Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-03-2016, 22:03   #1
Ryder
 
Ryder's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryder ma wspaniałą reputacjęRyder ma wspaniałą reputacjęRyder ma wspaniałą reputacjęRyder ma wspaniałą reputacjęRyder ma wspaniałą reputacjęRyder ma wspaniałą reputacjęRyder ma wspaniałą reputacjęRyder ma wspaniałą reputacjęRyder ma wspaniałą reputacjęRyder ma wspaniałą reputacjęRyder ma wspaniałą reputację
[Pathfinder, FR] Wielkie Łowy


Bezentil, dzień Łowów, ranek

Opadły mgły, słońce wynurzyło się leniwie zza horyzontu. Tylko ono pozostawało obojętne wobec nadchodzącego dnia. Tej nocy w Bezentil mało kto spał. Dziesiątki śmiałków przybyłych z dalekich stron tylko czekało, aż się przekonają, ile prawdy było w plotkach o Wyrnonie Ścierwojadzie.

Zdecydowanie najlepszym tego przykładem była jedyna gospoda w mieścinie, Pod Gronostajem. W czasie “okresu zwykłego” jak zwykło się w okolicy mówić, był to bardzo skromy przytułek, mogący uchodzić w nieco bardziej ucywilizowanych kręgach za zwykłą drewnianą szopę. Dwie duże sale połączone schodami, jeden pokój - “dla ważnych osobistości”. Dodatkowo kuchnia z wędzarnią i mała stajnia. Tym razem to nie był “okres zwykły”. Jinthos, właściciel – czarnowłosy krótko ścięty elf o łagodnych rysach i niemożliwym do odgadnięcia wieku – na czas Łowów zmieniał i tak już spory, jak na tęmieścinę, zajazd, w… no właśnie, co? Każda ściana, okazało się, to trzy ściany. Kilka dni przed oczekiwanym wzrostem zapotrzebowania na dach, pół Bezentil uczestniczyło w rozbudowie gospody.
Ściany rozłożono, z liści, które wyglądały jak wielkie dębowce zbudowano prowizoryczne dachy i tak Gronostaj mógł pomieścić nie dwadzieścia osób, a ponad setkę.

I w tym właśnie zajeździe, o liczbie gości na dzień dzisiejszy osiemdziesięciu ośmiu, zakwaterowani byli wszyscy poszukiwacze łatwego zarobku. Wszyscy dziwnym trafem cierpiący na bezsenność w tak ważną noc, która była ostatnią szansą na porządny wypoczynek przed morderczym polowaniem. Od zmierzchu do świtu cały parter obfitował w śpiew, taniec, pieczoną dziczyznę, strumienie wina, przechwałki i pomniejsze bójki. Na piętrze niektórzy zażywali świeżej miłości, a najmniej liczni, choć z najwyższym trudem – snu.

Ranek zastał wszystkich niespodziewanie i głośno. Do “Gronostaja” wszedł niski krępy czarnobrody człowiek i zadął w róg prawie tak długi, jak on sam. Ryk poniósł się porażająco i nie było nikogo, kto by się mu oparł. Zanim minął pierwszy szok, mężczyzna przemówił tubalnym głosem.

”Biorący udział w Wielkich Łowach mają się stawić za godzinę na placu świątynnym!”

Po czym wyszedł bez słowa. Po wszystkich salach przeszły pomruki niezadowolenia, niektórym ich żołądek przypomniał sobie, że ma dosyć, innych dopadł kac, ale większość zwyczajnie była zmęczona.
Po kilku minutach do budynku zawitała grupa druidek – bo kim innym może być równy rządek odzianych w zielone płaszcze elfic? Dziewczęta zaoferowały gościom napary trzeźwiące, zioła kojące i wywary trawienne. Widać było, że dobrze wiedzą, czego kto potrzebował. Po niecałej godzinie wszyscy wyruszyli - samotnicy, grupy, a nawet jedna kompania – na wyznaczone miejsce.

* * *



Położona nieco poza mieściną świątynia Malara okazała się być w przeważającej mierze kompleksem podziemnym, a jedyne, co znajdowało się na powierzchni, to średniej wielkości kamienny plac pokryty nieznanymi nikomu runami i dwie niewielkie marmurowe przybudówki. Gdy wszyscy zainteresowani się zeszli, z jednej z nich – kamiennego bloku o trzech wejściach – wyłonił się niski łysy mężczyzna spowity w krwistoczerwoną szatę. Połowa jego twarzy była pokryta bliznami, druga połowa tatuażami z nimi symetryzującymi. Omiótł spojrzeniem tłum, a było to niecodzienne zbiorowisko – wśród “zwykłych” łowczych, jakich wiele znalazła się grupa trzech ciężkozbrojnych orków, ciemnoskórzy wojownicy w szatach nadających się bardziej na bal, niż na polowanie, kilkoro dumnych czarodziejów, paru szukających inspiracji bardów, wiele psów tropiących i szkolonego ptactwa. Z boku trzymała się grupa tutejszych łowczych-druidów odzianych w charakterystyczne skórznie o wielu odcieniach zieleni. Byli też niziołkowie, żądni przygód jak zawsze, znalazł się jeden krasnolud z łukiem na plecach, rzucający wszystkim ostre spojrzenia, byli też kapłani… kogo tam nie było?

- “Nadszedł czas wiosennych Wielkich Łowów ku czci Malara” - przemówił mężczyzna w czerwieni - “Wprowadzić zwierzynę.”

Kimkolwiek był człowiek w samej opasce biodrowej prowadzony przez dwóch tęgich kapłanów, nie zrobił wielkiego wrażenia. Chuda twarz z kilkoma bliznami i rzadkimi płowymi włosami, przeciętna postura. Ba, przez tłum przebiegły pomruki niezadowolenia i niedowierzania.
- To ten ścierwojad? Szynki nie ugryzie, bo mu zęby wypadną!
- Lepiej od razu dajcie kasę! Szkoda naszego czasu!
- Zagłodzili go przed całą zabawą!


Arcykapłan podniósł rękę w geście nakazującym ciszę i po chwili szmery umilkły.
- ”Wielkie Łowy potrwają czterdzieści osiem godzin i odbędą się na terenie południowej puszczy. Osoba, która przyniesie głowę tego mężczyzny” – wskazał pojmanego chudzielca o dziwnym spojrzeniu – “Otrzyma tysiąc złotych koron nagrody i błogosławieństwo Pana Bestii. Niedozwolone jest odbieranie siłą trofeum zwycięzcy. Wyrnonie, jeśli przetrwasz czas Łowów, odzyskasz wolność.”

Czerwony stanął przed tym, którzy rzekomo był strasznym Wyrnonem Ścierwojadem i nakreślił mu na czole znak ręką.
– Wiążę cię paktem polowania, zwierzyno. Opuść teren polowania przedwcześnie, a bestie Pana dopadną cię i rozerwą na strzępy.” - czy Wyrnon się teraz zakrztusił? - ”Wyprowadzić i wypuścić.”

Ścierwojada wprowadzono z powrotem do podziemi, jak podejrzewała większość, musiało być tam inne wyjście. Tłum zaczął się rozchodzić w pośpiechu kierując się ku południowej części lasu okalającego Bezentil. Byli tam też oni.

Każdy z nich przybył tam w sobie tylko znanym celu, jednak teraz kierowali się we wspólnym kierunku, tabun myśliwych wchodził do lasu, krew buzowała w żyłach, gra o życie i śmierć się rozpoczęła… Lecz na wejściu do lasu wspomnienia jakoś dziwnie się zacierają…

* * *



Ocknęli się w podobnym czasie, było ich sześcioro – pięciu mężczyzn i jedna kobieta. Było ciemno, musiał być albo wcześny ranek, albo wieczór. Wystarczyło jednak światła, by ujrzeli swoje twarze w malutkim jeziorku. Coś się zmieniło. Każdy miał na czole znak.

 

Ostatnio edytowane przez Ryder : 13-03-2016 o 01:22.
Ryder jest offline