Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-01-2016, 06:20   #11
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Godzina piąta to faktycznie nieludzka pora na pobudkę! Szczególnie dla tych, którzy kładli się grubo po północy lub żyli jeszcze w innej strefie czasowej.

Mount był jednak bezlitosny i głośny walenie w drzwi wyrwało tych, których nie obudziły wcześniej ustawione budziki. Nie było litości, ani wymówek. Mount okazał się gorszy, niż sierżant musztry w amerykańskiej armii, chociaż mordę darł zdecydowanie mniej. W końcu byli jego klientami i płacili niewąski szmal, za możliwość „ekstremalnej” pobudki.

Nie potrzebowali zbyt wiele czasu na zebranie swoich rzeczy i ogarnięcie się, bo większość po prostu prawie się nie rozpakowywała. O szóstej spotkali się na śniadaniu, niektórzy zbyt zmęczeni „po wczorajszym” by przyjąć w siebie poranną dawkę tłuszczu i węglowodanów. Bo trzeba było przyznać, że kuchnia wyglądała jak paśnik dla grubasów – smażony bekon, kurczaki w panierce, amerykańskie naleśniki, jajecznica, smażone kiełbasy – istna dawka kalorii.

- Bez obaw – Mount nie oszczędzał się. – Spalicie wszystko machając pagajami! Jedzcie. Następny taki posiłek zjemy dopiero wieczorem. A takie frykasy zobaczycie dopiero za sześć dni, kiedy znów dotrzemy do cywilizacji.

Żartował. Zabawiał rozmową. Pomagał znaleźć wspólny język. Mimo dość szorstkiego wyglądu radził sobie z tym nie najgorzej. Widać było, że ma doświadczenie.

- Potem będziemy jedli jeden ciepły posiłek, robiony na kuchence turystycznej. Energię dostarczy wam suszone mięso i batony energetyczne. Wiosłować!

Tym razem chodziło mu o jedzenie, ale za kilka godzin mieli okazję przekonać się, że ich przewodnik będzie używał tego słowa częściej i w innych okolicznościach.

- Pozamiatane? To spotykamy się za pół godziny na przystani. Komu chce się dwójkę, niech robi teraz. Potem, w kajaku, będzie ciężko.

Zarechotał. A im tak jakoś, odechciało się jedzenia.

* * *

Kajaki były dwuosobowe. Eleganckie i dość pojemne, – co w praktyce oznaczało, ze mieszczą się w ich dwie osoby z niewielkim bagażem osobistym. Poza tym na każdym z pięciu kajaków umieszczono dodatkowy pakunek – z namiotem i sprzętem biwakowym dal dwóch osób oraz zapasami jedzenia i picia.

Każdy otrzymał kamizelkę i kask ochronny, które mieli prawo zdjąć tylko na lądzie.

Dobrali się parami lub pomógł im to zrobić Mount.

Bruce i Arise – nieco zmęczeni wczorajszą imprezą i wspólnie spędzoną nocą.
Angelique i Bobby „Bear” – jako druga załoga.
Mikołaj i Connor – jako trzecia, John i Frank jako czwarta i Mount i Aron – jako ostatnia załoga.
Taki podział wydawał się być i logiczny i miał uzasadnienie, a Mount dokonywał go kierując się zarówno wolą uczestników spływu, jak i swoją oceną ich możliwości – być może błędną.

- My prowadzimy! – zakomunikował. – Przypominam. Żadnych wyścigów, chyba że tak powiem. Początek będzie spokojny. Nabierzecie sił i wprawy, przyzwyczaicie się do wioseł. I jeszcze jedno, płyniecie w parach, bo jeśli ktoś się źle poczuje, zasłabnie czy będzie czuł, ze nie da już rady, niech krzyczy – postaram się doprowadzić nas do bezpiecznego miejsca i dać odpocząć. Jasne?!

Zepchnęli kajaki na wodę, zajęli swoje miejsca, wzięli wiosła w ręce i zaczęli przygodę swojego życia.

Pierwsze dwie godziny zajęło im wiosłowanie przez jezioro, a potem przez wypływającą z niego rzekę. Potem jednak zrobiła się bardziej rwąca i – aby utrzymać się na fali i nie zaliczyć niechcianej kąpieli – musieli dać z siebie trochę wysiłku.

To była prawdziwa frajda! Męcząca, kpiąca adrenaliną przyjemność. Dzika, jak nurt rzeki, który ich porwał.

Na początku, mniej wprawni zaliczyli niegroźne wywrotki. Ale takie bardziej do śmiechu, niż strachu. Kajaki jednak spisywały się doskonale, szybko powracając do właściwej pozycji.

Rzeka wpłynęła do innej rzeki, ta do kolejnej i koło południa płynęli już szeroką, wzburzoną drogą szybkiego ruchu – spienioną, rwącą.
Nie byli na niej sami. Obok nich podobnych wrażeń doświadczali pontonierze i inni kajakarze – zarówno w pojedynczych kajakach, jak w i w podobnych do ich łodziach. Widać było, że trasa cieszy się dużą popularnością.

Koło południa przybili do brzegu, gdzie odpoczywali godzinę razem z innymi amatorami rzecznych eskapad, odpoczywając, jedząc, rozmasowując siniaki. Byli zmęczeni, ale szczęśliwi.

O pierwszej Mount znów kazał im zepchnąć kajaki na wodę, zająć miejsca w niewygodnych siedziskach i popłynęli w dół.

- Za godzinę zrobimy wasz pierwszy wodospad. Malutki. Nabierzemy wprawy! Jak będziemy do niego się zbliżać, trzymajcie się środka i nie wypuście wioseł!

* * *

I faktycznie. Mount poprowadził ich w jakąś odnogę, w której nurt zwężał się, nabierał prędkości. Musieli bardzo uważnie wiosłować, by nie wpaść na jakąś skałę, nie wywrócić się. Nie raz i nie dwa wybijali się jednak w powietrze, w rozbryzgach spienionej wody tak wysoko, że wydawało im się, że fruną a nie płyną, by za chwilę walnąć dziobem o taflę rzeki, w fontannach wody, które obryzgiwały w większości siedzącą z przodu osobę.

Nurt przyśpieszał i kajaki również. Tempo było takie, iż tym o słabszej woli zdawało się, ze kajak zaraz roztrzaska się o niewidoczną w wodzie skałę! Że materiały polimerowe, czy z czego je zrobiono, popękają, a zaraz po nich popękają ciała i kości głupców, którzy odważyli się rzucić rzece wyzwanie!

A potem usłyszeli szum, głośniejszy, niż łoskot przetaczającej się rzeki i ujrzeli, że rzeka kończy się przed nimi! Że spada w dół!

- Trzymajcie się środka!

A potem były krzyki! Dzikie! Podszyte szczęściem i strachem! Były urwane ”Oh, fuck!” – wyrzucane bezwiednie z otwartych do wrzasku ust! I była woda rozbryzgująca się nad nimi.

Kajak Arisy i Bruce’a zaliczył wywrotkę, jako jedyny, lecz Mount był w pobliżu i wyciągnął ich z kipieli, gdy nurt niósł przewrócony bokiem kajak przez kotłującą się kipiel, aż w końcu z pomocą innych łódź znów wskoczyła na fale, pognała do przodu.

A potem rzeka znów rozlała się, zwolniła i resztę dnia płynęli już spokojnie mogąc napawać się surowością i pięknem górskich krajobrazów widzianych z pokładu.

W końcu ponownie dobili do skalistego brzegu, gdzie Mount wyciągnął kajak na kamienie, wypakował z nich sprzęt obozowy i zaczął krzątać się przy rozbijaniu obozowiska.

- Dobra. Zabieramy się za namioty. Potem gotowanie i zasłużony odpoczynek. Ktoś podejmie się pichcenia? Zacznijmy od masła orzechowego.

Uśmiechnął się przyglądając ekipie z nowym zainteresowaniem.

- Musze przyznać, że nieźle sobie poradziliście. Pierwszy wodospad zaliczony i to bez większych problemów. To już coś. Jutro ruszymy o dziewiątej. Zaczniemy krótkim docinkiem łagodnego spływu, potem dwa wodospady, nieco większe od tego, który zrobiliśmy dzisiaj, potem jakieś dwadzieścia mil wzburzoną rzeką. Później zacznie się pod górkę. Dosłownie. Będziemy musieli przetargać łodzie osiem mil górami do jeziora Wampatuga. Tam wpłyniemy na początek interesującego nas szlaku. Jest siła?

Uśmiechnął się ponownie.

- Dobra. Bierzmy się za namioty i obozowisko. Potem mamy ze dwie godziny wolnego nim zapadnie noc. Jak ktoś lubi, może połowić pstrągi, porobić zdjęcia. Tam – wskazał spory nawis nad rzeką – jest świetny widok, chociaż trochę trzeba się powspinać. Działajmy, panie i panowie, nim pośniemy!

Klasnął w dłonie wyrywając ich z przyjemnego otępienia w które chętnie uciekali.
 
Armiel jest offline