Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-11-2015, 23:56   #1
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
[PF-Grwk]"Kobieca logika" wg Malahaja & Panicza

Prezydium obradowało. Zebrane w komplecie, odseparowane od płochej codzienności. Pochylone w skupieniu nad sprawami państwowej rangi, wyzwaniami mężów stanu i filozofów. Naradę przerwała jakaś intruzja, jakiś sygnał z dolin, wezwanie z ludzkiego świata. Bariera rzeczywistości została przerwana.

Brudna kotara odsłoniła wejście do alkierza. Dziewka w o dwa numery za małym fartuchu przyglądała się pytająco.

- „Eee, tak?” – siedzący u szczytu stołu mężczyzna w haftowanym fantazyjnie dublecie powoli lądował.

- „Pytałam czy podać jeszcze gorzałki”.

Przewodniczący spojrzał po współtowarzyszach obrad - przy stole panowała demokracja – i znalazł pełen konsensus.

- „Tak. Poprosimy jeszcze…” – Narada przebiegła spojrzeniowo. – „Antałek”.

Uspokojony, z powrotem na właściwej ścieżce, Legion Sprawiedliwości mógł obradować dalej.

* * *


Zajazd „Pod Wijącym Węgorzem” – duma „Kamulca” Rivrosta – pysznił się dwoma drewnianymi piętrami na murowanej podbudówce, stajnią na osiem koników, piwniczną chłodnią z prawdziwymi bryłami lodu, kuchnią na cztery paleniska i prawdziwym srebrnym imbrykiem do parzenia herbaty. Pysznił się właściciel, pyszniła się obsługa i pysznił się zasmarkany berbeć synowej Kamulca, który latał po biesiadnej z sosnowym konarem i zaprowadzał porządek wśród wyimaginowanych konkurentów dziadka. I może nawet wszyscy pysznili się zasłużenie, może jedzenie było pięciogwiazdkowe, sienniki jak z chmurki utkane, a napitki wybornie dewastujące, ale chmara wędrowców, która zleciała się do biesiadnej nie trafiła pod dach zajazdu w potrzebie relaksu.

Czemu właściwie przybyli do gospody na rogatkach Wzgórza Ratik sami do końca nie wiedzieli. Owszem, mieli bardzo wyraźny przykaz, by tu i tu się stawić, uprzedzono o podróży, o jakichś tam potencjalnych niebezpieczeństwach, czy jak przedstawiono to innym – „przygodach”, dano personalia człowieka do kontaktu i ogółem życzono powodzenia. Chodziło, jak to zwykle w przykazach od Legionu Sprawiedliwości bywało, o sprawiedliwość. Dziejową tym razem, co trochę odbiegało od tej niekiedy i niektórym zlecanej, małoformatowej i dziejącej się zwykle w zamtuzach, szulerniach i na melinach. Sprawa była honorowa i miała mieć wielce patriotyczny wymiar, renesansowo stawiać kraj na nogi i odżywiać, by rozkwitł na wyjałowionej przez najeźdźców glebie. Ogólniki. Ogólniki smakowały sucho i piekły w język.

- „Kamulec.” – Mężczyzna z włosami związanymi w kitę wysunął się zza ławy, bezboleśnie prześlizgnął mimo surowo chłoszczącego meble kijaszka najmłodszego Rivrosta.

„Miał tu być facet, Revald Krull. Siwy, czy tam czarno-siwy. Albo na odwrót. Widziałeś kiedyś, zdarzyło mu się tu kiedyś trafiać z moim ojcem. Na gębie…” - Gaspard przeciągnął paluchami po twarzy, od brwi do podbródka. „Na gębie taka pamiątka, blizna szlakiem po całości”.

- „No pewnie, że kojarzę. Twarzowy. Wziął pokój na górze, ale rano wyjechał. Mówił…” – Gospodarz przerwał myśl słysząc stukające na zewnątrz kopyta i terkot kół wozu. – „Mówił, że wróci po południu. Ani chybi on”.

- „Reta, zobacz kogo przyniosło” – gwizdnął na dziewkę mocującą się z kominkowym żelazem. – „Szybcikiem dziewczyno, ruchy ruchy”.

* * *


- „W dupie mam to siano, kurwa. Ale nie, dosłownie mam. Żeż kurwa!” – Dziobaty rzucał się jak ów wijący węgorz, który dawał włóczęgom schronienie. – „Zaraz zwariuję, no ni chuja tu dłużej nie wysiedzę!”

- „Skończ się wiercić i zawrzyj mordę Bekon”. – Wyglądający przez szpary w deskach stodoły dowódca operacji potrzebował skupienia. Siedział na pryczy siana już piątą godzinę, chciało mu się lać, bukłak z gorzałką dawno był wylizany do cna, a teraz jeszcze ten baran narzekał jak baba w ciąży. – „Nie umiesz chwili usiedzieć z zamkniętą jadaczką, nie wiercić się ciągle?”

- „Chwilę, chwilę” – cichszym, potulniejszym tonem kontynuował narzekanie Bekon. – „Miał już być z dziedzicem pięć godzin temu, a siedzimy, siedzimy i nic. Gawron z Bułką tam na dole to przynajmniej na świeżym powietrzu, a tu wali szczochem i chuja widać… O, o. Ten powóz… To ich? Oni?”

- „Nie oni.” – Gwidon nie westchnął na głos tylko żelaznym wysiłkiem woli. – „Jak będą oni to będziesz wiedział od razu. Nie będzie czasu na ‘chyba’ i ‘może’”.

* * *


Nie oni. Kimkolwiek byli ci, którzy przyjechali pod „Węgorza” w eleganckiej kolebce południowego wyrobu, nie byli od Revalda, nie znali go, nic o nim nie wiedzieli i w ogóle to nie mieli czasu gadać, gospodarzu prowadź do alkierza. Zadaszony powóz z dwójką niuchających jak czajniki gniadoszy nie przyniósł tego, kogo wyczekiwano. A że przykazanie od Legionu było jasne, a lepszego miejsca na czekanie niż karczma „Kamulca” być nie mogło – czekali. Coraz bardziej skłonni, by sobie jednak żwawiej podlać, poznać się i – jak alkohol da – polubić. W końcu coś mieli niby razem robić.

Zbieranina była barwna. Może nie szatą, ale jednak zapraszająca spojrzenia odmiennością od szarych Kowalskich. Ten od karczmarza, jakiś jego znajomek, Gaspard chyba, niektórym rzucił się już wcześniej w oczy przy okazji jakichś Legionowych sprawunków. Lubił gadać, a do tego mielił językiem ładnie. Tyle tylko, że póki co nie było jeszcze i o czym gadać. Krasnolud, Gorri, był jedynym z którym znał się więcej niż z widzenia, ale też nie było tak, żeby miał ochotę klepać się z nim po pleckach i gżdulić gorzał. Panowie woleliby pewnie bardziej przypijać do elfki – nie dość, że jedynej kobiety w całym towarzystwie to jeszcze tegoż egzotycznego, rzadkiego na północnych ziemiach gatunku. Lairiel jednak na razie trzymała rezon, choć niewygodnie jej było pod jednoznacznymi spojrzeniami z sąsiednich stolików.

„Kaczor” znosił całą rzeczywistość wokół z godną podziwu obojętnością, w pełni oddany wodzeniu łyżką po dnie miski, zygzakiem między jedną cząstką kapusty a drugą. Tyralyon wydawał się równie skupiony, ale jego spojrzenie wędrowało ku sprawom bardziej wzniosłym, raczej ku powale, belkom stropowym i żyrandolom. W punkcie między jedną a drugą ekstremą znajdował się Jasper, wyprostowany jak struna, wodzący wzrokiem na poziomie pośrednim, akurat po twarzach i sylwetkach ludzi wokół, wnikliwie rejestrujący ruchy każdego z klientów.

No i byli jeszcze ci dwaj, na swój sposób podobni, jeśli szło im się bliżej przyjrzeć, ale wiekowo z dala od siebie. Młody – i widać było, że młody – miał lat ze dwadzieścia góra. Stary – wcale nie było widać, że tak stary – ile miał lat w pierwszej chwili po prostu ciężko było oszacować. Wigoru w każdym razie mu nie brakło, co szło wyczytać po wylewności, z jaką się przedstawił. Malcolm Tumuluz.

- „A ten drugi to Robert” – rzucił dodatkowo, jakby z musu.

Wzajemnemu obłaskawianiu i spojrzeniowym ocenom czasu może byłoby dość, bo Krulla nie było ani widu, ani słychu, ale czas ruchu wreszcie nadszedł. Dla „Kaczora”. „Kaczor” ruszył do wychodka.

- „Się chyba nie doczekamy” – mruknął jakoś pod nosem, jakby się usprawiedliwiał. A wcale nie trzeba było. Doczekali się. Doczekali się, choć nie tego, co sobie życzyli.

* * *


- „Ten? – Bekon wygramolił się ze swoich zwałów siana i przycisnął do prześwitu w deskach, o mało co nie wybijając drewienek ze ściany.

- „Ten, ani chybi. Lecimy.” – Gwidon kopsnął w deskę na dachu stodółki, odrzucił klepkę i cichcem wślizgnął się na dach. Z nożem w zębach zjechał po pochyłym daszku na dół, odbił się od ściany gospody i wylądował zgrabnie na beli siana.

- „O masz, a co to? Panna z nim? – Zbój dołączył do szykującego noże kompana. – ”Skąd panna? Gdzie dziedzic?”

- „To jest dziedzic, Bekon. Ją bierzemy za kudły.” – Dryblas wychylił się zza węgła i wyczekał aż Revald z pannicą zsiądą z koni i przywiążą zwierzęta do palików. – ”Dobra, gotowy? Gwiżdż chłopaków, tłuczemy dziada, bierzemy pannę i w lot”.

* * *


Gwizd jak gwizd, mało kogo by oderwał od kufelka, ale głos „Kaczora” idącego za potrzebą już skojarzyli. Wydarł się coś, pewnikiem alarmowo i towarzystwo zdecydowało – po krótkich chrząknięciach – że jednak się ruszą, pójdą zobaczą, co to tam się wyprawia.

* * *


Nóż pacnął przez werandę jak nietoperz spadający na insekta, niemal bezszelestnie, chyłkiem. Tyle szczęścia Revalda, co w grubym watowanym kołnierzu – majcher świsnął, przebił się przez wełnę i dziabnął rycerza po szyi, ale zahamował dość, by nie wbić się do głębi. Drugi nóż dosięgnąć mężczyzny już nie miał prawa. Facet był już trzy kroki dalej, ze ściągniętym z jaszczura mieczem, w pędzie do wyskakującego zza rogu duetu zbójów. Rąbnął z wyskoku, pozwalając sobie jeszcze w przelocie na fintę, ale zbir naprzeciwko nie był pierwszy lepszy. W tych stronach ludzie, którzy porzucali życie na zapiecku żyli krótko. Ci, którzy zsunęli się z ciepłego pieca i wyżyli na zimnie świata musieli coś umieć, jeśli ciągle dychali.

Revald niegościnność świata znał długo. Odbił kontrujące uderzenie dryblasa, zbił poprzecznym cięciem próbę obejścia go przez dziobatego, wyskoczył pomiędzy obu niskim skosem zmuszając zbójów do desperackiego uskoku. Dziobaty nie wyrobił, przewrócił się, przekoziołkował i zaczął szybko gramolić z ziemi. Gwidon ustał. Pomogła niby deska werandy, ale grunt, że ustał na nogach. Odbił się od deski i rzucił w sukurs koleżce, którego Krull umyślał szybko wyłączyć.

- „PUSZCZAJ!” – wrzasnęła przeraźliwie jakaś niewieściego głosu istota. – ”TFU, PFU, PFUSZCZAJ!”

- „Biegiem, biegiem tu!” – „Kaczor” wkroczył na scenę z lekkim opóźnieniem, ale szybkim wezwaniem do kompanów chciał kiepski timing naprawić. A było co naprawiać.

Revald, dopóki dziewczyna się nie wydarła, komunikując tarapaty, był na dobrej drodze, by rozprawić się ze zbójami. W kluczowym momencie przyszło jednak martwić się za sprawą pannicy i o nieswoje dupsko, więc napastnicy szybko wykorzystali moment. Bekon pozbierał się z czworaków, Gwidon już atakował od flanki, a jeden z tych, którzy wcześniej czaili się przy magazynku – Bułka bodajże, kij go wie – zaraz pospieszył, żeby jeszcze wyrównać szanse. Nie mogło być dobrze. I nie było, watowany kołnierz zaczął przesiąkać czerwienią. Znak, że nóż jednak nie odbił się całkiem bezboleśnie.

Ale co tam szyja i co tam nóż! Pannica, kimkolwiek była, ale szło skojarzyć po reakcjach Revalda, że pewnie nie stajenną, która poprawiała mu popręg, bronić umiała się gorzej. Czemu się dziwić, Gawron nie był dżentelmenem. Panienkę szybko wyciszył rąbnięciem sękatej pięści między oczy, zarzucił sobie przez ramię i dalejże na powóz. Dwóch kolegów – widać spisek się poszerzał, na Krulla czekało już pod „Węgorzem” z tuzin osób - zdzieliło konie po zadach i kolebka ruszyła dziko, wyskakując akrobatycznie na skórzanych rzemieniach.

To już wszyscy, wylegli na podwórze, członkowie zawiązanej „Pod Wijącym Węgorzem” kompanii widzieli. Jakby tego było mało, zobaczyli jeszcze, jak pyzaty łysol, sam już w strzemionach, na kobyłce Revalda, odwiązuje wolne konie od palików i dalejże, tłucze zwierzaki po zadach, śląc wierzchowce hen w popłochu, byle uwolnić kolegów od pościgu.

Było jasne. Ktokolwiek czekał na Revalda w zasadzce, wiedział na razie o jego planach więcej, niż Gnorri, Lairiel i reszta towarzystwa. Ale szybką dedukcją czegoś nowego dowiedzieli się i protegowani Legionu. Dodając dwa do dwóch zrozumieli, że w sprawach, z jakimi polecono im się mierzyć istotny jest nie tylko Krull, ale i rudowłosa dzieweczka, kimkolwiek by nie była. A już jeśli owe sprawy miały mieć swój jakiś ciąg dalszy to w układance były potrzebne oba elementy.

Chyba? A jeśli nie, to gdzie leżała większa waga? I tak w ogóle… Kto miał teraz właściwie czas na myślenie?
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 25-11-2015 o 00:16.
Panicz jest offline