Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-01-2016, 19:37   #2
Warlock
Konto usunięte
 
Warlock's Avatar
 
Reputacja: 1 Warlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputację
Wbrew co rusz powtarzającym się przepowiedniom niejednego proroka zagłady, tego dnia nad Starym Światem na nowo zawitał świt; równie krwawy co poprzedni w skali całego kontynentu, lecz dla mieszkańców pewnej małej, zapyziałej wioski na peryferiach Imperium był on najgorszym dniem ich życia - końcem świata jakiego znali.
Po brutalnym ataku człekopodobnych istot, które pod osłoną nocy wyłoniły się z Lasu Cieni; z wioski Krausnick ledwie ostał się kamień na kamieniu. Rozczłonkowane przez topory szczątki wieśniaków zdobiły każdy metr kwadratowy zroszonej krwią ziemi, chaty wciąż płonęły, a krajobraz przypominał swym okrucieństwem pole bitwy, lecz było to tylko złudne wrażenie. To była ponura, groteskowa wręcz rzeź, dokonana na niewinnych i w dużej mierze bezbronnych ofiarach. W takim zwycięstwie nie było żadnej chwały, a jedynie hańba dla spaczonych Chaosem umysłów, które i tak nie potrafiły pojąć co to honor.

Minionej nocy nie miał prawa nikt przeżyć, a mimo to ostała się garstka osób, którym Ranald wciąż sprzyjał, choć każde z nich wolałoby znaleźć się wśród poległych, niż kalać oczy i umysł tą potworną zbrodnią. Podświadomie wiedzieli, że darowano im życie, albowiem bogowie mieli wobec nich zupełnie inne plany, które poznają dopiero u kresu zbliżającej się przygody. Nim to się jednak stanie, będą musieli przejść jeszcze jeden test… Dać upust swej Żądzy Zemsty!


Wioska Krausnick, Ostland
7 Kaldezeit, 2526 K.I.
Świt


Pierwsze promienie słońca przebiły się przez najwyższe korony drzew, tym samym odsłaniając na światło dzienne okrutną rzeź, która splamiła ostlandzką ziemię. Z pochmurnego nieba zaczął powoli padać lodowato zimny deszcz, gasząc ostatnie płonące chaty i swym chłodnym dotykiem przypominając ocalałym, że wciąż jeszcze żyją. Bogowie ronili łzy nad poległymi, smród krwi i spalonych ciał unosił się w powietrzu, a gęste słupy czarnego jak smoła dymu, targane silnym wiatrem, wzniosły się wysoko ponad wioskę, co jeszcze bardziej podkreślało ponury krajobraz, który pozostawili po sobie najeźdźcy z Lasu Cieni. Wesoły śpiew ptaków nadawał tej scenie jeszcze większej groteski, bardziej przyprawiając o dreszcze niż piętrzące się stosy trupów.

Los okrutnie naznaczył mieszkańców Krausnick, lecz kilku nielicznych przetrwało ten pogrom. Jedni zawdzięczali życie dzięki temu, że byli z dala od osady, kiedy plugawa horda rzuciła na nią swój cień, a inni mężnie stawili opór do samego końca i jakimś cudem przeżyli, choć nie powinni mieć na to najmniejszych szans. Tak właśnie było w co najmniej jednym przypadku…


Krople lodowatego deszczu zostawiały na piaszczystym, zroszonym krwią gruncie, mokry ślad. Ich mrożący dotyk zbudził leżącego twarzą w ziemi weterana wielu wojen, który najpierw powoli zacisnął pięść czując pod nią wilgotny od jeszcze niezaschniętej krwi piach, by po chwili otworzyć oczy, błądząc po okolicy ledwie przytomnym wzrokiem i nie mogąc dać wiary temu co widzi. Przywitał go najgorszy widok jego życia, odległe echo koszmaru, którego zaznał minionej nocy. Zderzenie z ponurą rzeczywistością było tym okrutniejsze, gdy zrozumiał, że wszystko co posiadał jeszcze kilka godzin wcześniej, zostało mu brutalnie odebrane w niespełna kwadrans od chwili ataku.
Albert Schulz wydał z siebie dziki skowyt. Z jego naznaczonej głębokimi zmarszczkami twarzy spłynęły prawdziwe, męskie łzy, dołączając do grona padających na grunt kropli deszczu. Ból jaki ścisnął jego serce był niewyobrażalny, niemożliwy wręcz do opisania słowami w jakimkolwiek znanym człowiekowi języku. A mimo to, w jego dobrym sercu zaczęło się rodzić nowe uczucie, będące dla niego echem wielu bitew, które stoczył pod sztandarami Imperium. Uczucie tak silne i pierwotne, że szybko zastąpiło smutek i rozpacz. Gniew… Czysta i nieokiełznana nienawiść, która płonęła w jego oczach tak silnym ogniem, że gdyby tylko było to możliwe, to łzy spływającego po jego twarzy zmieniłby się we wrzątek.
Albert Schulz podniósł się z ziemi, po czym wydarł się na całe gardło, a jego krzyk dało się usłyszeć w niemalże całej dolinie, pośród nielicznych ocalałych, którzy tamtego poranka opłakiwali swych najbliższych. Minionej nocy zginął z rąk najeźdźców emerytowany żołnierz Imperium, a odrodził się z popiołów, niczym feniks, ponury bóg wojny, który pałał żądzą zemsty wobec jednego z najbardziej zapiekłych wrogów ludu Sigmara - zwierzoludzi.


- Skończył się czas opłakiwania poległych. Lepszy byłby z ciebie pożytek, gdybyś chwycił za broń i stawił czoła oddalającym się najeźdźcom - powiedział Schulz, stanąwszy nad Kasimirem, który trzymał w swych silnych ramionach rozszarpane przez topory zwłoki Inge; wieśniaczki, której śmierć stary żołnierz widział na własne oczy podczas szturmowania wzgórza. Jego głos był szorstki, kompletnie wyzbyty z emocji, a jednak kryła się w nim pewna siła, za którą wielu ludzi w trudnych czasach podążyłoby.
Kas zadrżał pod słowami starszego mężczyzny, który wydawał się nie mieć w sobie krzty współczucia. Albert minął go bez słowa, kierując się w stronę reszty mieszkańców Krausnick, którzy wydawali się błąkać po wiosce bez określonego celu i tylko czasem w swej bezsilności rozgrzebywali zawalone chaty w poszukiwaniu ocalałych.
- Zawsze taki byłeś, Schulz, nie? Miałeś w dupie uczucia innych; interesowała ciebie tylko i wyłącznie twoja rodzina. No i gdzie ona teraz jest? - Warknął za nim Kasimir, dzierżąc splugawiony krwią topór, który znalazł się w jego ręku jakby znikąd. Starzec zawsze był wobec niego surowy, choć bardziej sprawiedliwy od reszty mieszkańców, dla których młodzieniec był czarną owcą. Poniekąd nienawidził go za to; Schulz zawsze wymierzał mu najbardziej surowe kary za jego wybryki, a mimo to nigdy nie wygnał go z wioski, sprzeciwiając się opinii reszty sąsiadów, którzy bardzo tego chcieli. Kasimir zaczął żałować, że tak się nie stało - jakimś cudem zdążył przywyknąć do tych wszystkich ludzi, a nawet się zakochać w dziewczynie, której szczątki przed chwilą obejmował. Teraz wszyscy oni byli martwi, za wyjątkiem kilku starych wyg; zbyt upartych, żeby tak po prostu zdechnąć.
- Porwani - odparł starzec równie szorstko, co wcześniej, lecz pod jego pozbawioną uczuć maską krył się ogromny ból, który za wszelką cenę starał się zdławić gniewem.
- J-j-jak to porwani? To oni wciąż żyją? - Zająknął się Kasimir, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. W chwili ataku nie było go w wiosce; obrażony na Inge pognał na pobliską polanę, gdzie uciął sobie sowitą drzemkę. Dotychczas myślał, że nikt nie zdołał przeżyć; nikt z wyjątkiem tej garstki osób, która teraz opłakiwała martwych.
- Żyją, podobnie jak większość kobiet i dzieci, choć ich los jest już przesądzony. Znając te bestie; zostaną złożeni w ofierze mrocznym bogom, chyba, że my będziemy szybsi - słowa żołnierza były okrutne, lecz taka właśnie była prawda. Kasimir nie raz słyszał opowieści przy ognisku o plugawych rytuałach sług Mrocznych Potęg i zadrżał na samą myśl o tym co mogą zrobić z ich kobietami i dziećmi.
- Jakie mamy na to szanse? - Zapytał młodzieniec, choć podświadomie znał odpowiedź.
- Niewielkie. Domem tych bestii są leśne ostępy i wrzosowiska. Znają ten teren lepiej od nas, a więc dotrzymanie im kroku będzie wyczynem samym w sobie - odparł Schulz, po czym odwrócił się plecami do chłopaka i ruszył wzdłuż ulicy, aby spotkać się z resztą ocalałych.
- Nawet jeśli ich dorwiemy to jest nas zbyt mało, aby móc ich pokonać - zauważył Kas, idąc za sędziwym żołnierzem. Zatrzymał się na moment, by obejrzeć się za siebie na zwłoki wybranki jego serca. Była to jednostronna miłość, która zakończyła się równie burzliwie jak się zaczęła. Mimo to wiedział, że nigdy o niej nie zapomni i kiedyś w końcu dokona zemsty; za Hansa, za Duraka i za Inge, którzy byli dla osieroconego młodzieńca jak rodzina.
- Ja dla swojej rodziny jestem gotów zrobić wszystko - powiedział Schulz idąc ramię w ramię z wychowankiem krasnoluda. Spojrzenie jego błękitnych jak głębia oceanu oczu powędrowało gdzieś daleko na południe, zdradzając głębokie zamyślenie. - To samo mogę powiedzieć o reszcie mieszkańców, także o tobie. Jeśli chcesz stchórzyć to masz teraz ku temu okazję. Możesz też zostać z nami i wybierać śmierć w walce w słusznej sprawie. Decyzja należy do ciebie…


- Wielu z was straciło wszystko co kochało; swych najbliższych, rodzinę, przyjaciół… - odezwał się zachrypniętym głosem Albert Schulz, stając na samym środku owalnego placu, przy którym wciąż stała jego chata - nietknięta i pusta, będąca jedynie wspomnieniem życia, które dawniej wiódł.
Wokół niego zebrała się garstka ocalałych, którzy podobnie jak on wcześniej, nie mogli uwierzyć w to co się wydarzyło. Ich ponure oblicza zdradzał chłodny grymas, będący czymś pomiędzy gniewem a rozpaczą.
Łowca Klaus, drwal Magnus, Daniel Steinherz i jego wieloletni przyjaciel; Franz Bauer, starzec Pyotr, który mieszkał tu od niepamiętnych czasów, służący Adar zwany Szarakiem, posłaniec Rupert, klasztorny mnich Wilhelm, grabarz Kasimir oraz służąca Katarina, która wraz ze swą panią przybyła do wioski na kilka miesięcy przed najazdem - żadne z nich nie było zawodowym żołnierzem, choć niektórzy byli w kwiecie wieku i mieli doświadczenie w walce. Trudno więc było oczekiwać, że sięgną zaraz po broń i ruszą w pogoń za najeźdźcami, acz to właśnie w nich swą nadzieję pokładał emerytowany żołnierz. Dla porwanych byli też jedyną szansą na ratunek.
- Nie potrafię znaleźć słów, by opisać to co teraz czuję. Los zakpił sobie z nas darując nam życie, abyśmy mogli pochować swoich bliskich i gdyby nie iskra nadziei, która wciąż kryje się w moim sercu to już dawno poderżnąłbym sobie żyły, woląc śmierć od takiego żywota… - kontynuował swój wywód Schulz, który z każdym wypowiedzianym słowem mówił coraz głośniej i pewniej; jak za dawnych lat, gdy w obliczu nieuniknionej zagłady podnosił na duchu swoich towarzyszy broni.
- Podobnie jak wielu z was; byłem świadkiem tej okrutnej rzezi i jest mi niezmiernie przykro widząc ludzi, których znałem od kołyski wśród poległych. Chciałbym móc ich wszystkich opłakać i pochować, lecz wtedy wydałbym wyrok śmierci na porwane przez naszych oprawców kobiety i dzieci - głośny szmer przebiegł wśród zgromadzonego ludu na wieść o kolejnych ocalałych. Był to dobry sygnał dla Alberta, który uśmiechnął się nieznacznie, upatrując w tym szanse na ocalenie swojej rodziny.
- Dobrze słyszycie. Większość naszych kobiet i dzieci przetrwało. Z całą pewnością wszystkie pochodzące z tych rodzin, które mieszkały po tej stronie rzeki i zapewne też niektóre z mieszkających bliżej klasztoru. Zrabowano także Święty Kielich Sigmara, co zapewne sam Wilhelm będzie w stanie wam potwierdzić, acz nie mogę się nadziwić widząc go wśród żywych. Minionej nocy klasztor płonął niczym żagiew i aż trudno uwierzyć, by ktokolwiek był w stanie tam przeżyć - mówiąc to uważnie przyglądał się potężnie zbudowanemu akolicie, który wyróżniał się wśród reszty mieszkańców swoim niespotykanym wręcz wzrostem. W czasach, gdy o jedzenie było trudno, większość ludzi nie osiągała tak imponujących rozmiarów, co tylko dowodziło luksusom w jakich żyło kapłaństwo.
- Być może proszę was o zbyt wiele, ale to właśnie w waszych rękach leży życie tak wielu istnień; waszych bliskich, a także mojej rodziny, która znalazła się wśród uprowadzonych. Znam dobrze zwyczaje tych bestii i wiem do czego są zdolne. Naprawdę, nie chcecie wiedzieć co zrobią z kobietami i dziećmi, kiedy już dotrą do swojego obozowiska… - urwał na chwilę, aby każdy mógł rozważyć jego słowa, po czym zwrócił się do najbardziej doświadczonego w jego opinii osobnika:
- Magnus… Wśród porwanych widziałem Kristen, a wokół niej garstkę przerażonych bachorów, więc pewnie reszta twoich zaadoptowanych dzieciaków również ocalała. Jeśli się pośpieszymy to uda się nam uratować twoją rodzinę, lecz najpierw musimy ustalić kierunek, w którym podążyła ta horda zmutowanych kozłojebców. Chciałbym, żebyś udał się wraz z Klausem na obrzeża wioski i poszukał śladów, co zapewne nie będzie trudnym zadaniem zważywszy na liczebność najeźdźców - Schulz nie miał wątpliwości, że zwalisty drwal zdecyduje się na pościg, dlatego też nie pytał o jego zgodzę, dobrze wiedząc, że takie pytanie mógłby wziąć za zniewagę. Klaus również wydawał się być rozsądnym człowiekiem, w dodatku doświadczony bolesną stratą, którą załagodzić (choć odrobinę) mógł tylko krwawy odwet.
- Daniel, Franz… Na was też liczę. Możecie nie lubić tych dwulicowych klechów, ale żadne z porwanych rodzin nie zasłużyło na los, który chcą zgotować im najeźdźcy. Wiem, że potraficie odnaleźć się na polu bitwy, a w naszej sytuacji jest to wręcz nieoceniona zdolność. Rozejrzyjcie się po okolicy za czymkolwiek co może się nam przydać w dziczy. Być może uda się nam uratować coś ze zgliszczy… - Schulz nigdy nie przepadał za tą dwójką, a w szczególności za Danielem, któremu w pakowaniu się w kłopoty dorównać mógł tylko lekkomyślny Kasimir. Nigdy nie potrafił też zrozumieć morałów, którymi kierował się przez życie ten, jakby nie patrzeć, młody mężczyzna, a jednak i w tym wypadku nie miał wątpliwości, że pójdzie razem za innymi, aby pokazać oprawcom jak wygląda piekło w wykonaniu ostlandczyków.
- Rodziny wśród porwanych, ani zgładzonych nie masz... Na pewno nie biologiczną, ale mam nadzieję, że ruszysz z nami, choćby ze względu na skradzioną relikwię - powiedział do Wilhelma, który owinął ranną głowę mokrą od krwi szmatą. - Z klasztoru niewiele zostało, ale może przetrwały wasze spiżarnie. Nie wiem jak długo zajmie nam ta wyprawa, ale pójście w las bez pożywienia byłoby czystym szaleństwem.
Wiele chat w najbliższej okolicy klasztoru spłonęło, ale stary żołnierz wiedział, że mnisi ze szczególnym zaangażowaniem podchodzili do zapasów żywności i nie zdziwiłby się, gdyby na terenie wioski znajdował się choć jeden dobrze ukryty schowek.
Na sam koniec swej przemowy zostawił garstkę osób, wobec których miał najwięcej wątpliwości, lecz nie był w sytuacji, by móc komukolwiek odmówić przyjęcia pomocy.
- Nie mogę was o to prosić, tym bardziej, że może być to wyprawa w jedną stronę, ale każda pomoc jest mile widziana - zwrócił się do Adara, Kasimira, Katariny i Pyotra. - Możecie nam pomóc lub uciekać. Decyzja należy do was. Nie będziemy mieć wam za złe jeśli wybierzecie tą drugą opcję, tym bardziej, że wojna ma okrutne oblicze i bywa bezlitosna, zwłaszcza dla słabszych... Jeśli jednak chcecie nam pomóc to dobrze by było jakbyście rozejrzeli się za czymkolwiek co może się przydać w podróży. Spotkamy się przy ruinach klasztoru za niecałe pół godziny.
Ostatnią osobą, do której zwrócił się Albert Schulz był Rupert, młody chłopak pochodzący z biednej rodziny, który często służył mieszkańcom wioski za gońca:
- Chciałbym, żebyś zabrał mojego konia i udał się gościńcem na północ w stronę Salkalten. Podobno pod murami miasta rozłożyła swój obóz Kompania Wolfenburska. Opowiesz ich dowódcy o wydarzeniach z Krausnick i poprosisz o wsparcie. Zostawimy po sobie wyraźne ślady, aby wiedzieli, w którą stronę się udaliśmy.

Gościniec Bökenhof - Krausnick, Ostland
7 Kaldezeit, 2526 K.I.
Świt

Stukot podbitych podkowami kopyt oraz głośne skrzypienie ciągnącego przez zaprzęg wozu, zwiastowało nadejście Hieronima Lamberta oraz wynajętych przez niego najemników, odkąd tylko opuścili północną bramę Altdorfu. Podróż była długa i męcząca, tym bardziej, że zdecydowano się na nią na przełomie lata i jesieni, kiedy deszcze i burze w Starym Świecie były nadzwyczaj częstym zjawiskiem. Na całe szczęście, obyło się bez przykrych niespodzianek i niebezpieczeństw, a największą bolączką wędrowców (poza kiepską pogodą) były okute żelazem, drewniane koła wozu, które jak na złość, psuły się co najmniej raz w tygodniu. Wyraźnie uszczupliło to i tak niezbyt pokaźną sakiewkę brata Lamberta, który został zmuszony z wyprzedzeniem wydawać złoto na nowe elementy wozu, gdy tylko zawitał w jakiejś większej osadzie.
Problemy związane z podróżą spowodowały też kolejne opóźnienia, lecz najemnicy nie mogli sobie pozwolić na porzucenie wozu, który obładowany był zapasami żywności, narzędziami oraz dodatkowym orężem, na wypadek, gdyby zawiodła ich własna broń. Ostatnie zakupy dokonano minionego wieczora w Bökenhof i jeszcze na kilka godzin przed nadejściem świtu zwrócono konie w stronę Krausnick, gdzie mieli złożyć wizytę w tamtejszym klasztorze poświęconym naukom Sigmara.

- Ta przeklęta pogoda chyba nigdy nie przeminie - odezwał się brat Lambert na jakąś godzinę przed przybyciem do Krausnick. Jadąc na samym przodzie, potężny kapłan na szarym rumaku robił szczególne wrażenie. Jego poorana głębokimi bliznami twarz była ponurym świadectwem wielu walk, które stoczył w przeszłości, lecz najbardziej rzucał się w oczy zawieszony na plecach ciężki, oburęczny młot, który został przyozdobiony czaszkami wrogów Imperium. Długie szaty, w kolorze czerwieni i złota powiewały na wietrze, a ciężki stalowy napierśnik opinał jego tors, nie pozostawiając wątpliwości co do powołania mężczyzny.
Tuż za nim konno jechała okryta futrem, blondwłosa kobieta, dla jednych piękna, dla innych zbyt szpetna z powodu licznych blizn. Jej wygląd był równie imponujący, co mylący. Ta pochodząca z odległej Norski białogłowa była świetnie wyszkoloną wojowniczką, która sztukę fechtunku doskonaliła na imperialnych arenach, nasączając ich piaszczyste gleby krwią swych wrogów. Rzadko się odzywała, a gdy to robiła to najczęściej w swym gardłowym, przypominającym szczekanie psa, języku. Była dumna ze swego pochodzenia; nie kryła się z tym, otwarcie eksponując rytualne tatuaże, które zdobiły jej odkryte ciało...
Tuż obok Lamberta jechał Severus; skryty pod kapturem podróżnego płaszcza akolita na służbie Sigmara, który w jednej dłoni trzymał lejce, a w drugiej uroczą fretkę o imieniu Marta. Była ona powodem ciągłych kpin ze strony Hieronima, który nie potrafił uwierzyć, że ktoś oddany służbie wybawicielowi Imperium marnuje swój cenny czas na opiekowanie się bezużytecznym zwierzakiem, a przynajmniej tak to argumentował w swoich ostrych słowach. Severus jednak cierpliwie znosił docinki starszego rangą od siebie kapłana; zdążył już przywyknąć do bardziej rozkapryszonych przełożonych i ich czerstwych obelg.
Kolejnym towarzyszem podróży był krasnolud Thravar; szczelnie zakuty w skórzaną zbroję, opryskliwy jegomość, który podobnie jak większość jego pobratymców, nie należał do zbyt rozmownych. Bujna, ruda broda wystawała ze stalowego hełmu, którego znaczyły symbole starożytnego klanu, z którego wywodził się ten stosunkowo młody jeszcze krasnolud. Jako jedyny z najemników nie miał przydzielonego wierzchowca na własny użytek. Tymczasowo służył za woźnicę, ale w przeciwieństwie do reszty swoich towarzyszy nie musiał narzekać na obolały tyłek.
Ostatnim członkiem ekspedycji był Wilhelm Andree; najbardziej wygadany osobnik, który ze szczególnym entuzjazmem opowiadał o swoich wyczynach, a w zwłaszcza tych z domeny wojny i miłości. Nie wyglądał tak imponująco co Lexa czy Thravar, lecz opowieści o jego bohaterstwie robiły spore wrażenie. Choć szelmowski uśmiech, który czasem gościł na jego twarzy, potrafił wzbudzić wątpliwości co do autentyczności tych wszystkich historii...

Droga, którą podążali najemnicy była kręta i rzadko uczęszczana, o czym świadczyć mógł jej kiepski stan i wysokie kępy trawy wyrastające z pobocza. Krajobraz szybko przerodził się z pełnego farm i pól w gęste, leśne ostępy, które rzucały swój ponury cień na ścieżkę przed nimi. Z nieba wciąż padał deszcz, a słońce ledwo co wyjrzało zza horyzontu nagradzając zmęczonych wędrowców pierwszymi ciepłymi promieniami, które padły prosto na ich twarze. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że wioska, do której zmierzają została zrównana z ziemią…


 
__________________
[URL="www.lastinn.info/sesje-rpg-dnd/18553-pfrpg-legacy-of-fire-i.html"][B]Legacy of Fire:[/B][/URL] 26.10.2019

Ostatnio edytowane przez Warlock : 27-01-2016 o 14:38.
Warlock jest offline