Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-03-2016, 20:37   #1
Gveir
Banned
 
Reputacja: 1 Gveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumny
[Warhammer] Zdążyć przed Śmiercią


Obszerne komnaty Pałacu Imperialnego skrywały wiele tajemnic i wielu lokatorów.
Jeden z nich stał przy oknie wykonanym z najlepszego szkła w Averlandzie, spoglądając na miasto pogrążające się w zachodzie Słońca. Nieopodal mężczyzny znajdował się masywny sekretarzyk z ciemnego, egzotycznego drewna. Przestronna komnata była zdobiona bogato, ale z odpowiednim gustem i wyrafinowaniem. Każda z ścian opatrzona była płótnami najlepszych imperialnych malarzy, a kąt zajmował solidny stojak z kapitańską zbroją Reiksguard. Kilka mieczy, zazwyczaj tych o egzotycznym pochodzeniu, okupowało ścianę obok przepięknej i wiecznie wypolerowanej zbroi.
Pomieszczenie posiadało jeszcze kilka innych mebli, które teraz nie były ważne ani dla rezydenta, ani dla historii Imperium.

Wysoki mężczyzna o czarnych włosach, które nieubłagany czas przerzedził siwizną, przyglądał się Altdorfowi - miasto, które przez tyle lat było jego domem. Nienawidził go, jednocześnie czując do niego niezrozumiałe uczucie przywiązania i sympatii. Cuchnęło jak żadne inne, straż miejska ledwo nadążała za walką z przestępczością, a coraz to nowi ludzie przelewali się przez wiecznie zatłoczone ulice ukochanego miasta Sigmara.
To właśnie portret tegoż, wiszący na pobliskiej ścianie, spoglądał na elegancko ubranego mężczyznę. Czarny wams z najlepszego materiału był rozpięty pod szyją mężczyzny, pozwalając białej koszuli wyjrzeć na świat. Wszystkiego dopełniały wygodne i dopasowane bryczesy w szaro-białe pasy oraz wygodne buty. Sigmar miał powody do troski, bowiem po raz kolejny od ostatnich dwustu lat Chaos ponownie zagroził jego dziełu. Tym razem zagrożenie było o wiele większe, potężniejsze i bardziej przygotowane, niż za czasów Magnusa Pobożnego. Legendarny władca Imperium, zasiadający na równi z Ulrykiem czy Taalem, musiał uciec się do kilku forteli, by ratować swoje.. bądź co bądź dzieci.

Książe Siegfried von Walfen, Kanclerz Reiklandu oraz kuzyn tragicznie zmarłego Imperatora Karla Franza, oderwał się od podziwiania miasta i ponownie zasiadł do sekretarzyka. Solidna świeca oświetlała mebel, pozwalając von Walfenowi odczytać kolejny raport. Mistrz Szpiegów, Wiedźmołap, były jednymi z licznych przydomków jakie nadawano Siegfriedowi. Jego podobieństwo do kuzyna było na tyle duże, iż zdarzały się momenty w których ludzie mylili ich obydwu. O ile dla postronnej osoby, Siegfried i Karl mogli być do siebie podobni, tak przy uważniejszej obserwacji wychodziły pewne wnioski: Imperator miał łagodniejsze rysy twarzy, które zdradzały powagę jego stanowiska oraz błękitną krew płynącą w jego żyłach. Von Walfen miał chudszą twarz, z wyraźnymi kośćmi policzkowymi. Tylko kolor oczu upodobniał ich do siebie...

Była to jednak smutna przeszłość, bowiem Karl Franz nie żył od kilku dobrych lat. Podstępnie zamordowany przez skrytobójcę, pozostawił kraj w chaosie. Tragiczne wydarzenia w Volkshalle, podczas których kuzyn Wolfgang, posiadający największe prawa do tronu, okazał swoje prawdziwe i zmutowane oblicze. To był dzień, w którym zginął bohaterski graf Todbringer. Dało to wodę na koło młyńskie agresji, istniejącej pomiędzy dwoma największymi kultami. Zamieszki zamieniły się w bójki, potem pogromy, aż stanęło na wojnie domowej. Tylko niesamowity wyczyn małej grupki awanturników, na której czele stanął awatar samego Sigmara, sprawiło, że Imperium ponownie zjednoczyło się, unikając eskalacji konfliktu domowego
Był tam. Pamiętał ten dzień, to wydarzenie. Pamiętał, gdy rosły potomek grafa Todbringera, Heinrich, uniósł Ghal Maraz w geście pojednania i triumfu dzieła sigmarowego. Tylko zrządzenie losu, oraz zawiłe dzieje podróży Sigmara Młotodzierżcy, doprowadziły do tego, iż ród Todbringerów zachował w swoim drzewie genealogicznym prawowitego potomka samego Nieśmiertelnego Imperatora.
Heinrich X okazał się godnym następcą Karla Franza, sprawując swoje rządy z godną Todbringera oraz ulrykowca siłą i sprawiedliwością. To właśnie dzięki mądrości oraz trzeźwemu osądowi Heinricha X, von Walfen pozostał na stanowisku i kontynuował swoje dzieło. Nie było tajemnicą, że Imperator dał mu pełne poparcie, pokładając nadzieje w organizacji księcia Siegfrieda oraz jego agentach.

Pływanie w oceanie przeszłości przerwało mocne pukanie do drzwi. Jedno z skrzydeł otworzyło się, a do środka wszedł mężczyzna średniego wzrostu w mundurze Reiksguard. Krótko przycięte włosy i piwne oczy kontrastowały z paskudną blizną biegnącą po całej twarzy kapitana Reiksguard.
- Mości książę... znaleźliśmy ich. Nasi ludzie rozpoczęli już rekrutację, odnosząc zaskakująco dobre wyniki. Na Twoją prośbę Panie, wybrano grupę najlepszych.
Von Walfen wysłuchał szybkiego raportu swojego nota bene podwładnego. Złożył list na blacie sekretarzyka, po czym podniósł się z krzesła i ruszył w stronę oficera. Ten wyprężył się niczym struna, oddając honory swojemu dawnemu dowódcy.
- Świetna robota, Reinhardzie. Musicie ich przywieźć tutaj, do Altdorfu. Nawet siłą, jeśli zajdą takie okoliczności. Nie możesz bać się odpowiedzialności czy protestów gawiedzi. - chropowaty głos Mistrza Szpiegów zatrzymał się w połowie wypowiadania swoich myśli. - Tylko proszę Cię, bez rozlewu krwi. Ci śmiałkowie są mi potrzebni. Są potrzebni nam wszystkim.
Reinhard Steinhoff strzelił obcasami swoich wysokich butów i obrócił się przez prawy bok wychodząc przez otwarte przez siebie drzwi.


Siegfried von Walfen miał nadzieje, że jego plan odniesie sukces, a nadchodzące zagrożenie zostanie osłabione w dostatecznym stopniu, aby Imperium zdołało odeprzeć właściwą falę bez poniesienia ogromnych strat. W przeciwny wypadku zapłaci za to swoją głową - nie na katowskim pieńku, ale na polu bitwy, bowiem był pewien, że taka będzie kara od Cesarza.


Sala tronowa Pałacu Imperialnego była imponująca. Z ścian udekorowanych najlepszymi z dzieł sztuki malarstwa biło świadectwo wielkości Imperium. Sceny bitew, największych wydarzeń w dziejach państwa. Portrety najznamienitszych Imperatorów, a wśród nich Sigma Młotodzierżca. Pomieszczenie wysadzane było kamienną podłogą z misternie obrobionego kruszca o kolorze białym oraz czarnym, powodując wrażenie szachownicy. Droga do samego tronu była wyścielona karmazynowym dywanem o złotych obszyciach. Dodatkowo każda z ścian zdobiona była sztandarami poszczególnych landów tworzących ten potężny organizm. Sufit komnaty zdobił efektowny żyrandol z polerowanego metalu o srebrnych wstawkach. Zapalany był tylko w okres zimy, aby dać światło po zachodzie Słońca. W okresach ciepłych, komnata rozświetlana była przez okazałe okna wychodzące na panoramę miasta, a ponieważ sala tronowa była położona na wysokim piętrze Pałacu, Cesarz mógł podziwiać nie tylko miasto ale również okoliczne tereny. Bawiło go niesamowicie, że z pomocą lunety mógł spojrzeć jeszcze dalej, doglądając powierzony mu w opiece kraj oraz ludzi.

W tej chwili na tronie siedział lekko znudzony ale wysłuchujący codziennych raportów cesarz Heinrich X z rodu Todbringerów. Wysoki i postawny mężczyzna w sile oraz pełni swojego wieku, o krótko przystrzyżonych kasztanowych włosach i intensywnie niebieskich tęczówkach oczu. Twarde rysy twarzy, które ktoś wyciosał z pięknego kamienia, żywo przypominały oblicze znane z dziesiątek portretów i ołtarzy w świątyniach Sigmara. Prosty acz kształtny, wraz z szlachetnymi rysami twarzy oraz nieco kwadratowej szczęce stanowiły o odbiorze twarzy cesarza.Bezsprzecznie, Heinrich był potomkiem Sigmara. Po tragicznie zmarłym ojcu odziedziczył tylko posturę, naturalną skłonność do wojaczki oraz łatwość w utrzymaniu kondycji. Nie był tak wybuchowy jak zmarły graf.
Ubrany w idealnie skrojone ubranie, jednak pozostające w koncepcie skromności jaka cechuje Heinricha. Biała koszula wystająca z karmazynowego wamsu obszytego srebrną nicią, z efektownych rozcięć rękawów przebłyskiwał niebieski kolor. Cesarz dobierał do tego wysokie, jeździeckie buty ze skóry i ciemne spodnie.

Boczne drzwi, zarezerwowane dla służby oraz rezydentów Pałacu, otwierają się i pojawia się w nich Książe von Walfen. Szybko lustruje zgromadzoną zgraje i postanawia zaczekać na swoją kolej. Jako wytrawny gracz polityczny, a przede wszystkim mistrz szpiegów wie, jak cenna jest sprawdzona informacja. Doskonale wie też, że jest to informacja poufna, niemal tajna. Przeznaczona dla uszu tylko i wyłącznie Cesarza.
Zaczekał więc, zamieniając kilka słów z Marszałkiem Reiklandu, będącym osobistym doradcą wojskowym Cesarza. Von Walfen doskonale zdawał sobie sprawę z tego jakie raporty wypłyną z ust Marszałka. Miał ludzi wszędzie. Zarządzał niesamowicie szeroką siatką szpiegów, wywiadowców, agentów do zadań przeróżnych, ludzi od czarnej roboty. Każdy z nich był specjalistą w swojej dziedzinie. Każdy z nich potrzebny do wielkiego dzieła jakim było utrzymanie polityki wewnętrznej Imperium w niezbędnych ryzach.

W końcu przyszedł czas na niego. Gdy w sali tronowej pozostał tylko Heinrich, książę oraz niezbędna straż, Mistrz Szpiegów zbliżył się do Imperatora. Uklęknął na lewe kolano, schylając głowę i przykładając rękę do lewej piersi.
- Wasza cesarska Mość.. – wypowiedział zwyczajową formułę. Nie trawił klękania przed kimkolwiek. Fakt, w jego żyłach płynęła błękitna krew, a on sam należał do rodu, który niegdyś był u władzy, więc naturalny był w nim odruch skłaniający go do niechęci wobec służalczej postawy. Z drugiej strony, Heinrich był nowym Cesarzem. Godnym następcą i potomkiem Sigmara. Tylko jemu zawdzięczał to, że pozostał na swoim stanowisku i za jego zgodą oraz opatrznością prowadził działania. I mówiłby dalej, gdyby nie to, że Imperator przerwał mu wstając z tronu i podchodząc do księcia.
- Wstań Sigefriedzie. Nie musisz się mi kłaniać tak nisko, doskonale o tym wiesz. – przemówił. Jego pełny, lekko dudniący ale pozostający w ciepłej barwie głos, rozbrzmiał w opustoszałej komnacie. Książe powstał z klęczek i spojrzał prosto w oczy Cesarzowi. Nie wielu ludzi zdobyłoby się na ten gest. Heinrich poprowadził go do okna, lekko kierując go poprzez ułożenie solidnej dłoni na ramieniu Mistrza Szpiegów. W porównaniu z posturą władcy, Siegfried był chuchrem. Dopiero tam, gdy Heinrich Todbringer utkwił wzrok w panoramę miasta, Książe von Walfen przemówił.
- Moi ludzie ukończyli kompletowanie drużyn specjalnego przeznaczenia. W każdej z prowincji poczyniliśmy odpowiednie poszukiwania i rekrutację. Oczywiście wytypowani śmiałkowie nie mieli większego wyboru, doskonale o tym wiesz, Imperatorze.
Cesarz skinął głową i uśmiechnął się lekko na ostatnie słowa de facto podwładnego. Odkąd poznał Siegfrieda oraz jego organizację, był pod ogromnym wrażeniem ich zasięgu, umiejętności i wiedzy. Nie zawodzili.
- Zdarzyły się przypadki gdy moi agenci rekrutowali nie jedną, a dwie takie drużyny. Ostermark, Ostland oraz Nordland wyłoniły nawet trzy. Każdy członek został dobrany według naszych kryteriów i potrzeb.
- A jakie to potrzeby, mości książę? – Imperator odwrócił się ku von Walfenowi.
- Przede wszystkim użyteczność oraz nietuzinkowość. Każdy z członków drużyny przedstawia sobą ważne walory. Są wśród nich najemnicy, chociaż większość z nich jest byłymi żołnierzami z rozbitych regimentów pod Wolfenburgiem. Każdy jest specjalistą w swojej dziedzinie.
Heinrich kiwnął głową. Odwrócił się plecami do tafli szkła i wykonał jeden, mały gest. W ciągu kilku chwil została uruchomiona procedura, która zakończyła się dostarczeniem Imperatorowi oraz księciu kielichów z przednim winem produkcji estalijskiej. Uraczyli się łykiem wspaniałego trunku, po czym Imperator ponownie przemówił.
- Czyli nie są to ludzie do końca czyści w świetle naszego prawa. Rzezimieszki, najemnicy zabijający za kilka koron, byli żołnierze, ubodzy gajowi lub myśliwi, być może jacyś początkujący magowie, zabójcy, łowcy głów.
Gdy Mistrz Szpiegów miał się już wytłumaczyć Heinrichowi, ten powstrzymał go gestem.
- Jednak rozumiem to i ufam Ci, przyjacielu. Miałeś powód, dla którego wybrałeś właśnie ich. Imponują mi umiejętności Twoich ludzi, uwierz mi. Im także ufam. Jesteście.. cieniem, który depcze po piętach naszym wrogom. Powiedz mi, czy Cesarz Karl Franz.. czy Twoi ludzie mogli zapobiec tej tragedii?
Von Walfen westchnął głęboko. Imperator poruszył ciemną kartę jego organizacji. Osobistą porażkę Siegfrieda, którego nazywano Imperialnym Szpakiem. Prawdą było to, że był blisko wytropienia spisku na życie Karla Franza. Deptał po piętach spiskowcom, osobiście angażując się w śledztwo. W kluczowym momencie zawiedli, zostali zagonieni w pułapkę, która przyniosła stratę kilku cennych agentów. Takie były realia służby.
- Nie, Wasza Cesarska Mość. Spiskowcy bardzo dobrze się maskowali i zwodzili moich ludzi. Nie bez przyczyny używali do pomocy magii Chaosu.
Kłamał, ale Imperator nie musiał znać tej wersji historii.
Odchrząknął nieznacznie i ponowił raportowanie.
- Ponad to, moi agenci odnaleźli niezwykłych śmiałków. Nieprzeciętnych, każdy z nich ma swoją przeszłość, motywy oraz zaszłości. Każdego z nich motywuje co innego, ale razem stworzą drużynę wiodącą prym. Oznaczyłem ich mianem Alfa, niezbyt wyszukanym ale oddającym sedno sprawy.
- Kto będzie ich łącznikiem? Masz pomysł na oficera prowadzącego?
Von Walfen skinął głową i nachylił się ku Cesarzowi. Ten przybliżył się i wysłuchał jednego, ale jakże treściwego zdania. Zdania, które wprawiło Heinricha Todbringera w niemałe osłupienie, zaskoczenie ale również nieopisaną ekscytacje.
- Na Ulryka! – zakrzyknął. Straże obudziły się z swojego czuwania i ruszyły z miejsca. Szybko zostały przywołane do porządku poprzez uśmiech i gest von Walfena.
- Niebywałe. Niebywałe, że zgodził się oraz to, że jest Twoim człowiekiem. W takim razie, działaj mości Książe. Działaj w imię Ulryka oraz Sigmara.
Todbringer ponownie podszedł do obszernego okna, by utkwić wzrok w panoramie Altdrofu. W ułamku chwili Imperator spochmurniał, przybierając nadzwyczaj poważny wyraz twarzy przypominający zastygły posąg. Siegfried von Walfen był świadkiem tej przemiany, która zasiała w nim ziarno bogobojności, bowiem w momencie zmiany nastroju, profil twarzy Heinricha X zmienił się w oblicze znane mu z wielu obrazów. W jednym momencie, Imperator przypominał samego Sigmara. Różnił się tylko tym, że nosił krótkie włosy, a broda była gładko ogolona. Zraz potem odezwał się głosem, który z niejasnych przyczyn był takim, jakim von Walfen wyobrażał sobie u samego Sigmara Młotodzierżcy.
- Działaj, by uchronić moją krainę i lud. Śpiesz się Siegfriedzie, by zdążyć przed Śmiercią.

Mistrz Szpiegów wycofał się bezszelestnie i skierował do bocznego wejścia. Oddał pusty kielich służącemu, który stał pod ścianą ozdobioną sztandarem Middenlandu. Przekroczył próg tajnego przejścia i ruszył do swoich komnat. Musiał wydać niezbędne rozkazy.


***

Jeszcze tego samego dnia z Pałacu Imperialnego wyjechał goniec z listem. Sprawnie przecisnął się przez gawiedź tłoczącą się na ulicach, pomagając sobie przy tym solidną rózgą. Czekała go długa podróż na północ, a jego mocodawcy zależało, aby wiadomość dotarła w ciągu tygodnia do rąk pewnego osobnika. Koń na którym gnał był młodą i nieco narowistą klaczą o kasztanowej maści. On sam posiadał specjalny list, gwarantujący, iż zostanie udzielona mu wszelka pomoc.
Jak długo już służył w Pałacu Imperialnym jako goniec, tak nienawidził jednego kierunku przepływu informacji - północy. Nawet biedny Stirland wydawał się lepszą alternatywą, niż zimne i nieprzyjazne krainy Middelandu i Nordlandu.
Gdy ostatnie promienie Słońca wychylały się znad horyztonu, Uwe Nimertz przegalopował przez bramy miasta.
*

Edgar von Dunenberg

Ostatnie dni, a nawet miesiące, upływały Edgarowi w niezmąconym spokoju. Minęło trochę czasu zanim Ulryk pozwolił w swojej łasce dostąpić zaszczytu walki. Tym nie mniej, młody Rycerz Panter nie mógł usiedzieć na miejscu. Dni wypełniały mu treningi, przerywane springami z swoimi braćmi. Doskonalił sztukę władania mieczem, a także walki bez ostrza. Nie opuszczał żadnej okazji, by brać udział w obrzędach religijnych prowadzonych przez samego Al-Ulryka. Nudził się. Niemiłosiernie się nudził. Z niejasnych powodów pozostawał w Middenheim. Ochraniał, podobnie jak tuzin jego braci, siostrę Cesarza. Piękna, ale nieszczęśliwa, Katarina, snuła się po nieco opustoszałych komnatach Pałacu Grafowskiego. Krążyły plotki, jakoby sam Heinrich był odpowiedzialny za selekcję kandydatów do ręki jego siostry. I choć Katerina była atrakcyjną partią, a fakt, że odziedziczyła tytuł grafini dawał pewne nadzieje co do wpływów. W pałacu, a raczej małym zamku bowiem grafowie Middenheim nigdy nie rozumieli potrzeby piękna oraz estetyki, chodziły plotki jakoby zła do granic możliwości Katerina słała pełne gniewu listy do swojego brata. Co najśmieszniejsze, kandydaci ściągnęli ze wszystkich stron Imperium.

Jednak gdzie była w tym rola Edgara? Dzielny rycerze musiał nie raz i nie dwa znosić humory młodej grafini, częściej jednak dostarczała jemu i braci rycerskiej niesamowitego ubawu, z powodu wybuchowego temperamentu. Co starsi, pamiętający zamordowanego grafa Borysa, kiwali głową z uznaniem, bowiem widzieli w grafini odbicie charakteru ojca.
Któregoś wiosennego dnia, gdy Edgar wracał z patrolu konnego po okalających Middenheim wioskach, konkretniej Untergardu, tuż po przekroczeniu bram potężnego miasta na spotkanie jego patrolu wyjechał dowódca straży miejskiej. Mężczyzna w średnim wieku, o brązowych włosach, które ząb czasu przetkał siwizną. Pomimo swojego niskiego wzrostu, nadrabiał do muskulaturą ramion oraz twardym spojrzeniem. Fredrich Kuhnhofen był cichą legendą Middenheim, owianą tajemnicą związaną z postacią Szarej Eminencji, której spisek paraliżował miasto od wielu lat. Jak mawiano, w czasie tamtych wydarzeń Fredrich był zaledwie 19 lub 20 letnim młodzikiem, który wstąpił do garnizonu miejskiego jako syn kuszmistrza. A i umiejętności szycia z tej niepozornej, acz śmiertelnej broni był wizytówką kapitana Kuhnhofena.
Zatrzymał konny pochód rycerzy wchodząc niemal pod kopyta koni. Kompan Edgara miał go już zrugać i zwymyślać od najgorszych, ale widząc mundur oraz osobę kapitana straży miejskiej. Powstrzymał się w ostatniej chwili i pochylił w siodle.
- Witam Cię, kapitanie. Cóż jest tak ważnego, iż pakujesz się pod kopyta naszych koni? - pytanie przeszyte było nutą nonszalancji i lekkiej kpiny. Byli elitą. Mieli o sobie wysokie, ale zasłużone mniemanie.
Fredrich tylko cmoknął, pociągnął nosem i pokręcił głową na znak dezaprobaty odnośnie buty niektórych ludzi.
- Nie do pana, mości rycerzu, tylko do waszego równie pancernego towarzysza. Pan Edgar von Duneberg? - podszedł bliżej by przyjrzeć się wojownikowi. O dziwo nie spłoszył koni, klacz Edgara pogładził nawet po pysku, na co koń zareagował przymilnych wypuszczeniem pary z nozdrzy.
- Dostałem wiadomość od Mistrza Zakonu Rycerzy Panter. Prosi, abyś stawił się w kwaterze Panter. Jak najszybciej. W sumie to nawet i teraz.. galopem! - rzucił strażnik i klepnął konia w zad. Zwierze zareagowało wierzgnięciem i wyrwaniem do przodu.

Jeździectwo(Zręczność) 37/25! Test zdany!


Udało mu się opanować konia i skierować pędzące zwierze wprost do siedziby swojego zakonu.
W zbroi, podzwaniając pasem za który zatknięty był miecz, stawił się przed masywnymi drzwiami komnaty Mistrza Zakonu zwanego potocznie Ojcem Panter.
Załomotał w nie dwa razy. Solidne deski przepuściły lekko stłumione ale wyraźne dla uszu szlachetnie urodzonego "Wejść!"
Zaraz po zamknięciu drzwi i przybraniu postawy na baczność, Edgar dostrzegł, że siwy ale jakże sprawny Mistrz Zakonu nie jest sam. Oprócz niego, w skromnie urządzonej komnacie były dwie postaci. Jedna z nich wzbudziła automatyczny lęk powodowany bogobojnością, bowiem mężczyzną w szatach kapłańskich okazał się sam Al-Ulryk. W momencie wejścia Edgara, rozmawiał z innym mężczyzną ubranym w uniform wskazujący na inny zakon rycerski. Choć określenie członka Reiksguard mianem rycerza zakonnego było sporym uchybieniem dla niego czy innych znamienitych organizacji wojskowych.
Ojciec Panter wstał z solidnego krzesła obitego granatowym aksamitem i przemówił głębokim, acz zmęczonym głosem.
- Edgar von Duneberg. Kawaler i Rycerz Panter, o którego przybycie prosiłeś Świątobliwy.

Ragnwald Indridsson

Przejazd przez tą część lasu nie należał do bezpiecznych. Wiedziała to służba panny Andrei Drescher, która wraz z córką udawały się do majątku przyszłego narzeczonego młodej panny. Christine Drescher okropnie nudziła się podróżą. Droga poprzez trakty spowite gęstymi koronami drzew, w dodatku bez atrakcji, nie licząc ordynarnych komentarzy służby czy wyboistej drogi, była urzeczywistnionym koszmarem 17 letniej szlachcianki. Andrea Dresher, jako starsza siostra i opiekunka młódki, miała za zadanie wybadać grunt pod możliwy ożenek. Drescherowie mieli związać się z rodziną Beckermannów. Dwie, potężne kupieckie rodziny, które żyły na dwóch krańcach prowincji. Z Wolfenburga do Ferlangen była długa droga. Długa i niebezpieczna, choć specjalnie zatrudniony przepatrywacz - dla Christine śmierdzący tanim piwem oraz trawą mężczyzna w skórzanym kaftanie i krótkich włosach, całkowicie nieatrakcyjny oraz obleśny - zapewnił ich, że obrana droga jest najbezpieczniejsza. Musiał znać się na swoim fachu, bowiem miejscowe trakty nosiły jego marne jestestwo już dziesiąty rok, bez poważnego uszczerbku na zdrowiu.
Mało kto wiedział, że jedyną rzeczą jakiej obawiał się Albrecht, bowiem nieznani rodzice nie pozostawili mu zaszczytu posiadania nazwiska, był słynny Niedźwiedź z Ferlangen. Rozbójnik, którego sława krążyła w tą i drugą stronę, odbijając echa po kupieckich domach oraz szlacheckich dworach. Dla przeciętnego obywatela był mitem, barwną postacią stworzoną przez pijanego trubadura. Kto przy zdrowych zmysłach wierzył, że po lasach i traktach grasuje mężczyzna, który wzrostem i posturą przypomina niedźwiedzia, posiadając przy tym romantyczny etos i maniery, w dodatku będąc nad wyraz zwinny i sprytny by skutecznie umykać wymiarowi sprawiedliwości? Plotki głosiły, że Niedźwiedź podbijał swój fantazyjny wams listami gończymi, które znajdował przy zgładzonych z jego ręki łowcach nagród.
I gdzieś, gdzieś w głębi duszy, młodziutka Christine marzyła, aby ten dziki i tajemniczy mężczyzna porwał ją z okowów marnego losu. Losu, jaki zgotował jej ojciec i głowa rodziny Beckermann. A trzeba zaznaczyć, że narzeczony był nie dość, że o 15 lat starszy, to jego uroda pozostawiała wiele do życzenia. Jąkał się i strasznie peszył przy młodziutkiej Drescher. Zwykł uciekać po kilku chwilach do komnat, zasłaniając mokrą plamę na swoim kroczu. Christine wolała nie myśleć co robił jej domniemany narzeczony.

W chwili gdy Albrecht prowadził kolumnę złożoną z pięknej karocy oraz wozu pełnego bagaży, tajemnicza postać pozostająca w gęstych krzakach rosnących przy drodze, przecięła zamaskowany sznur, który zwolnił misternie tworzony mechanizm. Opiewał on na wygiętą w łuk gałąź, na której końcu znajdowała się pułapka stworzona z ostrokrzewiu. Sama roślina nie była ogromnym zagrożeniem, jednak rozpędzona pod wpływem wygięcia, mogła zadać nieświadomemu niczego człowiekowi niesamowite obrażenia.
I tak też stało się w jednej chwili. Koń na którym siedział przepratrywacz został uderzony wymyślną ale jakże prostą pułapką, która w jednej chwili poważnie zranił bok wierzchowca, samemu Albrechtowi czyniąc poważną ranę na nodze. Koń zachwiał się, zatańczył na tylnych kopytach i zrzucił jeźdźca w akompaniamencie kwiku, wrzasku ciżby oraz hałasu zatrzymywanej kawalkady.

Czekali w napięciu. Nasłuchiwali. Wydawało się, że tętent kopyt dobiegał z lewej strony, jakby ktoś miał wyjeżdżać z tej strony puszczy. Woźnica wstał z swojego miejsca i podniósł do góry masywny garłacz - w lufie znajdowały się kulki oraz gwoździe. Amunicja idealna na większą grupę, a takowej się spodziewali.
Nie większe było zaskoczenie, gdy jeździec wypadł z prawej strony, roztrącając dwójkę parobków z łukiem oraz mieczem, przykazując im pocałować Matkę Rhyie. Spokój leśnego ptactwa, już i tak zmącony kwikiem rannego konia, ostatecznie zniszczył potężny wystrzał z broni palnej.
Woźnica mógł się zarzekać, że jego broń nie wypaliła w magiczny sposób, mimo huku jaki generował proch strzelniczy. Gdy miał się obrócić w prawo, w jego głowie zapanował niesamowity mętlik, a on sam znacząc znoszoną koszulę życiodajną czerwienią, zwalił się na ziemię pomiędzy dwa konie zaprzęgnięte do wozu.

Tajemniczy jeździec wyszarpnął z pochwy miecz i szybkim zamachem, który wylądował na głowie kolejnego pachołka, posłał pierwszy krąg obrony w odmęty. Nim zniknął w gęstwinie, wystrzelono za nim kilka strzał i dwa bełty. Żaden jednak nie trafił.
Zaniepokojona Andrea otworzyła drzwiczki karocy i rozejrzała się po okolicy, lustrując zastaną rzeczywistość. Miała szczęście, że zrobiła to z przeciwnej strony, bowiem jej wątłą, szlachecką psychikę zaatakowałby widok martwego woźnicy, rannego Albrechta oraz pachołka, któremu obcięto niemal połowę czaszki.
Jeden z służących, młody Gismar ubrany w liberię rodu Drescher podbiegł do drzwi. Złapał je mocno i próbował zamknąć jednocześnie krzycząc do swojej pani.
- Moja Pani, proszę pozostać w środku. Grozi wam niebezpieczeństwo.
Udało mu się niemal wepchnąć szlachciankę do środka, zatrzaskując drzwiczki. W następnej sekundzie odskoczył na bok, by zostać trafionym kolejną kulką z pistoletu.
Obrońcy stłoczyli się w krąg, jednak tajemniczy rozbójnik umykał zarówno strzałom jak i broni konwencjonalnej. Z piętnastki obstawy, krąg utworzyło sześciu chłopa. Zbili się, otaczając powóz swojej pani. Miecze, chociaż częściej były to włócznie, kusze czy topory, ustanowiły zaporę.
Krąg, który został ponownie rozerwany. Koń, który nosił wysokiego mężczyznę o fantazyjnych szatach, wbił się kopytami w pachołków Andrei. Jeden z nich nie miał najmniejszych szans, gdyż został zderzony z rozpędzoną siłą konia. Impet zwierzęcia wrzucił nieszczęśnika na koło wozu, które zabarwiło się na szkarłat od rozbitej potylicy dzielnego służącego.
W kolejnych sekundach Niedźwiedź z Ferlangen, bo nie było możliwości, aby pomylić go z kimś innym zeskoczył z konia i runął na przeciwników z rapierem w dłoni. Pierwszego z nich ciał w udo, sprawiając, że przeciwnik upadł na kolano. W mig został wykorzystany jako tarcza przed dwoma bełtami wystrzelonymi przez jego kompanów. Odrzucił ścierwo w stronę adwersarzy, zmuszając ich do rozproszenia się. Doskoczył do jednego z kuszników, by rozpruć jego brzuch. Kolejny z nich zdążył wymruczeć "Sigmarze, chroń.." i padł do sztychu broni.
Wszystkiemu przyglądała się Christine, która z niezdrową fascynacją podziwiała obiekt swoich fantazji. Możliwe, że i tych seksualnych. I nim doszła do sceny, w której zwalisty rozbójnik dobiera się do jej sukni, wszystko się skończyło. Ostatni trup wypełnił dywan, jaki powstał przed karetą.

Niezwykle zadowolony z swoich poczynań, Ragnwald doskoczył do drzwi i niemal wyrwał je z zawiasów. Jak zwykle nie docenił swojej siły, co poskutkowało zniszczeniem całkiem pięknej sztuki rzemieślniczej. Jednak środek krył prawdziwą perłę.
- Łaskawe panie raczą wyskoczyć z środka. Pуки вверх jak mawiają kilsevczycy. To jest napad i bla bla bla - onomatopeja została ubarwiona grymasem pantomimy. W prawej dłoni rozbójnika znajdował się pistolet. Teraz wycelowany w zakładniczki.
- Proszę oddać kosztowności, klejnoty i inne precjoza. Przejmuje je w poczet.. moich potrzeb! Dzielna była obstawa, naliczyłem jej z piętnastu chłopa ale do wali stanęło zaledwie dziewiątka. Gdzie są pozostali wojacy?
Andrea zapowietrzyła się. Bardziej niż zszokowana sytuacją, była oburzona tym, iż część wynajętych ochroniarzy zwyczajnie uciekła na widok tych wydarzeń. Gdy miała wyskoczyć z środka, by dać upust swojej złości i wyrzucić stek obelg w kierunku rozbójnika i zbiegłych ochroniarzy, przerwał jej szczęk.
Charakterystyczny szczęk broni.

Ragnwald obrócił się z teatralną nonszalancją by stanąć naprzeciw świetnie uzbrojonej i opancerzonej grupie sześciu mężczyzn. Każdy z nich nosił znak przynależności do organizacji strażników dróg. Miał ogromnego pecha, bowiem mógł rozpoznać oddział a odległego Wolfenburga. Biało-czarne kokardy i herby na napierśnikach nie pozostawiały złudzeń. Dziwna przemiana, bowiem na pierwszym rozpoznaniu wydawali się zwykłymi ochroniarzami: przeciętnie ubrani, odziani w nabijane ćwiekami kaftany, choć z reguły mieli na sobie tylko ubrania. Kilka kusz, miecze i jakiś buzdygan. Normalni, o mordach przeciętnych płatnych mordolejów lub jak ochroniarzy złotej korony. Teraz mierzyli do niego z kusz samopowtarzalnych, a środkowy napastnik, którego twarz zdradzała rysy szlacheckiego pochodzenia celował z garłacza.
- Wreszcie możemy Cię poznać, Niedźwiedziu z Ferlangen. Chociaż lepiej mówić Twoim pełnym mianem Ragnwaldzie Indridssonie.
Nim zdążył wcielić w życie plan chytrego przeskoczenia przez wnętrze karocy i pierzchnięcia w las na grzbiecie konia, do Ragnwalda dopadło dwóch mężczyzn. Jeden zdzielił go kolbą kuszy,


Wytrzymałość 40/22! Test zdany!


Jednak ten cios tylko go zamroczył. Był wytrzymały, był Niedźwiedziem. Odtrącił jednego z zbrojnych, drugiemu wypłacając Barbarę w nos. Uderzony zatoczył się klnąc pod nosem o rodowodzie matki Ragnwalda.
I chyba zgranie oraz wyszkolenie, które zdradzało, iż zbrojni są kimś więcej niż zwykłymi strażnikami, sprawiły, że upadając do tyłu mężczyzna pociągnął za sobą damy, co dało dowódcy czysty strzał.
- Nie dałeś nam wyboru.
Huk i wystrzał. Dziesiątki opiłków i małych kuleczek wbił się w ciało rozbójnika, zdając mu masę płytkich ran. Znamienne było to, iż siłą wystrzału rzuciła mężczyzną w tył, powodując utratę przytomności. Tylko w takich sposób mogli zabrać nieposkromionego Niedźwiedzia z Ferlangen do miejsca docelowego. Rannego, ale wciąż żywego.




(resztę dopiszę w kolejny poście)
 

Ostatnio edytowane przez Gveir : 01-03-2016 o 20:56.
Gveir jest offline