Frossborg - czy też Zamarznięta Góra, jak zwykli określać go tubylcy - był drugim co do wielkości miastem na ziemiach Aeslingów. Portowo-kupiecka metropolia wznosiła się dumnie na wysokim klifie, otoczona potężnymi i mocnymi murami, a naturalne warunki obronne od strony Morza Białego sprawiały, że miasto stanowiłoby nie lada wyzwanie dla każdego, kto próbowałby je zdobyć. Zatoczka portowa znajdująca się poza właściwymi murami Frossborga w miesiącach letnich co chwilę witała łodzie niemal z całego świata, importujące i eksportujące dobra Norsmenów. To tutaj, w miejscu, gdzie stało na krzyż kilkanaście przykrytych czapami śniegu chatynek, stanowiących właściwie slumsy Frossborga, obsługiwano żeglarzy i kupców, a wzdłuż dokowych uliczek rozpościerały się podejrzane tawerny, pełne multikulturalnych przyjezdnych, pijanych żeglarzy, złodziei, przemytników i dziwek.
Nie inaczej było w
"Szynku Bezokiego" - paskudnej, pogrążonej w wiecznym półmroku mordowni znajdującej się nieopodal drogi prowadzącej w stronę jednej ze wschodnich bram miasta. Pod nisko usytuowanym stropem wisiały płonące kosze, a w całej knajpie śmierdziało potem, tanim alkoholem i przypalonym mięsem. Jak można się było łatwo domyśleć, prowadził ją wielki, ogolony na łyso Norsmen z brodą do pasa i pozbawiony lewego oka, które - jak zwykł opowiadać po piętnaście razy dziennie przy każdej nadarzającej się okazji - stracił w walce z jakimś hersztem orków na południu Norski. Ile było w tym prawdy, wiedział tylko on, nie przeszkadzało to jednak gościom tłumnie oblegać głównej sali dwupiętrowego budynku z drewna.
Oprócz Norsmenów, którzy tłumnie oblegali kilka stolików, byli tu przybysze dosłownie zewsząd - dostojne elfy, siedzące w swoim własnym gronie pod jednym z okien, wypacykowani południowcy z dziwnym zarostem i kapeluszach z piórkiem, ponurzy khazadzi, czy też wielkie chłopy w futrach, porozumiewający się z otoczeniem z wyraźnym wschodnim akcentem. Kilka pulchnych norskich kobiet donosiło jadło i napitek do zajętych stołów, a nieopodal radośnie strzelającego ognia w kominku jakiś bard przygrywał pieśń o utraconej miłości, jednak sądząc po tym, jak głośno było w tawernie, niewielu go słuchało. Każdy załatwiał własne interesy, bądź po prostu chciał odpocząć przy mocnej norskiej wódce oraz tłustym mięsiwie, czy też w towarzystwie portowych dziewek, chętnych do wielu rzeczy w zamian za drobny pieniądz. Próżno było szukać wolnego miejsca.
Knajpa z pewnością nie była szczytem marzeń podróżnika, ale zdecydowana większość z osobliwej ekipy, która zebrała się przy jednym ze stolików nieopodal szynku wyglądała na taką, co z niejednego pieca chleb jadła i co swoje widziała. Krwistowłosy elf, trzech hardo łypiących na niego khazadów z czarnymi przepaskami na szerokich ramionach, dwóch jasnowłosych Norsmenów o niebezpiecznym spojrzeniu i filigranowa, odziana w czerń kobieta odznaczająca się nienaturalnie bladą skórą. Oczywiście, mogliby zatrzymać się w lepszym jakościowo lokalu w samym Frossborgu, problem polegał jednak na tym, że za wstęp do lepszej części miasta należało uiścić niewielką opłatę, a i za pokój w ciekawszym miejscu trzeba by było zapłacić, a oni nie śmierdzieli groszem. Pieniądze, które mieli, pozwalały wynająć im zapuszczone klitki na piętrze u Bezokiego - zimne i ze szczurami. I to nie na długo; jeśli szybko nie znajdą jakiejś roboty, będą musieli się wynieść, a sroga zima, którą mieli za oknem, nie wybaczała.
Właśnie, zima. Wulfgar, Bjorn i ci, co przypływali tutaj rokrocznie, doskonale wiedzieli, że jak mróz złapie, to pływanie po zamarzniętym Morzu Białym jest niemożliwe dla zwykłych statków, co oznaczało ni mniej, ni więcej, że trzeba się było zatrzymać we Frossborgu, czy okolicznych portowych miastach i modlić do bogów o wyższe temperatury. Zwykle jednak na modlitwach się kończyło i żeglarze oraz kupcy uziemieni byli do połowy miesiąca Þorri, kiedy to nieprzyjazna aura nieco odpuszczała i morze w niektórych miejscach znów pragnęło gościć kupców, żeglarzy i awanturników. To źle rokowało dla tych, których połączył ze sobą los. Niby zajęcie można było znaleźć wszędzie, jak się dobrze poszukało, ale niektórzy z tych podróżników byli zbyt dumni, by podjąć się pierwszej lepszej roboty.
Nadchodził popołudniowy czas biesiadowania, a jak to w zimie bywało, zmrok zapadał bardzo szybko. W ogóle, mroźne miesiące w Norsce zwane wspólnie
kaamos, miały to do siebie, że niebo zakryte było ciężkimi, ciemnymi chmurami przez które rzadko przedzierało się słońce, co na dłuższą metę sprawiało, że przyjezdni stawali się zobojętniali i przygnębieni. Tubylcy natomiast tankowali tanią wódkę, by choć na chwilę oderwać się od przytłaczającej, nudnej rzeczywistości, która miała nabrać barw dopiero po nowym roku, gdy zima nieco odpuści.
Kaamos był ciężkim okresem dla wszystkich w Norsce, jednak każdy przeżywał go na swój sposób.
Nagle drzwi gospody otworzyły się energicznie i do środka weszło trzech potężnie zbudowanych, uzbrojonych mężczyzn w futrach i hełmach z nosalami, wpuszczając ze sobą wirujące na wietrze płatki śniegu. Przodujący im Nors, brodaty wojownik o jasnej skórze i szerokich barach, omiótł wzrokiem całą salę, która w niewielkim tylko stopniu zwróciła uwagę na fakt, że w środku pojawił się ktoś nowy.
- þögn!!! - Warknął krótko gardłowym, szorstkim głosem Nors, co dla nie znających norskiego musiało chyba oznaczać nakaz ciszy, gdyż bard przestał brzdękać na swojej marnej bałałajce, a goście zamarli, wpatrując się w przybyłych mężczyzn.
Stojący za brodaczem kompan wyciągnął z torby zwinięty pergamin i podał mężczyźnie na przedzie. Ten rozłożył go i przeczytał jego treść; najpierw w lokalnej mowie, którą zrozumieli tylko Wulfgar, Bjorn oraz Weddien, po czym przeszedł na reikspiel. Pomimo ciężkiego, twardego akcentu, wojownik radził sobie ze statoświatowym całkiem nieźle, co mogło oznaczać, że w przeszłości był już w Imperium.
-
Na rozkaz naszego przywódcy, Jarla Wulfrika Mörbultssona z Aeslingów, ogłasza się wyprawę na Przełęcz Czarnej Krwi, by na mocy traktatu bræður y blóði wesprzeć oddziały Jarla Olofa Mörbultssona, brata naszego pana, w walce z hordami zielonoskórych grabiących tamte ziemie i mordujących bez opamiętania Aeslingów i Baersonlingów. Zaleca się, by każdy chętny znający się na robieniu bronią, opatrywaniu ran, bądź podstępnej walce magicznej stawił się w porcie Morkestaad za siedem dni od teraz, skąd wypływać będzie "Morgun Lodołamacz" wraz z trzema innymi łodziami, dowodzonymi przez naszego Jarla. Ochotnikom wcielonym do dodatkowych oddziałów zapewnia się od pierwszego dnia wikt i opierunek oraz dzienny żołd w wysokości pięć sceattas, aż do zakończenia kampanii, bądź śmierci zgłaszającego.
Urwał, taksując salę wzrokiem, zwinął pergamin i oddał go towarzyszowi za plecami.
- Za siedem dni w Morkestaad. Kto chce zarobić i się sprawdzić, niech się stawi w porcie z samego rana - burknął raz jeszcze gardłowo w reikspielu, po czym wraz z kompanami odwrócił się leniwie i całą trójką wyszli z knajpy. Goście wrócili do swoich spraw i po chwili w głównej sali znów było głośno. Na stół zajmowany przez dziwną zbieraninę awanturników wjechało natomiast zamówione wcześniej żarcie. Trzy wielkie michy gorącej kaszy, do tego półmisek jakiegoś mięsiwa z kością i popitek. Wyszło tanio, ale pożywnie. No i rozgrzewająco.
Zajadając się posiłkiem, przy trzaskającym wesoło palenisku dostrzegli wilcze szczenię, które przeciągnęło się, prostując łapy, a po chwili zwinęło w kłębek i oblizując, wróciło do snu, w którym zapewne śniło o czymś smakowitym. Za nieszczelnymi oknami, na szybach których mróz wymalował swoje pokrętne pejzaże, wiatr ciskał płatkami śniegu we wszystkie strony. Było ciemno, choć do nocy zostało jeszcze sporo czasu.
Ciepło gospody rozleniwiało. Uspokajało. Dawało złudną namiastkę stabilizacji w czasie tych ciężkich, mroźnych miesięcy. Doskonale wiedzieli jednak, że nie mogą tutaj zostać. Każde z nich z własnych powodów.