Znajdowali się jakieś 3km na zachód od miejsca w którym wszedł do pieczar i około km na północ. Nie potrafił powiedzieć czy mogą napotkać większe skupiska ludzkie czy nie. Wiedział jedynie, że byli bliżej takich miejsc, niż on sam gdy postanowił bawić się w grotołaza. Brak oznak jakiejkolwiek zwierzyny, sugerował brak innych drapieżników, poza oczywiście siejącym postrach ogrem gdzieś na stoku za nimi. Należał im się odpoczynek, ale żaden z nich, nie był pewny, czy mogą.
 
__________________
Kto lubi czytać, ten dokonuje wymiany godzin nudy, które są nieuchronne w życiu, na godziny rozkoszy.
Smirrnov jest offline