Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-01-2016, 21:40   #2
Dekline
Opiekun działu Warhammer
 
Dekline's Avatar
 
Reputacja: 1 Dekline ma wspaniałą reputacjęDekline ma wspaniałą reputacjęDekline ma wspaniałą reputacjęDekline ma wspaniałą reputacjęDekline ma wspaniałą reputacjęDekline ma wspaniałą reputacjęDekline ma wspaniałą reputacjęDekline ma wspaniałą reputacjęDekline ma wspaniałą reputacjęDekline ma wspaniałą reputacjęDekline ma wspaniałą reputację
 Felix



Oczekiwanie na wyruszenie w góry
Felix z lasu - łowca, zawsze skory do pomocy, miły i prostoliniowy. Bardzo przywiązany do swoich przybranych rodziców. Podczas wyprawy napotkał wiele trudności i niesprawiedliwości tego świata, jednakże nie zmieniło to jego dobrego serca. Trzydzieści dni, podczas których siedział w swojej chacie uczył się uczył się nowych rzeczy i przygotowywał do wyprawy, nie zapominając o przybranych rodzicach.

Felix wkraczał do wsi z niepewnością, widział jak postrzegają go mieszkańcy Armutsiedlunga; jako demona i siłę nieczystą której należy się bać. Dlatego też gdy karawana zbliżała się do wsi Felix trzymał się na uboczu. Co prawda starszyzna wioski wiedziała o jego przybyciu ale z dystansem podchodziła do historii jakie słyszała. Jedynie Jonas zachował zimną krew i zaczepił Felixa jeszcze zanim zebrała się cała wieś:

- Młody, przepraszam za to co teraz powiem, ale to dla Twojego dobra. Tu już pomogłeś, zrobiłeś dla nas bardzo dużo, ale teraz idź do rodziców, pewno Ciebie czekają, nie będę wstanie pomóc ci jak ludzie dowiedzą się o Twoim przybyciu. Wiem o Twojej sprawie, jakoś to odkręcimy, póki co siedz w chacie i nie wychylał się zbytnio.

Prawie całą drogę powrotną do rodzinnej wioski z Felixa zadręczały myśli o tym jak ludzie zareagują na jego widok, zwłaszcza, że wiedział, że jest całe szczęście, że nie mutantem, ale jakimś halfingiem… Dlatego na widok Jonasa mało mu nogi się nie załamały. Po krótkim oddechu ulgi na wieść o tym, że Dieter i Bianka żyją i że ma poparcie władz wioski zapytał się:

- Dziękuję za ostrzeżenie! Zanim z niego skorzystam możesz mi powiedzieć jak oni moi rodzice przeżyli całą tą historię?

- Hm… szczerze, to nie znam szczegółów. Jakoś sobie poradzili, jak każdy zresztą, Bianka podobno zachorowała. Wiesz Dieter też młody nie jest, a drwa do ognia trzeba było przynieść - podobno złapała jakieś choróbstwo i ją rozłożyło. Nikt się tym nie przejmował, były ważniejsze rzeczy

Za namową Jonasa, łowca udał się do Dietera i Blanki, szedł bokiem, mijając chaty i ich mieszkańców. Nie było to trudne gdyż większość powoli zaczęła wychodzi z domów i zmierzać w kierunku placu.

Dom był taki jakim go zostawił wyruszając w podróż. Na szczęście dojście do drzwi było odśnieżone a z komina unosił się dymek - znak że ktoś w środku jest. Drzwi otworzyły się skrzypiac niemiłosiernie, zanim jeszcze Felix się do nich zbliżył. Jego oczom ukazała się licho wyglądajaca postać, która okazała się być nikim innym jak przybranym ojcem łowcy - Dieterem. Mężczyzna nie wygladał za dobrze, nawet pomimo grubego zimowego płaszcza widać było iż jest wychudzony. Ubranie wisiało na nim jak na badylu, policzki miał zapadnienięte a oczy jakby nieobecne. Gdy tylko Dieter zobaczył swojego przybranego syna natychmiast ruszył w jego kierunku obejmując go bardzo słabym uściskiem, a jego oczy zeszkliły się i widać było w nich szczęście. Dieter nie powiedział ni słowa, może nie miał siły a może był zbyt zaskoczony tym spotkaniem. Niestety, z chaty za Dieterem nie wyszła Bianka…

Gdy tylko Dieter wyszedł z chaty Felix podbiegł do niego i serdecznie uściskał i w końcu powiedział:

- Witaj ponownie DIetererze! Jak żyjecie? Jonas powiedział, że Bianka zachorowała...

- Jakoś... - odpowiedział zdawkowo, przez zęby, ledwo otwierając usta, a następnie zaprowadził młodego do kobiety; leżała na łóżku przykryta pierzem który co chwilę unosił się i opadał. Bianka odwróciła głowę w kierunku Felixa i uśmiechnęła się delikatnie. Widać było że ruch sprawiał jej ból. Chciała coś powiedzieć, lecz zanim to uczyniła porządnie kilka razy zakaszlała prawie się przy tym dusząc:

- Dobrze ci widzieć mój mały, wiedzieliśmy z ojcem że wrócisz.

Felix smutno się uśmiechnął i powiedział:

- Przecież nie porzuciłbym tak dobrych ludzi na pastwę losu. Wiedziałem, że niecierpliwie na nas czekacie, niestety Erich zginął i na pomoc jaką zdąbędziemy Armstiedunga. Ano się udało… przybędą tu mieszkańcy wioski Grillcunter i przybyła z nami kapłanka Shallyi z Imperium Victoria. Gdyby Dieter sprowadziłby ją tutaj może by coś pomogła?

- Kapłanka? Tutaj? - wtrącił się w rozmowę Dieter, całkowicie nie zwracając uwagi na resztę wypowiedzi Felixa, po czym wychodząc z pomieszczenia rzucił na odchodne:

- O tak, ona nam pomoże..

Po chwili zniknął za drzwiami, a Felix został sam z Bianką.

- Wybacz mu dziecko, on dalej myśli że ja z tego wyjdę, ale nie mówię mu wszystkiego, nie chce go smucić. Widzisz, to nie jest zwykła grypa, tu potrzebny byłby cud, nic więcej nie jest w stanie mnie urat… - wypowiedz została przerwana atakiem kaszlu, Bianka w końcu odkrztusiła to co jej zalegało, a na podłodze wylądował sporej wielkości glut obmyty krwią i jakąś żółta wydzieliną - to nie był dobry znak.

Gdy Dieter wybiegł z chaty Felixowi zostało tylko zaopiekować się Bianką i oczekiwać jego przybycie z pomocą. A w tym czasie miał sporo czasu na ponure rozmyślania o spustoszeniach wioski jakie widział z daleka, o rozmowach jakie być może w tej chwili toczyli pozostali uczestnicy wyprawy z mieszkańcami wioski i jej władzami. Z kolei stan zdrowia Bianki budził poważne obawy. To co wikichała starsza staruszka przypominały Felixowi paskudztwa, które widział u mutantów.... Miał nadzieję, że Victoria powie, że temu jakoś zaradzi i że nie jest to mutacja.

Dieter długo nie wracał, lecz gdy w końcu drzwi się otworzyły, w progu stanęła dwójka osób: Dieter i rzeczona Victoria. Bianka nie zmieniła swojego zachowania, lecz Dieter miał wyraźnie lepszy humor. Babulinka przysiadła na łożku chorej, chwilę porozmawiały o tym co Biankę boli i w którym miejscu. W międzyczasie Dieter próbował zadawać pytania dotyczące stanu chorej, lecz Victoria tylko się do niego uśmiechała i palcem nakazywała ciszę. Następnie przyłożyła rękę w okolice klatki piersiowej i zaczęła szemrać coś pod nosem. Łóżko zaczęło delikatnie drżeć aby wytłumić się chwile później. Babulinka odjęła rękę i poprosiła Biankę aby wstała.W tym momencie wtrącił się Dieter, mówiąc ze chora ledwo się rusza. Ta miała jednak inne zdanie o stanie swojego zdrowia; odrzuciła pierzynę i przekładając nogi przez łożko usiadła na jego krawędzi. Ledwo żywa starowinka w sekundę zaminiła się w pełną sił nie tak znów starą kobietę. Jej oczy otworzyły się szerzej a na twarzy dało się zobaczyć uśmiech. Dieterj już chciał przytulić swoją żonę, lecz stało się coś nieoczekiwanego, Bianka ponownie zaczęła kaszleć, nie mogła przestać, zgięła się w pół i zaczęła jakby wymiotować, a z jej ust wyleciało sporo krwi, płynów i glutów jakie widział wcześniej Felix. Wszyscy byli przerażeni, tylko Victoria nie straciła rezonu, ponownie się uśmiechnęła i wytłumaczyła że to normalne, choroba ustąpiła, lecz to co złe potrzebuje jeszcze kilka dni aby opuścić ciało Bianki - należy nie tłumić kaszlu i nie wychodzić na zimno.. Wykorzystując szok w jaki wprawiła domowników, Babulinka udała sie do wyjścia

Gdy uradowany Felix zuważył, że kapłanka zmierza do wyjścia poprosił:

- Victorio zostań jeszcze trochę!

- Tak? - babulinka stanęła przy drzwiach jeszcze ich nie otwierając.

- Jak było po wejściu do wioski. Ludzie dużo się pytali?

- Nie mówili za dużo. Chyba większość z nich nie uwierzyła że wróciliśmy, albo byli zajęci jedzeniem. W ogóle się im nie dziwie. Tylko starszyzna chciała mniej więcej wiedzieć jak poszło. Jak załatwią sprawę jedzenia to mają zarządzić zebranie, teraz nie ma na to czasu, są ważniejsze sprawy.

Twarz Felixa pobladła:

Jakie ważniejsze sprawy? Coś się stało? - gwałtownie się zapytał i zaczął się nerwowo wpatrywać w Victorię i Dietera.

- Wiesz, prawie miesiąc na głodzie i do tego choroby. Opowieści z podróży zeszły na drugi tor. Teraz trzeba pomóc ludziom, jakoś dzwignąć się na nogi.

Felix smutno spuścił głowę:

- A zatem dużo ludzi choruje, więc jesteś tam bardzo potrzebna.

- Tak, dlatego muszę tam czym prędzej pójść. Przepraszam, porozmawiamy kiedy indziej. Dbaj o mamę, wyzdrowieje, tylko potrzebuje czasu.

Felix wstał podszedł do kapłanki i rzekł:

- Mi to dziękuję za wszystko! - i uściskał staruszkę, po czym odprowadził ją do drzwi.

Gdy Victoria wyszła Felix zapytał się Dietera:

- A tak właściwie co się działo w wiosce w czasie, gdy nas nie było?

Victoria wyszła zamykając za sobą drzwi, a Dieter usiadł przy łóżku Bianki i opowiedział Felixowi tyle ile wiedział. Felix po wydarzeniach tego dnia był tak zmęczony, że mógł się tylko odwdzięczyć tylko zdawkowym opowiedzenie tego co się działo na wyprawie co uczynił z znużonym głosem.


 Marwald Kolekcjoner


Oczekiwanie na wyruszenie w góry
Marwald, śmieciarz, wybraniec boży, zbawca ludu. Chory psychicznie człowiek przeświadczony o swojej wyższości, jednocześnie dbający o swoich towarzyszy i innych ludzi. Podczas wyprawy napotkał wiele trudności i niesprawiedliwości tego świata, jednakże nie zmieniło to jego dobrego serca.

Trzydzieści dni, podczas których siedział w swojej chacie, powoli zauważał zmiany. Wiele razy spostrzegł u napotkanych ludzi trzecie oko, znajdowało się ono na czole, pośrodku nad tymi które znajdowały się tam normalnie. Był to dla niego sygnał iż osoba którą napotkał jest ważna w jego życiu, i tak też zresztą było. Śmieciarz konsekwentnie dążył do swojego celu. Nie miał zamiaru rozgłaszać tego przed każdym, ale postanowił zgłębić nauki magiczne, tym samym pobierał je u Pani Victorii, czekając końca zamieci i wyczekując znaków. Od babulinki nauczył się wiele rzeczy, głównie o magii, jej pochodzeniu, rodzajach i tym podobnych – aby móc lepiej walczyć ze złym czarodziejem.

Bardzo ważna była również chociażby podstawowa znajomość języka tajemnego. Ze zdziwieniem spostrzegł iż język ten był dla niego zadziwiająco prosty do opanowania. A może to sam Bóg obdarzył go kolejną łaską? Pod koniec zamieci mógł już bez problemu przeczytać prawie cały notatnik. Czytanie trwało dość długo, i na pewno nie mógłby deklamować pisma w tak płynny sposób jak Victoria, nie mówiąc już o pisaniu czegokolwiek,ale mając dłuższą chwilę potrafiłby odczytać prawie każdy tekst.
Marwald był tak zapracowany iż nie zauważył jednej ważnej rzeczy, pewnego dnia zajmując się swoją higiena zauważył dziwną krostę na czole. Na początku zlekceważył sprawę, był zbyt zajęty ważnymi sprawami żeby przejmować się jakimś skórnym wykwitem. Śmieciarz był zmęczony nauką, jego wzrok powoli pogarszał się, a widok zdawał się być coraz to bardziej zamglony. Pewnego dnia, po przebudzeniu, zauważył iż jego wzrok powrócił do normy, a uporczywe swędzenie na czole zanikło, a jego miejsce zajął ból, gdyż właśnie wsadził sobie palec do oka...trzeciego oka. Dodatkowe oko, poza tym że było darem od Boga, pozwalało Marwaldowi widzieć więcej aniżeli normalny czlowiek. Niestety, coś za coś, dodatkowy organ zajął część miejsca przeznaczonego na inny. Słuch Marwalda znacznie się pogorszył. Marwald wiedział doskonale, że wraz z darami przychodzą wyrzeczenia, a wraz z zmianą jaką otrzymał na jego barkach pojawił się płaszcz z kapturem, który nie tyle że dodawał kapłańskiego wyglądu, ale gdy zakładał kaptur to ukrywał to za co człowiek mógł pójść prosto na stos. Trzecie oko mogło by się nikomu nie spodobać, a jak to powiada starszyzna im mniej widać, tym mniej świerzbią łapki. Śmieciarz ukrył oko na co dzień za grzywką zdobiącą czoło, ale także miał wspomniany kaptur, w cięższych sytuacjach jak wiatr czy inne czynniki których grzywka mogła by być zdradziecka.
Czas płynął, a mężczyzna wiele osiągał, lecz także wiele się w nim zmieniło. Nie ganiał już za byle jakimi śmieciami, teraz skupiał się na rzeczach wyjątkowych, które mogły mu posłużyć do celów, jakich nikt innych by ich nie użył. Nie wygłaszał nauk bożych wśród tłumu kilku ludzi, robił to teraz przed całą wsią, czasem darł się tak bardzo, że nie było nie możliwości aby go nie usłyszeć. Dawał nadzieję tym co bali się jutro, bo przecież oni wrócili tak jak obiecali. W dalszym ciągu nie zmieniło się jego niesienie pomocy, bowiem zawsze gdy tylko miał czas biegł pośpiesznie do swego przyjaciela Felixa aby mu pomóc, aby jego przyjaciel mógł się posilić i nie zamarzł. Każdy przecież wiedział, że tamten nie posiadał ręki, a jakiekolwiek wsparcie było dla niego ratunkiem. Marwald po całej tej wyprawie strasznie się za nim stęsknił, teraz chciał to nadrobić, tak samo jak pierwszego dnia gdy przyjechali skrzętnie ukrył trochę jedzenia, które dał właśnie mu. To uczucie, że spełniło się daną obietnice, było to coś więcej niż jakiekolwiek pieniądze, było to coś czego nie da się ot tak otrzymać.

Jednakże dni spędzone na naukach były także dniami prób. Marwald poznawał coraz to głębsze zasoby magicznej wiedzy i oczywiście nie miał zamiaru jej nie sprawdzać.Mężczyzna albo miał talent albo niezwykłe szczęście, które czasem mogło wyglądać jak jakiś pech. Pewnego razu będąc na dworze zauważył świecący się przedmiot, jak nic nie potrafił się opanować. Podszedłszy bliżej zauważył, że jest to kamień, ale nie byle jaki bo krzemień. Uniósł go na wysokości twarzy i się na nim skupił przyglądając, gdy nagle z jego ręki wydobył się niebieski płomień. Śmieciarz wywrócił się ze zdumienia, chowając rękę w śniegu. Okazało się, że nie oparzył się, a owy krzemień postanowił zachować i nikomu o tym nie mówić. Jednakże kamień zniknął wraz z płomieniem. To wzbudziło w nim wiele myśli, jedną z nich była potrzeba zbierania tak bardzo użytecznych przedmiotów.

Teraz był jeszcze bardziej pewny tego, że został wybrany przez Boga. Od kiedy ludzie pamiętali Marwalda, ten zbierał rzeczy, które nie jeden raz nie miały żadnego znaczenia dla innych. Ważnym dla niego było zrozumienie księgi i amuletu.Rankami, gdy wszyscy jeszcze spali starał się przeczytać to co było napisane w języku tajemnym. Jak się okazało to co dla innych wydawało się być pustą stroną dla niego było kartami z tekstem, do tego wszystkiego z wiedzą, która mogła przynieść wiele kożyści. Teraz gdy rozumiał język tajemny potrafił co nieco rozczytać.Nie były to tylko dziwne znaki, a powoli nabierały sensu. Księga zawierała opisy kolejnych sztuk magicznych, lecz Śmieciarz nie kojarzył aby Victoria coś o nich mówiła, a przecież uczyła Marwalda dość długo o typach zaklęć i rodzajach magii. Po dłuższej, głównie z powodu niskiego poziomu umiejętności, lekturze księgi Śmieciarz doszedł do wniosku że pismo traktuje o mutacjach, i co ważniejsze, o sposobie ich odwracania! Marwald dostał kolejnej motywacji, bo przecież o tym mówił wysłaniec boga, który mu ją powierzył. Człowiek wiele się zastanawiał nad swym przeznaczeniem i swoją wyjątkowością, ale nie był w stanie dojść do wniosku dlaczego widzi to wszystko. Pewnego dnia przyszedł mu pewien pomysł, postanowił ściągnąć amulet i położyć obok siebie, tak aby nie mieć z nim kontaktu i w tedy spojrzeć na księgę. Być może to amulet był kluczem i on właśnie pozwalał widzieć zagadkowe stronice tekstu. Marwald patrząc na księgę widział coraz mniej, a gdy amulet leżał już poza zasięgiem ręki Śmieciarza, litery całkowicie znikły ze stronic księgi. Teraz był pewny jednego nikt już nigdy nie może się dowiedzieć o amulecie i jego właściwościach.

Marwald zaczynał być człowiekiem skrywających coraz to więcej tajemnic. Brzemię jakie nosił, będąc wybrańcem boga było bardzo wymagające. Ludzie mogli by tego nie zrozumieć, a co gorsza zbezcześcić. Nie miał zamiaru dzielić się informacjami nawet z Victorią, która go uczyła podstaw. Jego głównym celem był rozwój. Czynił to ciągle za pomocą starszuki i czytania księgi, która była czymś bezcennym. Z biegiem czasu opanował sztukę leczenia naturalnego i początkowe informacje z księgi, które to były swego rodzaju także leczeniem, z tym, że takim jakiego nikt do tej pory nie znał.

Marwald miał wielkie obawy co do korzystania z daru jaki posiadł, obawiał się czy oby na pewno takowe rytuały mogą pomóc. Jednakże był pewny jednego, że w razie potrzeby nie zawaha się. W czasie owych trzydziestu dni wiele się działo, Marwald nie tylko zaczął widywać oczy ale odczuwać magię. Tak jak kiedyś przy kamieniu tak teraz tyle, że z siłą taką jak gdyby było to coś rzeczywistego.


 Max zwany Bezuchym



Oczekiwanie na wyruszenie w góry
Max, samotnik, wychowywany przez ludzi, którzy odeszli gdy był on jeszcze młody. Nie stronił od innych mieszkańców wsi, przychodził czasami do wsi, lecz robił to raczej rzadko,gdyż ludzie pół-żartem nazywali go bezuchym z racji jego przyciętych uszu. Pomimo że był członkiem tej małej społeczności, to zawsze czuł się trochę inny niż wszyscy.

Podczas wyprawy napotkał wiele trudności i niesprawiedliwości tego świata, jednakże nie zmieniło to jego dobrego serca. Trzydzieści dni, podczas których siedział w swojej chacie, powoli zauważał zmiany w jego ciele. Jego skóra straciła swoją naturalną barwę, a na domiar złego dostał dziwnej wysypki – na szczęście nie była ona widoczna. Oprócz dziwnych zmian na skórze odczuł również coś, czego nie potrafił nazwać. Miewał zwidy, kilka razy zdawało mu się,że je posiłek, gdzie w rzeczywistości przykładał do ust łyżkę z zawartością zmarznięta na kość. Po kilku takich akcjach zdał sobie sprawę, że z jego umysłem jest wszystko w porządku, tylko jakimś dziwnym sposobem wysypka na jego dłoniach powodowała zamarzanie różnych przedmiotów. Odkrył, że może decydować, czy dany przedmiot ma zamarznąć, czy nie. Zapewne zwariowałby, gdyby nie to, że podczas drogi powrotnej do wsi mimochodem słuchał opowieści Victorii, która tłumaczyła Marwaldowi zawiłości magii. Max dopasował sobie to, co słyszał, do sytuacji w jakiej się znajdował. Oczywiście nikomu nie powiedział o swojej nowej umiejętności. Wysypka miała również swoje złe strony, ciężej było mu wykonywać wszystkie prace związane z precyzją.

Tej nocy Max się obudził pod wpływem przerażającego snu. Nic z niego nie pamiętał, prócz strachu. Koszmarnego strachu. Strachu, jakiego do tej pory nie przeżył.Przez dłuższą chwilę siedział, usiłując sobie przypomnieć, za wszelką cenę, choćby mały fragment tego snu.

I nic.

Położył się, po czym zamknął oczy, próbując ponownie zasnąć. Ponownie jego usiłowania zakończyły się niepowodzeniem. Pod zamkniętymi powiekami stale widział sceny z wyprawy. Oraz tych, którzy zostali na szlaku, którzy oddali swe życie po to, by ocalić życie mieszkańcom wioski. A on? Czy lepiej by było, gdyby zginął, jak tamci? Zanim spadła na niego klątwa nieznanego mu czarnoksiężnika? Zanim został przeklętym mutantem? Może lepiej by zrobił, gdyby pchnął się sztyletem i oszczędził sobie tego, co go miało niedługo czekać? Coraz większe zmiany, coraz gorsze zmiany? Pierwsze podejrzliwe spojrzenia? Pierwszy rzucony kamień? A potem co? Wygnanie, czy stos? Co jednak da mu śmierć? Nic. Ulgę od cierpień najwyżej, ale pewne rachunki pozostaną niewyrównane.

Natomiast idea wyrównania wspomnianych rachunków zdecydowanie przypadła Maxowi do gustu. Gdyby tak udało się dopaść tamtego maga... Max z przyjemnością podałby mu rękę... a następnie tylko by czekał, aż tamten powoli zamieni się w lodowy posąg. A potem złapałby wielki młot i walnął prosto w łeb lodowej statuy. A potem jeszcze kilka razy, by został na koniec tylko lodowy pył. Zemsta, ponoć, była słodka. Jednak by się o tym przekonać, musiał żyć.I znaleźć kilka osób, które by się z nim wybrały na polowanie na czarnoksiężnika. Mrozu co prawda się nie bał, ale magowi mogły towarzyszyć różne paskudne stwory.Wtedy z pewnością zdałaby się pomoc.

Nie mógł dłużej siedzieć w samotności, z dala od ludzi. Musiał się dowiedzieć, co planują inni. A potem przygotować się do wyprawy.


 Konrad



Oczekiwanie na wyruszenie w góry
Konrad od zawsze był samotnikiem. Sam był sobie panem odpowiedzialnym tylko za siebie. Utrzymywał się głównie z polowań, jego łuk był dla niego najlepszym przyjacielem. Jeśli ktoś miałby opisać Konrada jednym słowem to byłoby to słowo: „Łowca”. Pomimo iż mieszkał na uboczu to nie był aspołeczny, nierzadko pomagał innym, nawet w obliczu zagrożenia jego własnej osoby. Podczas wyprawy napotkał wiele trudności i niesprawiedliwości tego świata, jednakże nie zmieniło to jego dobrego serca. Trzydzieści dni, podczas których siedział w swojej chacie, powoli zauważał zmiany w jego ciele. Zmarniał, lecz wewnątrz siebie czuł się dobrze. Bardzo często, wyglądając z chaty zauważał szczegóły których wcześniej nie zdołał dostrzec. Raz zdarzyło mu się nawet uchylić się przed spadającą z drzewa czapą śniegu, nic dziwnego gdyby nie fakt że drzewo stało dobre kilkadziesiąt metrów od Konrada. Szybko udało mu się oswoić ze swoimi nowymi zdolnościami. Jednakże jak na razie nie było mu dane z ich skorzystać, gdyż po wyjściu z chaty nie miał na tyle siły aby przezwyciężyć okropną zamieć.

Konrad po przybyciu i rozdzieleniu żywności poszedł zobaczyć czy jego stara chata nadal stoi czy może została rozebrana na potrzeby wioski, o dziwo miała się dobrze więc zaraz zaczął ją przygotowywać bo wiedział, że przez najbliższe trzydzieści dni raczej nie zobaczy nikogo z mieszkańców bo nikt nie będzie chodził bez potrzeby podczas zamieci. Miał zamiar odpocząć do tego przemyśleć dokładnie wszystkie wydarzenia. Nie da się ukryć, że to co spotkali po powrocie było czymś pomiędzy jego czarnych wizji. Czuł niepokój na samą myśl, że za trzydzieści dni będą wyruszać dalej w nieznane. Dziwne, że ludzie jak są w potrzebie nie pamiętają już o tym, że chcieli spalić ich żywcem …

Przed nadejściem zamieci miał kilka dni na zniesienie do chaty odpowiedniej ilości drewna jak i jedzenia, przygotowania wszystkiego tak aby nie trzeba było wychodzić w zamieć co nie jest ani przyjemne ani bezpieczne. Myślał też co miałby robić przez około miesiąc czasu, przecież nie może bezczynnie siedzieć i nic nie robić bo to tylko szkoda czasu którego nie lubił marnować. Przeglądając dostępny ekwipunek stwierdził, że tego czego może im braknąć to strzały. Mieli łuki ale co im po nich skoro zabraknie im strzał. Jako łowca umiał zrobić dobry promień strzały, umiał je nawet naprawić jakby taka się lekko uszkodziła, ale wykucie grota od podstaw to już coś czego nigdy nie zrobił ale też nie wyglądało jakoś poważnie trudno.

Po wszystkich przygotowaniach nadeszły pierwsze dni śnieżycy, dni długie które spędzało się milej w starej chacie którą około miesiąca temu zostawił wyruszając, chacie którą przygotował na najbliższy miesiąc jak i miesięczny okres intensywnej nauki.

Od pierwszego dnia zaczął żmudne ćwiczenia co do kucia grotów do strzał, same promienie wiedział jak zrobić i co od nich wymagać więc kwestia tylko czasu na struganie, lotki nie raz naprawiał w swoich strzałach więc tu problemem były tylko pióra. Prawdziwym problemem okazało się odpowiednie kucie i hartowanie grotów bo te albo nie chciały się formować albo były na tyle kruche że po jednym testowym strzale się łamały.

Po kilku pierwszych dniach wykuwania nieudanych grotów Konrad zajął się bardziej relaksującym zajęciem jakim było struganie promieni dla strzał, czynność prosta ale czasochłonna, stwierdził, że lepiej przygotować sobie najpierw to co prostsze aby mieć więcej czasu na zajęcia wymagające uczenia się. I tak oto kilka dni to była błoga cisza i spokój lecz następne od poranka do południa to tylko kucie dochodzące z chaty łowcy przerywane soczystym przekleństwem kiedy to coś się nie udało albo kiedy łowca się przypalił lub stuknął młotkiem nie tam gdzie trzeba.

W pewnym momencie Konrad zaczął dostrzegać bardzo niepokojące objawy marnienia, czuł się dobrze lecz jego ciało jakby było przez coś opróżniane. Na początku myślał, że to z przemęczenia i wypacania sporej ilości płynów w gorącym od paleniska do rozgrzewania grotów domu. Zaczął się przejmować kiedy pomimo zwiększenia już i tak sporych porcji jedzenia nie spostrzegł wcale zatrzymania procesu zmian jego organizmu. Do codzienności dnia dorzucił nawet poranne i wieczorne ćwiczenia czy to kondycyjne czy to siłowe lecz i to nie przyniosło żadnych efektów, w głowie zaczęło pojawiać się tylko jedno słowo… MUTACJA…

Na samą myśl o tym robiło mu się niedobrze, czyżby nawet i ich wioska nie ustrzegła się zgubnego wpływu… a co jeśli tylko on odczuwa takie efekty? Czy czeka go śmierć z rąk kamratów z którymi już trochę przeszedł? A może to wpływ ich spotkań z mutantami… praca od tej pory nie szła już z takim wigorem jak na początku, Konrad popadał w zadumy w których rozmyślał co teraz z nim, ewentualnie z nimi będzie jeśli dotyka to nie tylko jego.

Wraz z niszczycielskimi postępami „choroby” zaczął dostrzegać jakby jej plusy… choć na samą myśl stwierdzenia „plusy mutacji” robiło mu się niedobrze i czuł niepokój.Na pewno stał się dużo bardziej zręczniejszy co spostrzegł podczas prac nad strzałami które wymagały skupienia i zręczności chociażby zakładanie lotek i przytwierdzanie grotu. Nie mógł też nie zauważyć, że jego umiejętności strzeleckie wzrosły, niby walki które odbyli mógłby uznać za jakieś tam ćwiczenia, jak i również samo testowanie wykutych grotów ale to i tak za mało jak na tak wielkie postępy.

Jego wzrok też jakby się poprawił, w ciągu dnia potrafił dostrzec naprawdę odległe obiekty a i celowanie na dalekie dystanse wydawało się jakieś takie proste. Wcześniej nie zauważalne rzeczy nagle były dla niego takie oczywiste.Ilekroć przyglądał się sobie przed snem stwierdzał, że wyglądał jak jakiś strasznie chory i głodujący człowiek mimo, że czuł się bardzo dobrze i jakoś tego nie odczuwał, no może po za tym, że zimno dawało się bardziej we znaki jak i szybciej niż zwykle się męczył.
Kolejne dni mijały na dość znanym schemacie, poranne ćwiczenia, najpierw nauka wykuwania grotów a później już ich kucie i powolne składanie strzał, odpoczynek i znów ćwiczenia wieczorne i sen.Każdego ranka zaznaczał nożem na ścianie upływające dni, tylko w ten sposób siedząc większą część w chacie mógł mieć jakiekolwiek rozeznanie ile dni minęło. Nieubłaganie zbliżał się koniec śnieżycy, dzień w którym będzie musiał wyjść do innych, dzień w którym zobaczą jak bardzo wyniszczało jego ciało, dzień w którym przecież mogli posądzić go o bycie mutantem i spalić na stosie albo po prostu zabić.

Był zarazem ciekaw jak i bał się tego co z innymi, czy też dotknęły ich jakieś zmiany? Łowca nie był głupi, na tą okoliczność miał zamiar wyjść dobrze opatulony ubraniem i nie ściągać go póki nie będzie to konieczne, czapa i szalik dawały na tyle ochronę że ciężko po za oczami było co dostrzec a i jeszcze dochodził kaptur grubej kurty. Miał nadzieje, że najpierw wybada innych zanim pokaże co się z nim stało.Patrząc na ilość nacięć na ścianie dzień ten zbliżał się i to szybciej niż wydawało by się sądzić …


 Waightstill


Oczekiwanie na wyruszenie w góry
Waightstill od zawsze był „tym większym” i „tym silniejszym”. Pomimo tego, że wykonywał zawód nie wymagający od niego wielkiej siły, to i tak wyrósł na sporego chłopa, który jednak przejmował się losem innych. Podczas wyprawy napotkał wiele trudności i niesprawiedliwości tego świata, jednakże nie zmieniło to jego dobrego serca. Przepadła za to gdzieś towarzysząca mu niemal zawsze pogoda ducha.

Podczas podróży trzymał się w ryzach, jednak w miarę zbliżania się do Amundsiedlunga jego niepokój rósł. Po przybyciu na miejsce zrazu ogarnęło go przerażenie - ujrzał obraz zgoła odmienny od tego, który pamiętał, gdy odjeżdżali. Zaraz, popędzany złym przeczuciem, co tchu popędził do chaty Ingwara i nawet nie zwalniając wpadł w biegu do środka - jak taran albo wichura wywalając drzwi z zawiasów. Zaskoczeni domownicy zerwali się na nogi. Waightstill, widząc wszystkich w zdrowiu, nie czekając nawet, aż minie ich osłupienie, z radości rzucił się dusić wszystkich na powitanie.

Kilka pierwszych dni upłynęło jakby w atmosferze święta, a Waightstill nie szczędził języka, by opowiedzieć, co widział i co przydarzyło się ich wyprawie.

Niestety, kolejne dni nie były już tak radosne dla Waightstilla. Powoli zauważał zmiany zachodzące w jego ciele. Pomimo, że nie jadł zbyt wiele, zdecydowanie przybrał na wadze, jego mięśnie stały się twardsze, a ciało tęższe. Siekiera za pomocą której rąbał drewno na opał zdawała się być jakby mniejsza. Waightstill miał trudność w operowaniu nią, jej trzonek był po prostu za mały i nieporęczny! Waightstill, z natury spokojny, coraz częściej ulegał irytacji: pewnego razu przy pracy wkurzył się na własną bezradność i uderzył pięścią w drzewo. Pień o szerokości zbliżonej do uda przeciętnego mężczyzny poszedł w strzępy, a bartnik nie poczuł nawet większego bólu. Co gorsza, jego skóra zaczęła bardziej przypominać powierzchowność smoka niż człowieka. Waightstill wiedział, że to skutek bliskiego spotkania z Lotharem. Wiedział, że zamienia się w potwora. - Wiedziałem! Wiedziałem, że tak będzie! - wyrzucał sobie swoją niewyparzoną gębę, przez którą dostał tęgie lanie. A teraz jeszcze to. No, dobrze chociaż, że zdążyli z Frydą zajrzeć do alkowy, bo teraz wiadomo.

Targany przygnębieniem, znalazł ukojenie w postanowieniu, że - nim chaos ogarnie jego duszę i przyjdzie mu sczeznąć - ubije tego przeklętego czarnoksiężnika, sprawcę tych wszystkich katastrof. Ten cel skutecznie nie pozwalał popaść mu w rozpacz. Na co dzień jednak obawiał się, co będzie, gdy ujrzą go inni. Czy kompani poznają w nim dawnego Waightstilla? A może zmiany wcale nie są nieodwracalne? Zdecydował się zwrócić po poradę do Victorii.

Victoria zamieszkiwała jedną z wolnych chat, domownicy nie mieszkali w niej już jakiś czas i przynajmniej jedno było pewne - nie umarli, ani nie zostali w niej zabici. Ta świadomość pozwalała na względnie spokojną egzystencje babulki we wsi. Victoria otworzyła drzwi i zaprosiła Bartnika do środka. Nie wyczuła zmian w Waightstillu, a może po prostu udawała że nie zauważyła?

Waightstill z ulgą wszedł do chaty, którą zajmowała Victoria, po czym badawczo jej się przyjrzał. Nie dostrzegł jednak żadnej reakcji, która by świadczyła o tym, że Victoria zauważyła zmiany, jakie zaszły w Waightstillu. - Niepodobna! - pomyślał, tym bardziej, że w międzyczasie stał się przecież jak niedźwiedź albo nawet i tur. Wyraźnie przewyższał babkę. Wszedł w głąb izby - chciał usiąść, lecz nagle przestraszył się, że pogruchocze meble - i poniechawszy zamiaru stanął nieopodal paleniska.

- Droga Victorio... - odchrząknął - ...droga Victorio, otóż zdaje mi się, żem i ja padł ofiarą chaosu - Waightstill był zdecydowany szczerze porozmawiać z babką - no i co ja pocznę? Gdzie ja się podzieję? Pewno i zaniedługo Fryda nie będzie mnie chciała! - Padł na kolana przed Victorią, a i tak nad nią górował - Co to będzie? Co wezmę, to za małe - o! - Waightstill sięgnął po pręt stojący przy palenisku i, chcąc zademonstrować swoje nowe możliwości, bez trudu zawiązał na nim supeł - i tak z wszystkim! Czy już na zawsze będę chaośnikiem?

Victoria nie odzywała się przez chwilę, zatem wyobraźnia bartnika ją wyręczyła i podsunęła oczom Waightstilla jej niechybną reakcję:

~ ”Babka jak nie zdzieliła go przez łeb, mało kostura nie połamała - Bałwanie! Stary chłop, a będzie mi tu lamentował jak baba! - huknęła, aż Waightstill wzdrygnął się i skurczył, czy aby na pewno ma do czynienia z Victorią, a nie z tą diablicą Roshwitą, co męża zeżarła. Jak nic w kominie już wisi wędzony Felix“ ~

Może tego właśnie oczekiwał od starowinki? Niechybnie sam się wstydził tego użalania się nad sobą. Nie wiadomo czy to dobrze, czy może źle, ale Waightstill pomylił się co do reakcji babulinki. Już czekał na cios, ale Victoria zdawała się zupełnie spokojnie przyjmować słowa i zachowanie bartnika.

- Wstań chłopcze, nie jestem żadnym bóstwem ani życia mi nie zawdzięczasz, żebyś musiał się przede mną płaszczyć. Chodź tu do mnie dziecko, cokolwiek by się działo, nie możesz się załamywać.

Victoria sięgała Waighstillowi mniej więcej do pasa, więc aby nie wyglądało to dwuznacznie bartnik musiał kucnąć. Babulinka objęła go swoimi delikatnymi dłońmi i pogłaskała po głowie, po czym oddaliła się kawałek aby złapać ostrość widzenia.

- Nikt nie wie co będzie dalej, nikt nie zna przyszłości i nie powie co trzeba zrobić. Najważniejsze to być dobrej myśli i robić wszystko tak jak każe nam serce. Sam przecież pamiętasz co mówił nam Nicholas? Zresztą nie tylko on; ważne to co masz w sercu a nie to jak wyglądasz. Jeśli Fryda naprawdę cie kocha to zrozumie. Fakt, wyglądasz inaczej, ale pomysł o tych nieszczęśnikach, co chaos wypaczył ich wygląd jeszcze bardziej. Niektóry z nich są odpychający, odrażający nawet, wydzielają okropny odór. Nie mówiąc już o tych co i umysły mają spaczone. Także drogi Waightstillu, nie rozpaczaj, mogło być gorzej. Teraz zastanów się co robić dalej, jak przystosować się do życia i jak ….wykorzystać to co dostałeś od losu; bo nie powiesz mi że Twoja siła jest tak do końca zła. A ja postaram się osiągnąć swój cel i znaleźć lekarstwo. Niech każdy z nas zrobi to co potrafi i nie przejmuje się rzeczami na które nie ma wpływu, dobrze?

Waightstill, pokrzepiony słowami Victorii, zwłaszcza tymi o szukaniu lekarstwa dla niego, wrócił do siebie tj. do pierwszej wolnej chaty, która nie była już potrzebna poprzednim lokatorom, a położonej po sąsiedzku nieopodal siedziby Ingwara - naturalnie zrobiło im się ciasno W istocie - myślał, wychylając beczkę przedniego miodu - w tej chwili mieli większe zmartwienia niż jego mutacja, która - jak słusznie zauważyła babka - mogła być atutem, nie brzemieniem. Pokrzepiając się kolejnymi łykami ingwarowego trunku już widział, jak dokonuje bohaterskich czynów, jednym ciosem powala wraże zastępy...

Jednakże wpierw Waightstill musiał przezwyciężyć trudności związane z używaniem ludzkich narzędzi i broni - poprawić zręczność na tyle, na ile to było możliwe. Dobrze, że w mieście zaopatrzył się w halabardę, którą zaczął nosić jak topór. O strzelaniu z kuszy nie mogło być mowy, nad czym ubolewał, ale za to zaczął ćwiczyć się w rzucaniu kamieniami - umiejętność celnego miotania takimi pociskami miała swoje zalety. Powoli zaczął oswajać się ze swoją nową powierzchownością i śmielej pokazywać się publicznie...
 
__________________
ORDNUNG MUSS SEIN
Odpowiadam w czasie: PW 24h, disco: 6h (Dekline#9103)
Dekline jest offline