Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-02-2016, 00:20   #1
Ulli
Konto usunięte
 
Ulli's Avatar
 
Reputacja: 1 Ulli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputację
[Warhammer 2 ed.] "Ku Zatraceniu"

Ludzie żyjący z roli przyjęli ocieplenie z ulgą, gdyż zima srożyła się do połowy Jahrdrunga. Nienormalne o tej porze roku zimno było powodem zaniepokojenia nie tylko prostaczków, ale także kapłanów Taala. Składano ofiary i odprawiano modły w celu przebłagania bóstw. Gdy w końcu te wysiłki przyniosły skutek w postaci nagłej odwilży było już święto Mitterfruhl – równonocy wiosennej. Rolnicy i ogrodnicy ruszyli do pracy. Pośpiesznie rozrzucano obornik na odsłoniętych przez topniejący śnieg polach, następnie bronowano, drapano i czekano aż gleba obeschnie na tyle by można rzucić ziarno na glebę bez ryzyka, że ziarno zgnije. Właściwy czas nastał dopiero z Czasem Orki.

Siódmy Pflugzeita roku 2510 Rachuby Imperium był pogodny i ciepły. Chłopi w całym Talabeklandzie kończyli zasiewy. Nie inaczej było w wioskach znajdujących się wewnątrz Taalbastonu, wioskach nawet tak nietypowych jak Eastadt.

Całe Eastadt nie liczyło więcej jak trzydzieści chałup. To co wyróżniało niewielką osadę to podejrzanie duża świątynia Sigmara. Budynek nie był piętrowy, ale był z pewnością największy w wiosce. Zdobiło go zbite z desek wyobrażenie komety z rozdwojonym ogonem pomalowane żółtą farbą. Ostatecznie pobożność nie jest wadą, w każdym razie nie każda. Drugą zwracającą uwagę rzeczą był mały ruch. Nikt nie stał przy studni i korycie z wodą, gdzie zwykle wiejskie baby zwykły prać, jednocześnie plotkując. Nie bawiły się dzieci. Nie licząc gdakania kur i kwiczenia plątających się po wioskowym placu dwóch świń było cicho jak makiem zasiał. Na zewnątrz była tylko jedna kobieta karmiąca kury, tylko nie wiedzieć czemu okutana od głowy do stóp szmatami nie wyłączając dłoni. Jedyne co wyzierało spod kamuflażu to palce o krwistoczerwonej skórze.

Niektórzy mieszkańcy zajęci byli pracami polowymi. Na okolicznych polach pracowało czterech mężczyzn. Trzech z nich zajętych było siewem a czwarty przy pomocy lekkiej brony ciągniętej przez konia przykrywał ziarno glebą. Ich zmiany były już dużo mniej subtelne. Bronujący pozornie wyglądał normalnie tylko z daleka. Uważny obserwator bez trudu mógł zauważyć, że głowa to tylko proteza sporządzona prawdopodobnie z umiejętnie zszytego materiału wypchanego pakułami lub pierzem i schowana pod kapturem. Oczy zaś spoglądały na świat z otworów w ubraniu mniej więcej na wysokości piersi. Siewcami byli kolejno siwowłosy osobnik przypominający z wyglądu orka, przynajmniej jeśli chodzi o proporcje ciała i ręce sięgające ziemi; młodzian mający długi, łuskowaty ogon, zwierzęcy tułów, nogi oraz rogi; wieku trzeciego osobnika nie sposób było oszacować gdyż miał głowę niedźwiedzia. Wszyscy w miarę możliwości starali się skrywać swe mutacje, ale z oczywistych powodów w niektórych przypadkach było to trudne. Zarówno oni jak i inni mieszkańcy wioski prowadzili w miarę wygodne i dobre życie tuż pod nosem Księcia-Elektora Helmuta Feuerbacha, inkwizycji, kleru różnych wyznań i licznego garnizonu miejskiego Talabheim. Bezczelność, odwaga czy głupota? Pewnie wszystko po trochu plus konieczność. Jeśli ktoś uległ trudnej do ukrycia mutacji w granicach Taalbastonu i musiał w nocy uciekać z domu ścigany przez rodzinę i sąsiadów nie mógł tak po prostu iść w dzicz. Na zewnątrz „Oka Lasu” prowadziła tylko jedna oficjalna brama i droga - „Droga Czarodziei”. Przejście strzeżone dniem i nocą. Jedynym rozwiązaniem jest uciekać wtedy na wiejskie tereny wewnątrz krateru. Jeśli delikwent nie został zabity włócząc się po okolicy to miał szansę trafić do Eastadt.

Tym właśnie było Eastadt, azylem dla mutantów, szczególnych mutantów – wyznawców Tzeentcha. Mieszkańcy upodobali sobie akurat tego boga ponieważ jego nakazy najlepiej pasowały do ich trybu życia. Zdecydowana większość nowych mieszkańców była świeżo po przemianie i nie mieli oporów by czcić tego, który obiecuje zmianę ich beznadziejnego położenia. Jeśli jednak do Eastadt zawitał wybraniec, lub wyznawca innego chaotycznego boga był mordowany ze względów bezpieczeństwa. Taki sam los czekał pomioty chaosu. Zachowanie konspiracji było nadrzędnym celem wspólnoty. Jakiś łowca czarownic bądź inkwizytor może i nazwałby ich kultem, ale byli co najwyżej izolowaną wspólnota. Ich środki finansowe były takie jakimi mogli dysponować chłopi zaś kontakty nie wykraczały poza wieś. Niezbędne kontakty ze światem zewnętrznym były utrzymywane za pośrednictwem mutantów o niewidocznych zmianach. I ograniczały się do wycieczek na targ by sprzedać produkty i kupić niezbędne rzeczy, które nie mogły być wytworzone we wsi.

Chłopi z okolicznych wiosek, jak choćby Ziemianki, nienawidzili Eastdaczyków. Na sąsiadujących polach znajdowano okrutnie zamordowane i czasem tez zdeformowane zwierzęta. Do otwartych aktów wrogości nie dochodziło tylko z wyraźnych braków dowodów. Do czasu....

Feralnego siódmego Pflugzeita Pan Zmian postanowił zmienić los grupki swoich wyznawców. Obrazili go swą gnuśnością, czy był to po prostu kaprys tego żaden śmiertelnik nigdy się nie dowie.
W każdym razie jeden z siewców został zauważony przez swego boga w sposób, który ostatecznie dopełnił jego przeznaczenia.

Najpierw zatrzymał się, potem krzyknął i zgiął się w pół łapiąc się za brzuch. Zawieszona na ramieniu płachta z ziarnem zsunęła się i upadła na ziemię rozsypując zawartość. Wrzeszcząc wniebogłosy mężczyzna z ogonem i zwierzęcym tułowiem zaczął się zmieniać. W sposób niekontrolowany zaczęły wyrastać mu kolejne kończyny i najróżniejsze wypustki, zmieniał się w pomiot. Siwowłosy „orkoid” podbiegł do „szczęśliwca”.
-Otto spróbuj nad tym zapanować! Walcz chłopie!
Niespodziewanie rozrywany mutacjami mężczyzna spojrzał na starego po czym jego twarz została rozerwana na strzępy gwałtownie rozrastającym się ciałem. Jedna z zębatych macek wystrzeliła z korpusu i wgryzła się w twarz siwowłosego powalając go na ziemię.


Pozostała dwójka natychmiast rzuciła wszystko i puściła się biegiem do wsi. Żaden nie miał broni by samemu zakończyć egzystencję potwora. Mimo, że do przebiegnięcia było dwieście kroków a zmobilizowanie mieszkańców nie zajęło dłużej niż minutę nie zdążyli. Potwór uciekł gdzieś w kierunku miasta. Na polu w miejscu gdzie zaczęła się przemiana znaleźli już tylko szczątki dawnej cielesnej powłoki pomiotu, rozszarpanego siwowłosego i sporo krwi.

Wśród obserwujących miejsce zdarzenia była tak zwana starszyzna wioski. W jej skład wchodzili trzej mutanci tak zdeformowani, że nie sposób było rozpoznać ich pierwotną rasę i płeć. Dodatkowo było to utrudnione obszernymi szatami, które nosili. Takie nieistotne drobiazgi jak ich przeszłość znane były tylko nielicznym mieszkańcom. Mówiono, że przywódca triady to dawny elfi czarodziej o imieniu Yenander. Goniąc za wiedzą magiczną ponoć przemierzył Stary Świat od Arabii i Nipponu po królestwo Druchii. Był najpotężniejszym i jednocześnie najbardziej szalonym z wyznawców. Gdyby nie obłęd mógłby dokonać wielkich rzeczy. Pozostała dwójka miała za zadanie głównie trzymanie go w ryzach co udawało im się z coraz większym trudem.

-Czyż nie cudowną pogodę mamy dzisiaj?
Wysoki mężczyzna w postrzępionym płaszczu spiętym spinką w kształcie liścia patrzył ponad porozrywanym ciałem w kierunku horyzontu i północnej ściany Taalbastonu. Po chwili wybuchnął chichotem zakończonym rzężeniem. Dwójka przybocznych patrzyła na niego w skupieniu.

-Mistrzu Yananderze to może zakończyć istnienie naszej wspólnoty- odezwała się niska zgarbiona postać po lewo, sądząc po głosie kobieta.

-Nie nazywaj mnie tym imieniem! Mówiłem tysiąc razy jestem Zerkadotrem Błękitnym! Jeszcze raz mnie tak znieważysz a dołączysz jako pomiot do naszego brata!

Wykrzykując to obficie pluł śliną, która po wylądowaniu na gliniastej glebie zaczęła syczeć i się pienić jakby była czystym kwasem.

-Szanujemy cię mistrzu. Karren nie chciała cie obrazić. Po prostu kieruje nią troska o naszą sprawę pośpieszył z wsparciem mężczyzna po prawej.

-Jacy wy jesteście krótkowzroczni. Marzyłem o czymś takim od dawna. Nasza egzystencja jest obrazą dla Najwyższego. Zmiana, zmiana jest celem! Zmiana za wszelką cenę! To niesie zmianę, czuję to- Zerkadotr westchnął ekstatycznie.

-Czy nie powinniśmy wystawić straży i przygotować jakiegoś planu?

-Ależ wy jesteście nudni. Planu? Chcecie się zabezpieczyć przed Tzeentchem? Głupcy...

-Nie wiemy czego chce nasz Pan. Mistrzu...

-Dość! Niech wam będzie, zapytam. Tylko nie zawracajcie mi głowy dopóki nie skończę!

Mężczyzna zawrócił i szybkim krokiem ruszył z powrotem do osady. Dwójka asystentów z trudem nadążała następując mu na pięty. Spora część mieszkańców wioski stała ze spuszczonymi głowami jeszcze długo potem. Strach mieszał się u nich z religijnym uniesieniem. Zadawali sobie mnóstwo bardzo ludzkich pytań, pytań, które nie przystawały do ich obecnego stanu.

Pozostała część triady tymczasem postanowiła poczynić pewne przygotowania na najgorsze. Na drodze do wioski wystawiono czujki mające dźwiękiem rogu ostrzec o nadchodzącym zagrożeniu. Większość mutantów miała deformacje wykluczające możliwość ucieczki ze wsi i ukrycia się gdzieś w mieście. Poza tym pozostał cień nadziei, że nie uda się wrogom znaleźć tropu potwora prowadzącego do wioski. Paniczna ucieczka nie była więc dobrym rozwiązaniem. Wszyscy się uzbroili poza garstką tych, którzy nie byli zmienieni do tego stopnia, że mogli uchodzić za normalnych obywateli Imperium. Przeważnie były to osoby bardzo młode. Tym w razie czego kazano się ukryć w miejscu nazywanym sanctuarium. Było to nic innego jak ciasna piwnica pod świątynią z zamaskowanym wejściem.

Minęły dobre dwie godziny a Mistrz nie dawał znaku życia odkąd zamknął się w swojej chacie. Zaczęło robić się ciemno. Dwójka członków triady w otoczeniu kilku starszych mieszkańców oczekiwała przed wejściem. W końcu odważyli się zapukać. Odpowiedziała im cisza. Na wołania też nikt nie odpowiedział. Po następnej pół godzinie jeden z silniejszych mutantów wyważył drzwi. Wnętrze chaty było strasznie zagracone. Był to istny gabinet osobliwości. Wypchane i w słojach znajdowały się tu szczątki najróżniejszym mutantów i innych stworzeń. Walały się liczne pergaminy i księgi spisane w martwych językach. Nie brakowało przyrządów wykorzystywanych w pracowniach alchemicznych i aptekarskich. Na ziemi leżało ciało przywódcy wioski.



Trudno powiedzieć co było bezpośrednią przyczyną śmierci, ale były widoczne liczne ślady okaleczeń. Przy lewej dłoni brakowało kilku palców. Obok ciała leżał zakrwawiony sztylet i kartka pergaminu oraz torba. Pergamin zapisany był w staroświatowym prawdopodobnie krwią, ale pismo było zbyt nieskładne, żeby na szybko je przeczytać. Kiedy już się podnosił i miał wychodzić zobaczył na ścianie naprzeciwko nabazgrany krwią napis w demonicznym.

Nemezis niewiernym

Na szczęście trafiło na Guntera, jednego z nielicznych w wiosce oprócz Mistrza, który znał ten język. Mężczyzna wiedziony instynktem a może natchniony przez samego Tzeentcha chwycił worek i kartę po czym wybiegł z chaty. Gdy znalazł się na wioskowym placu rozległy się odległe dźwięki rogu. W oddali widać już było łunę od setek pochodni i krzyki ludzi. W wiosce zapanowało zamieszanie. Pośpiesznie organizowano linie obronne i wznoszono barykady wykorzystując wozy i domowe sprzęty. Co słabsi i mniej stabilni psychicznie płakali lub stali ogarnięci katatonią niezdolni do jakiejkolwiek reakcji. Większość jednak nie miała zamiaru umrzeć leżąc.

Gunter biegł przez wieś skrzykując szczęśliwców, których wybrano by przeżyli. Otwarto wejście do sanctuarium i zaczęli schodzić. Ostatniemu Gunter wetknął w ręce worek i kartę pergaminu. Wejście zamknięto i zamaskowano ziemią.


***



Ściśnięci w śmierdzącej piwnicy walczyli o każdy oddech jednocześnie nasłuchując tego co dzieje się na powierzchni. Niektórzy nastrojeni religijnie modlili się, ale były to pojedyncze jednostki. Bogowie chaosu mieli to do siebie, że zazwyczaj niebezpiecznie było zwracać ich uwagę.

Nie trwało długo jak usłyszeli z góry wrzaski z setek gardeł i odgłosy walki. Uderzanie broni o broń i okrzyki bojowe wkrótce umilkły. Następnym doznaniem była silna woń dymu i odgłos szalejącego ognia. Dym dostający się do piwnicy dodatkowo utrudniał oddychanie. Dwie osoby straciły przytomność, jak się potem okazało nie przeżyły.

Dusząc się siedzieli trudny do oszacowania czas. Siedzieli długo po tym jak ucichły na zewnątrz jakiekolwiek odgłosy. Półprzytomni ze strachu i niedotlenienia zaczęli pogrążać się w czymś pomiędzy transem i snem. Ich świadomość zaczęła przemierzać otchłanie, których lepiej było nie odwiedzać śmiertelnym. Stan ten był o tyle dziwny, że "wędrowcy" odczuwali nawzajem swoją obecność. Nie czuli strachu, bólu ani żadnych właściwych cielesnym uczuć. Gdzie byli? Zapewne takie myśli przewijały się przez ich skołatane umysły. Na razie jednak próżno szukali na to pytanie odpowiedzi. W pewnym momencie do uczucia obecności innych śmiertelnych dusz i czegoś czemu najbliżej było do błogości doszła świadomość obecności kogoś jeszcze. To coś swoją potęgą przytłaczało śmiertelnych. Nie, nie było to złe. Było to coś funkcjonującego poza pojęciami zła i dobra. Emanowało wielką inteligencją i siłą woli zdolną, jeśli by tylko zechciała, wyginać żelazne sztaby. To coś przyglądało im się z zainteresowaniem przez chwilę jakby oceniając w końcu wyciągnęło po nich swoją rękę. Poczuli, że coś chwyta ich rozdygotane dusze i brutalnie gdzieś ciągnie. Mimo, że nadal nie czuli bólu uczucie prawie przyprawiło ich o utratę zmysłów. Przed oczami przewinęły im się obrazy wrzeszczących demonów i pulsującej energii czystego chaosu. Zaczęli czuć, że jeśli pogrążą się w tej przestrzeni jeszcze bardziej to już nie wrócą. Te myśli i narastająca panika nagle ustały jak ucięte nożem. Znajdowali się w czymś co można było od biedy nazwać komnatą, choć jej krańce pozostawały poza możliwościami percepcji śmiertelnych. W pewnym momencie usłyszeli, czy raczej poczuli, w swoich umysłach bezgłośny przekaz.

- A więc tak wyglądają najnowsze zabawki Pana.

Ich świadomość zwróciła się ku przemawiającemu. Ich oczom ukazało się stworzenie, które trudno było opisać w jakimkolwiek ludzkim języku.


Chociaż stwór nie miał oczu nie mieli wątpliwości, że patrzy na nich i to patrzy w sposób, który prześwietla nie tylko ich fizyczną powłokę, ale przede wszystkim dusze.

- Ech... słabi, ułomni jak wy wszyscy, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsza jest ZMIANA! Zmiana, która może dokonać się w was i którą możecie przynieść materialnemu światu, oczywiście na miarę waszych skromnych możliwości. Ponieważ takie robaki jak wy są chwiejne i łatwo popadają w zwątpienie, ten którego śmiertelnicy zwą Tzeentchem posłał mnie bym dopilnował byście nie popadli w gnuśność. Więcej na razie nie musicie wiedzieć. Wasze działania zostaną ocenione i spotkają się z odpowiednią reakcją. A teraz precz!

Stwór wykonał gest jedną ze swoich kończyn jakby ich wypraszał i potężna siła cisnęła ich dusze poprzez otchłań z powrotem do ich ciał. Gwałtowność tego procesu sprawiła, że gdy się ocknęli niektórzy zaczęli zwracać zawartość żołądków, inni spazmatycznie łapali oddech, jeszcze inni przez pewien czas widzieli wirującą im przed oczami różnokolorową materię i słyszeli kakofonię dźwięków przez co nie byli zdolni widzieć ani słyszeć. Wszystkie te objawy jednak ustąpiły.

Byli w ciemnej, cuchnącej komórce.



W końcu półżywi z niedotlenienia i umierający z pragnienia zdecydowali się wyjść.

Był wczesny ranek. Wioska była spalona do gołej ziemi. Nie oszczędzono nawet zwierząt gospodarskich. Co ciekawe zwierzęcą padliną zapchana była studnia. Ciała mutantów wśród których byli zapewne przyjaciele, być może rodzice niektórych ocalonych zostały spalone na skraju wsi. Gdzie nie gdzie można było wygrzebać niedopaloną kość a w dwóch przypadkach także głowę, dzięki czemu była możliwa identyfikacja nieszczęśnika.

Co najważniejsze nigdzie nie było widać tych, którzy sprowadzili zagładę na ich osadę. Pola zaścielał mglisty opar, zaś z pobliskich zarośli dobiegał trel ptaków. Zapach budzącej się do życia przyrody był wyczuwalny mimo swądu palonych ciał i zapachu krwi. Było wręcz sielsko.

Jeden z ocalonych - Alfred Opfer, był tym któremu Gunter wcisnął worek z tajemnicza zawartością. Mężczyzna sięgnął do środka. Przykucnął i zaczął wyciągać po kolei znajdujące się tam rzeczy i rozkładać je na suknie worka.

Był tam pergamin zapisany czerwonym atramentem, dosyć nieskładnym pismem...


Kolejną rzeczą były trzy buteleczki, których zawartość młody akolita bezbłędnie odszyfrował odkorkowując jedną z nich i wąchając charakterystyczną, ostrą woń. Jad pająka. Cenna i dosyć rzadka trucizna.


Kolejnym przedmiotem była czarna kula na złotym stojaku. Młodzieniec widział coś podobnego pierwszy raz w życiu.


Ostatnią rzeczą był zwój.


Była ich szóstka. Nie było jasne co robić. Czy wizja, której doznali, gdy byli w ukryciu była jakąś wskazówką, czy tylko kpiną znudzonego demona? Może najlepszym rozwiązaniem było rozejść się każdy w swoją stronę i zapaść gdzieś w głuszy by chronić swoje życie? Do czego mogły im się przydać te przedmioty?

Problemami przed, którymi stali wszyscy jeśli chcieli opuścić Taalbaston, było jak zdobyć przepustki na wyjście Drogą Czarodziejów. O przebiciu się siłą nie było mowy. Droga i brama były obsadzone silnie strażą i to w kilku miejscach. Niektórzy, którzy nieco dłuższy czas przebywali w Oku Lasu słyszeli oczywiście o możliwości zdobycia lewych przepustek, ale nie wiedzieli do kogo się zwrócić, ani ile by to kosztowało. Oficjalna droga była czasochłonna, polegała na złożeniu podania w ratuszu. No cóż, stwór z widziadła przestrzegał przed popadaniem w gnuśność. Z całą pewnością należało działać. Pozostawało pytanie co robić?
 

Ostatnio edytowane przez Ulli : 02-02-2016 o 01:07.
Ulli jest offline