Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-03-2016, 21:21   #8
Hazard
 
Hazard's Avatar
 
Reputacja: 1 Hazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputację
Bijące dzwony katedry i pozbawiony koloru sufit jako pierwsze przywitały Rolanda o poranku. Przebudził się w tej samej pozycji w której zasnął. Gdyby nie niewygodne łóżko i widmo zagrożenia mężczyzna zapewne obrócił się na drugi bok by odpłynąć w dalszy sen. Nie mógł sobie jednak pozwolić na takie wygody. Nie teraz. Przetarł podkrążone po nieprzespanej nocy oczy, po czym zbliżył się do okna. Ukradkiem obserwował wylegających bezwiednie na ulicę Uśpionych.
“Dzień jak co dzień” - pomyślał sposępniały. Nie był pewien czy w istocie marsz na katedrę był stałą częścią ich udręczonego życia, chociaż wszystko wskazywało na to, że tak właśnie było. Roland cofnął się wreszcie od okna, karcąc się jednocześnie za swój brak ostrożności. Jego umysł nie obudził się jeszcze do końca, gdyż nie przyszło mu nawet do głowy, że mógłby zostać zauważony przez strażników.
Przygryzł wargę i wywlókł się na zewnątrz wraz z resztą stada półgłówków.

Mogłoby się z pozoru wydawać, że za dnia ulicę posępnego miast będą wyglądać lepiej niż w nocy, jednak wcale tak nie było. Teraz mogli w całej okazałości ujrzeć nędze tego miejsca, która wczoraj zakryta była całunem mroku. Roland z odrazą spoglądał na tą scenerię, usilnie starając się powstrzymać ochotę odkasłania. Pył i kurz wzburzony nierównym marszem Uśpionych drażnił jego gardło i sprawiał, że z oczu zaczęły spływać mu pojedyncze krople łez. Zaparł się w sobie i zignorował nieprzyjemne warunki aż w końcu dotarli do katedry.
Po drodze upewnił się jeszcze, że wczorajsza notka nie była żadnym oszustwem. Strażnicy rzeczywiście, jak to było opisane, stali przed bramą obierając kolejny transport “towaru”. Bo jak inaczej można by nazwać pozbawionych jakichkolwiek przejawów świadomości Uśpionych? W ich obecnym stanie nie byli niczym więcej jak przedmiotami, w dodatku bezużytecznymi.

Przekraczając progi świątyni Roland niemalże przystanął, zadziwiony wnętrzem. Jakby nagle otworzył się przed nim inny świat. Przepych, czystość i piękno katedry były wręcz nie na miejscu w porównaniu do nędzy panującej na zewnątrz. Kiedy usiedli już w ławkach, mężczyzna z niebywałym uznaniem przyglądał się otoczeniu. Witraże tworzące fantastyczną dla wnętrza grę świateł były istnym dziełem sztuki. Wszystko to wydawało mu się tak piękne, że aż nierealne… A to był, jak się okazało potem, dopiero początek jego zaskoczenia.
Melodia rozbrzmiała subtelnie, a na scenę wyszła czerwonowłosa piękność. Roland przyglądał się jej jak zahipnotyzowany, łapczywie karmiąc się widokiem ponętnego ciała. Jej skąpe, prowokacyjne wdzianko zapaliło w jego oczach błysk pożądania. Czuł, że mógłby spędzić cały dzień na przyglądaniu się jej. Był pewien, że nawet po wielu godzinach, widok wciąż pozostałby w równym stopniu ciekawy. A gdyby jeszcze mógł podejść bliżej! Poczuć zapach jej ciała. Zbadać spojrzeniem każdy szczegół jej figury. Gdyby tylko...
- Kto pierwszy?
Po świątyni rozniósł się urzekający kobiecy głos, po czym całe skąpe przyodzienie opadło na dół odkrywając w całej okazałości jej wdzięki. Roland podniósł się błyskawicznie, gotów niemalże pędem rzucić się ku niej. Ubiegł go jednak ktoś inny. Dopiero wtedy uświadomił sobie co zrobił. Poczuł, że nogi się pod nim uginają. Spojrzał się po reszcie Przebudzonych, który również nie oparli się kobiecemu urokowi. Zrozumiał wtedy, że wszystko poszło na marne. Zdradzili się, co równoznaczne było ze śmiercią. Przynajmniej tak wtedy myślał.
Zaraz jednak jego umysł zapomniał o tym, lekko mówiąc, potknięciu, i skupił się na wydarzeniach przy ołtarzu. Z każdym kolejnym ruchem kobiecego ciała, z każdym kolejnym stęknięciem dobywającym się z jej ust, w Rolandzie narastała żądza. Jedyną rzeczą jaką teraz pragnął, było znalezienie się na miejscu nieznajomego Przebudzonego. Z wyczekiwaniem czekał na koniec przedstawienia, zaraz potem gotów był nawet puścić się biegiem w stronę “Kapłanki” na wszelki wypadek jakby pozostała dwójka “towarzyszy” miała również chęć wzięcia udziału w tym “rytuale”.
W pewnym momencie coś przysłoniło mu widok. Oderwał się myślami od erotycznej sceny, kiedy w jego głowie pojawiły się przebłyski przeszłości. Wspomnienia, a raczej ich strzępy pojawiły się jakby znikąd. Twarze. Piękne twarze niewiast przewinęły się przez jego umysł. Nie mógł ich zliczyć, ani przypomnieć sobie kim były, chociaż rozkosz wyryta na ich twarzach mogła sugerować mu, że...
Nie zdążył dokończyć swoich myśli. Finał spektaklu okazał się o wiele bardziej zaskakujący, niż ktokolwiek z nich mógłby się spodziewać. W jednej chwili “Kapłanka” przerodziła się w jakiegoś demona. Różnice rasowe z pewnością nie stanowiły dla Rolanda jakichś większych przeszkód, jednak wytrysk krwi z gardła “szczęściarza” zadziałał na niego orzeźwiająco. Całe podniecenie zniknęło zastąpione strachem. Skulił się w sobie, unikając spojrzenia diabolicznych oczu. I wtedy nastało wybawienie. Dudniące dzwony zakończyły przedstawienie, a widzowie jak i aktorka prędko umknęli z sali.
Chwycił się za głowę drżącymi rękoma. Sam do końca nie wiedział, czy wzburzenie i słabość jego była spowodowana widokiem przedstawienia, którego scenariusz zrodzić się mógł jedynie w umyśle jakiegoś niewyżytego psychopaty, czy powracającymi do niego przebłyskami dawnego życia. Różne myśli kotłowały mu się w głowie, odrywając go od rzeczywistości, aż w końcu uderzył się mocno pięścią w kolano. Impuls ten wystarczył by mógł się częściowo opanować i zmusić do działania. Byli sami. Znali drogę. Lepszej okazja mogła się już nie trafić.

Nie odzywając się ani słowem, Labrosse spojrzał na dwójkę Przebudzonych i skinął głową w kierunku drzwi po prawej stronie. Powoli powstał i ruszył do nich, nie oglądając się, czy tamci pójdą za nim.
Shade siedział bez ruchu, patrząc w stronę ołtarza, jakby nie stale nie wierzył w to, że przed jego oczami przed chwilą rozegrał się przerażający spektakl. I zastanawiał się, czy taka śmierć była przyjemniejsza, niż śmierć na szafocie...
Wyrwał się jednak w końcu z kręgu tych myśli. Dzięki Rolandowi, który wziął się do działania.
Shade również się podniósł, po czym rozglądając się na wszystkie strony ruszył za Rolandem w stronę drzwi, za którymi jeszcze przed chwilą tkwił jakiś podglądacz. Lub podglądaczka.
No… to te dziwne rytuały. I ta ni kusicielka ni bestyjka wygrzebana z piekielnych otchłani, albo innego przeklętego przez bogów miejsca. To wiele tłumaczyło Rictorowi.
Śmierć jakkolwiek straszna i przerażająca... wydawała się ciekawszym rodzajem zgonu od tego co czekało ich jeszcze w tym klasztorze. Miejsce było przerażające, ale ten strach wtłaczał krew do żył. Budził. Rozgrzewał. Rictor czuł że żyje, a to samo w sobie było przyjemne po całej tej stagnacji. Drzwi które wskazał Roland, nie wyglądały bardziej zachęcająco niż inne drzwi jakie tu napotkali. Nie wyglądały też mniej, toteż równie dobrze mogli skierować się tam. Rictor rozejrzał się po tej sali i ruszył. W pierwszej chwili chciał bowiem zabrać stąd coś co by nadawało się na broń, z drugiej strony czuł jednak pewność co do siły swych pięści, a kto wie czy przedmioty z tego miejsca nie miały przypisane do siebie jakiejś paskudnej klątwy.
Rictora w połowie drogi zatrzymało skrzypienie jakichś drzwiczek... To z konfesjonałów coś wypadło! Cała trójka prawie natychmiast się rozejrzała naokoło siebie, aż spostrzegli jakieś cieniste istoty z wielkim fioletowym okiem zaczęły latać sobie w powietrzu i oglądać ich działania z ciekawością. Macki odchodzące od "tułowia" ruszały się leniwie na wszystkie strony jakby korygując lot. Za bestiami snuły się cienkie czarne strużki dymu.
Z ich strony nie było żadnej agresywnej reakcji.
Rictor cóż… spokojnie ruszył dalej starając się jak najbardziej przypominać apatycznego Uśpionego. Po prostu nie zmieniał kursu, podążać nadal tą samą drogą za towarzyszami. A nuż stworki uznają że tak być powinno. Że “Uśpieni”: Roland, Rictor i Shade… tylko wykonują polecenia.
Roland zaczął z niepokojem przyglądać się istotom. Ich pojawienie się z pewnością nie oznaczało niczego dobrego. Przyspieszył kroku. Nie sądził, by udawanie w tej chwili Uśpionego mogłoby przynieść im cokolwiek. Nie dość, że i tak oderwali się już od reszty “stada”, to na dodatek ewidentnie ujawnili się w momencie pojawienia lubieżnej “kapłanki”.
Kiedy dotarł w końcu do celu, przyłożył ucho do drzwi i zaczął nasłuchiwać odgłosów dobywających się z drugiej strony.
Rictor nie odezwał się choć te “niegroźne” stworzenia niepokoiły go. Miały cel w swym nagłym pojawieniu, pełniły jakąś rolę. Psów podwórzowych może? Stanął obojętnie jak Uśpieni, blisko Rolanda, tak by osłonić jego podejrzane zachowanie przed ich spojrzeniem.
Nadmiar emocji nie przypadł Shade'owi do gustu. Najpierw krwawo zakończone sekscesy na ołtarzu, teraz wielkie, latające oczy z mackami.
- Idziemy, zanim te stwory zaczną rozrabiać - powiedział cicho, stając obok Rolanda. - Otwieraj.
Latające Oka kręciły się wokół trójki mężczyzn jak ciekawskie stworzenia, obserwując z zainteresowaniem każdy najmniejszy ruch i podążając za nimi nieustannie.
Ręka Rolanda z cichym plaśnięciem spoczęła na klamce wrót, które miały rzekomo doprowadzić ich do torturowni. Mężczyzna z obrzydzenia zmarszczył brwi i zmrużył oczy, czując dziwną maź, która oblepiła jego dłoń. Westchnął bezgłośnie i zmusił się do pociągnięcia za klamkę. Drzwi ustąpiły. Jego przypuszczenia okazały się słuszne - znajdujące się za wrotami schody musiały prowadzić do lochów, które to miały stanowić ich pierwszy przystanek do wolności.
Labrosse nie ruszył jednak od razu. Zaczął wycierać ręce o spodnie i framugę wrót, a następnie spojrzał na Shade’a i Rictora.
- Dobra, brudną robotę odwaliłem ja - mówiąc to półgłosem, Roland pokazał im zlepioną w jasnawej mazi dłoń. - Teraz niech któryś z was prowadzi. Ja pójdę w środku. Ostatni niech zamknie szybko drzwi, by te kreatury nie mogły podążać za nami.
Rictor tylko spojrzał na Rolanda i ani na chwilę jego twarz nie wykrzywiła się w uśmiechu.
Ruszył przodem nie czekając na decyzję Shade’a, bo też nie mieli czasu bawić się w decyzje. Powoli i ostrożnie szedł po schodach, krok za krokiem stąpając jak najciszej.
Przyjemność zamknięcia drzwi przypadła Shade'owi. Ten wolał nie chwytać za zaświnioną klamkę, więc złapał za drzwi i stojąc już za progiem pociągnął z całej siły.
Pierwsze Oko przecisnęło się już za pierwszą osobą, która przekroczyła drzwi, drugie za następną. Były jak cienie, tak bardzo blisko, że aż trudno ich się pozbyć. Nawet trzeci stwór, nim Shade zamknął za sobą drzwi, zdążył się przecisnąć. Jedynie czwarta istotna pozostała samotnie w hali klasztoru.
- Po jednym latającym oku na każdego? - powiedział cicho Shade, wliczając w to nieszczęśnika zabitego przez uskrzydloną rozpustnicę.
Gdy schodziliście na dół, dojrzeliście zakutego w zbroję strażnika, stojącego przy środkowej celi, w której zamku grzebał kluczem. Spostrzegł was niemal błyskawicznie i nie byliście pewni, czy to przez nieuwagę, czy przez trzy latające za wami mackowate cienie z wielkim okiem w centrum ukształtowanej głowy.
- Co jest kurwa?! - krzyknął nagle strażnik i przygotował miecz do walki, pozostawiając klucze w zamku w drzwiach celi.
- Stójcie skurwiele! Już nie żyjecie! - uniósł się w złości i minął cele kierując się w stronę schodów i trójki nieproszonych mężczyzn, wraz z towarzyszącymi im latającymi Oczami.
- Kurwa - Roland rzucił krótko ale rzeczowo. Sytuacja wymknęła się spod kontroli o wiele szybciej niż się spodziewał. Gołymi rękoma nie mieli szans pokonać uzbrojonego w miecz rycerza. A odwrocie tą samą drogą nie było już mowy. Zostali już zdemaskowani, dlatego równie dobrze mogli umrzeć tutaj.
Labrosse nie miał oczywiście zamiaru się poddać tak łatwo. Nie czekając na towarzyszy natychmiast wbiegł do pomieszczenia znajdującymi się po jego prawej stronie. Miał nadzieję znaleźć tam coś, co pomogłoby mu się rozprawić ze strażnikiem.
Znajdujący się na samym końcu schodzących Shade wnet pojął, że nawet gdyby zdążył pójść w ślady Rolanda, to miałby od razu strażnika na karku. Dlatego też - miast schodzić na dół - cofnął się o parę kroków i sięgnął po jedną z mikstur. Miał nadzieję, że nawet jeśli strażnik ruszy za nim, to potraktowany butelką alchemicznego ognia straci równowagę i spadnie. Albo chociaż zwróci swą uwagę na inny cel.
Rictor rzucił się za Rolandem… o ile w dużym pomieszczeniu miał jakieś szanse, o tyle na korytarzu żadnych. Nie dość że nie miał broni, to jeszcze było za wąsko. Miecz… nie był problemem, jeno zbroja. Jeśli mógłby dosięgnąć pięściami twarzy wroga… to instynktownie wiedział jak uderzyć by zabolało. Ale… czy aby na pewno… instynktownie?
 
Hazard jest offline