Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-05-2016, 00:57   #2
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
PROLOG: Dies desperationis




DIES DESPERATIONIS

PROLOG

Sylvain Saubon

Sylvain kroczył ciężko, opierając się o mury mijanych zabudowań jednej z dzielnic Wrót Baldura, która za dnia tętniła życiem targowym oferującym mnogość towarów, szczycącą się wielobarwnością zapachów i smaków, chociaż te dwa często nie współgrały ze sobą bądź były po prostu poniżej gustu danej osoby. Teraz jednak, po zmroku, kramy były zamknięte, a możliwi klienci skupieni w domach bądź korzystający z uciech karczemnych lub, co poniektórzy, z wdzięków zawsze obecnych pań chętnie towarzyszących tym, który byli gotowi zapłacić za to towarzystwo.

Sylvain jednak nie należał do żadnej z tych grup.

Zbroja w tym momencie bardziej mu ciążyła niżeli pomagała, a i tak chcący osłonić lewy bok przed dalszymi zranieniami wiedział, że jego osłonie przyda się wizyta u płatnerza zważając na uszkodzenia, jakie ta przyjęła na siebie.

O ile, poprawił się, o ile przeżyje.

Zacisnął zęby idąc naprzód, kiedy nagle poczuł lodowate zimno w miejscu zranienia, a nogi ugięły się pod nim. Padł na jedno kolano czując jak rana zapulsowała ostrym bólem zabierając mu na chwilę zdolność skupienia się na czymkolwiek innym niźli na owym cierpieniu. Wziął kilka płytkich oddechów, jako że zbyt głębokie zdawały się być mieczami przebijającymi jego bok, i z ciężarem uniósł się, jednak nie ruszył dalej. Oparł się ponownie o ścianę budynku wspierając czoło na jego kamiennej powierzchni i liczył.

...raz…
...dwa…
...trzy…

Po tym spróbował postawić kolejny krok, ale szybko zrozumiał, że to mizerny trud. Wołać o pomoc? Mógłby, nawet sądził, że znalazłby w sobie siły na to, jednak nie był pewny jak szybka, o ile jakakolwiek, byłaby reakcja, a do tego…

...sytuacja nie była idealna na błaganie o pomoc i stawaniu przed obliczem pytań.

Nefrytie i tym razem nie próżnowała, gdy przyszła pora na nią. Podała miejsce, którym były Wrota Baldura. Podała miano tego człowieka, które brzmiało Uvalis Pesenar oraz podała przeznaczenie tego człowieka. Śmierć.

Nie było to najbardziej zaskakujące z jej zadań, jakie zobowiązał się spełniać. Prawdę mówiąc było zaskakujące zważając na jego prostotę i nawet nie było tak bardzo daleko od miejsca, w którym znajdował się akurat Sylvain. Wszystko zaczęło się sypać później niczym domek z kark postawiony przeciwko huraganowi.

Okazało się bowiem, że ów Uvalis był najstarszym synem bogatego kupca, zdeprawowanym do szpiku kości, nad ambitnym i okrutnym w działaniach młodym mężczyzną. Z jakiegoś powodu przypominał Sylvainowi własnego członka rodziny, o którego istnieniu najwyraźniej diablica nie miała zamiaru pozwolić zapomnieć Saubonowi. Dlaczego w takim razie było to wszystko takie trudne i o mało nie zabiło Sylvaina?

Uvalis wiedział. Uvalis z jakiegoś powodu się go spodziewał i wręcz mistrzowsko się zabezpieczył. Sylvain nie wiedział skąd mógł wejść w posiadanie wiedzy, że akurat danego dnia Saubon będzie na niego czyhał ani skąd w ogóle sama myśl wpadnie mu do głowy, że ktoś zostanie nasłany na jego życie.

Skurcz bólu ponownie przeszedł mężczyznę zmuszając go do padnięcia na oba kolana i skulenie się w sobie. Zabił Uvalisa, ale sam był ciężko raniony magicznym ostrzem i czuł jak życiodajna czerwień z niego nie ubłagalnie upływa, a bał się wołać o pomoc.

Zabił Uvalisa i pewnie teraz połowa straży miejskiej Wrót Baldura go poszukuje.

- Nie wyglądasz za dobrze. - cichy, kobiecy głos dotarł do skołowanego bólem mężczyzny.

Sylvain odwrócił głowę w stronę, z której dochodziły słowa, aby zobaczyć połowicznie skrytą w cieniach, odzianą po męsku pół elfkę o brunatnych, krótkich włosach, która z nieskrywanym zainteresowaniem przyglądała się cierpiącemu.

- A to chyba zbyt piękna noc, i to w Marpenoth, by umierać.

Ciężka deszczowa kropla, niczym zwiadowca wielkiej armii, skapnęła na twarz Sylvaina.



Corfilas Thrune

Cczuł już zachłanne szpony Baatezu na swojej duszy.

Corfilas klęczał z szeroko otwartymi oczyma opuszkami palców dotykając szczątków rozbitej butelki ze smoczą krwią zakrzepłą w piachu i kurzu, którą pokryta była posadzka tych zapomnianych przez bogów, ukrytych przed wzrokiem śmiertelnych ruin niegdyś pięknej biblioteki zazdrosnego o swoją wiedzę i własności maga. Corfilas o tym osobniku nic konkretnego nie wiedział prócz najważniejszego.

Posiadał on tę cholerną butelkę smoczej krwi, której tak pożądał Baatezu.

Wieszcz nigdy nie dopuszczał do siebie, a może nawet tego nie rozważał, myśli co by się stało, gdyby nie był w stanie zebrać przedmiotów, jakich dostarczenie sygnował swoją własną krwią, a teraz…

...teraz miał okazję się przekonać.

Dotknął prawą ręką klatki piersiowej jakby sprawdzając czy jego serce wciąż bije… biło jak oszalałe. Rozejrzał się po zrujnowanej bibliotece niegdyś dumnej i wypełnionej po wysoki sufit książkami, teraz zapadniętej samej w sobie, której regały leżały przewrócone bądź zniszczone, a cenne zbiory porozrzucane po posadzce. Pachniało tu stęchlizną, a kurz wdzierał się w nozdrza i wzlatywał w tumanach gdzie by się nie poruszyć. Corfilas uniósł wzrok w górę, aby spojrzeć na parszywą półkę teraz, wiszącą tylko na jednym zaczepie, która zdawała się teraz śmiać do rozpuku z maga, sama zadowolona z tego okrutnego żartu losu. Dotknął z trwogą powoli krzepnącej krwi i poczuł jak żołądek wywraca mu się na zewnątrz. Baatezu wyraźnie zaznaczył na umowie, że Thrue musi znaleźć dla niego i oddać mu dane przedmioty w stanie nienaruszonym, a przynajmniej jak będą w całości.

Teraz jednak nie było to możliwe.

Kiedy Corfilas wchodził do biblioteki pewien swego, dowiedziawszy się dzięki wieszczeniu o położeniu tej fiolki wszystkiego, czego potrzebował do jej zlokalizowania, był zadowolony. Ten przedmiot zdawał się nie czynić problemów poszukiwaczowi i nie wymagał wielkiego nakładu trudu i finansów, aby go odnaleźć. Co mogło stać się złego w opuszczonych ruinach?

Myśleć w ten sposób to zły pomysł, najwyraźniej.

Nie zrobił nawet wielu kroków, nie zdołał nawet rozejrzeć się po bibliotece, gdy jego uszu doszło to potępieńcze skrzypnięcie i uderzenie czegoś szklanego w podłogę, co rozbiło się natychmiast wzniecając kurz. Corfilas rzucił się ku temu, pełen obawy, żeby jedno spojrzenie dało mu pewność, jaką potwierdził magią.

Poluzowała się półka, na której stał ten tak ważny przedmiot.

Zakrzyknął niby w bólu, próbując wydusić z siebie całość bólu, żalu i wściekłości na żart losu, który teraz mógł go kosztować coś więcej niż życie. Poczuł jak łzy spływają mu po brodzie, a były to łzy jednocześnie żalu, jak i bezsilnej złości. Czy ze wszystkich tych spróchniałych śmieci akurat ta musiała poddać się zębowi czasu? Czy akurat na niej musiała stać ta buteleczka? Uderzył pięściami w posadzkę brudząc sobie ręce piachem i krzepnącą krwią, prawie wbijając sobie w nie kawałki szkła będące kiedyś buteleczką.

- Tu jesteś.

Te słowa wyrwały maga ze skupienia na złorzeczenie losowi i sprawiły, że odwrócił wzrok w stronę wyjścia z biblioteki, z której to dochodził głos. Opierając się nonszalancko o futrynę wyważonych drzwi stał jego przewodnik, który zaprowadził go w te odmęty Lasu Neverwinter. Chroniony skórzaną zbroją, swym gładkim językiem i zręcznością, którą niewielu może się poszczycić, Harefan pomógł mu także z wejściem, które było chronione pułapką, którą Corfilas mógł wszak przeoczyć. Teraz jednak mag musiał wyglądać zupełnie inaczej niżeli jeszcze w momencie, gdy pełny życia i determinacji dziękował przewodnikowi za pomoc w dostaniu się do środka.

- Czy… coś się stało? - zapytał jasnowłosy człowiek przechylając na bok głowę - Krzyczałeś jakby cię Dziewięć Piekieł goniło.



Aumixel Hegemax

Czy miał jakikolwiek inny wybór?

Aumixel zadawał sobie to pytania raz po raz od miesięcy i jego własna, beznadziejna odpowiedź była raz po raz taka sama - nie miał innego wyboru. Mężczyzna zacisnął dłoń na trzymanym kielichu tak mocno, aż pobielały mu knykcie i skupił spojrzenie na czerwonej tafli wina. Nie miał żadnego wyboru.

Czuł w ustach gorzki smak nadchodzącej porażki i nie mógł się z tym pogodzić. Wydawało mu się, że przeszedł niezliczone odległości, że w ciągu ostatnich miesięcy zwiedził więcej Faerunu niż kiedykolwiek by przypuszczał, że zwiedzi, a jednak…

...jednak wciąż nie odnalazł ten Kuli!

Był już tak bardzo zmęczony i tak bardzo zrezygnowany. Miał już wrażenie, że nigdy nie odnajdzie tego, co zdecydował się zdobyć podpisując własną krwią. To było nie do zrealizowania.

Za oknem karczmy, przy którym siedział widział, że zbiera się na jeden z tych lodowatych deszczy, które nawiedzały późną jesień miesiąca Marpenoth i przynosiły jedynie pluchę poprzedzającą nadejście zimy. Miasto Wspaniałości miało ponownie poznać jej smak, który tak dobrze z przeszłości pamiętał Aumixel, jednak jakie to miało znaczenie w tym momencie? Przegrał, zaś diablica wygrała. Nie zdoła w miesiąc odnaleźć tego artefaktu, który ponoć krzesał z powietrza ogniste kule… a przynajmniej tyle wywiedział się z legend. Nikt nigdy go nie widział, nikt nie wiedział nic o jego położeniu ani nikt nie mógł mu w większy sposób pomóc. Początkowo mężczyzna był pełen nadziei, jednak po miesiącach i miesiącach poszukiwań oraz prób jego zasób nadziei skurczył się niemożebnie. Teraz, powróciwszy za kolejnym tropem do Waterdeep, z którego zaczął podróż, czuł iż nic już nie może mu pomóc. Nigdy. W żaden sposób.

Jednym haustem dopił wino i okrywszy się szczelniej płaszczem wyszedł z karczmy przeciwstawiając się sile natury. Kiedy tylko otworzył drzwi zaatakował jego twarz porywisty wiatr zmieszany z pierwszymi kroplami deszczu. Nałożył płaszcz na głowę i na przekór pogodzie zaczął iść jej naprzeciw nie mając pomysłu gdzie teraz pójść, gdzie szukać pomocy. Może powinien jeszcze raz sprawdzić biblioteki Waterdeep, które wcześniej nie dały mu odpowiedzi? Jeżeli szaleństwem jest robienie wciąż tego samego i spodziewanie się różnego rezultatu - to był on szaleńcem.

Zapadł już zmrok, jednak Aumixel miał jeszcze nadzieję, że wpuszczą go do którejś z bibliotek. Musieli, w końcu…

Nagle poczuł jak ktoś ciągnie go za prawy rękaw. Spodziewał się żebraka i na pierwszy rzut oka nie mylił się. Skrzyżował spojrzenie z brudną, ciemnowłosą dziewczyną, nie starszą jak szesnaście wiosen, która brunatnymi, ubrudzonymi palcami wczepiła się w ubranie Aumixela.

- Każdy szuka, każdy błądzi. - odezwała się zaskakująco przyjemnym głosem - Jakże bóg twój cię osądzi?




 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 19-05-2016 o 19:51.
Zell jest offline