Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-06-2016, 13:34   #23
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
”Consuetudo altera natura est”

Jak to powiedział klasyk, najlepsza definicja człowieka to “istota, która do wszystkiego się przyzwyczaja.” Jedni przyzwyczajają się do nudnej pracy i kiepskiej płacy, inni do samotności i pustki w domu, jeszcze inni do wygodnego życia w imię “dobra rodziny”, nawet kosztem osobistego szczęścia.

April również się przyzwyczajała. Przyzwyczaiła się do chłodu poduszki po drugiej stronie łóżka, do samotnego kubka porannej kawy, do porozstawianych w całym domu popielniczek i narzędzi leżących w garażu odłogiem.

Przyzwyczaiła się również do koszmarów. Od dłuższego czasu były nieodłącznym elementem jej życia, trudno się było nie przyzwyczaić. Nie mniej jednak nie protestowała, gdy Aida co jakiś czas rozstawiała w jej sypialni świeżą porcję ziół. Czy pomagały, to było kwestią sporną. Koszmary dalej czasem ją nawiedzały, choć może nie tak często jak kiedyś, nie tak często jak w Waszyngtonie. Może była to zasługa ziół, może mniej stresującego trybu życia, a może zwyczajnie kwestia czasu. Fakt pozostawał faktem, zioła nie szkodziły na pewno, a bez wątpienia były wyrazem matczynej troski, jednym z nielicznych jej przejawów nie doprowadzających pani Blackburn do szewskiej pasji.

Sielski rodzinny poranek mógłby być spokojny. Mógłby, gdyby nie wydarzenia poprzedniego wieczoru. A przecież nic się właściwie nie stało. Ot, kolacja na mieście. Wielkie mi halo! Nim pytania stały się zbyt natarczywe, April wykonała taktyczny odwrót i czmychnęła na spacer z psem.


Rita nie była już podlotkiem, a jednak dalej potrafiła z zapamiętałością szaleńca gonić własny ogon, atakować łapę albo, jak to zwykle na spacerze na łonie natury, rozkopywać wszystkie napotkane dziury niepokojąc mieszkające tam żyjątka. Trudno jej się zresztą było dziwić. Kopanie od zawsze było jej prawdziwą namiętnością, a w ogródku Aidy, chociaż aż się o to prosił, ryć jej nie było wolno. Jedyną ku temu okazję miała na spacerach i okazji tej nie przepuszczała nigdy.


Podobnie też nigdy nie przepuszczała okazji, by buszować po zaroślach, płoszyć dzikie zwierzęta, a potem obszczekiwać je, lub godzić. Dlatego też, gdy rozległo się psie ujadanie, z początku nie zaniepokoiło to April. Taka już była Rity uroda, że żadnej lasówce ani kunie nie odpuściła.

Wszystkiego się April mogła spodziewać po tym spacerze, bliskiego spotkania z jelenieniem, czy lisem, psiej pogoni za wiewiórką, rozkopywania kretowisk, nawet spotkania z niedźwiedziem, bo przecież i to jej się ostatnio zdarzało. Wszystkiego, ale nie grupki wróżek przyczajonych pod krzakiem dzikiej borówki.

- A wy co tu robicie, moje małe? Zgubiłyście się? - zagadnęła chwytając psa na smycz, by ze strachu ani sobie, ani małym stworkom niczego nie zrobił.
- Ciiii! Chowamy się - szepnęły wróżki wyraźnie zaskoczone tym, że April je widziała. Zatrzepotały skrzydełkami chowając się głębiej w gęstwinie. - Przed tym, co nadchodzi i przed tym, co już nadeszło, on się czai. On zebrał już dość mocy, by zagarnąć nas wszystkich.
- Ale kto właściwie? - zapytała przeklinając się w duchu za to, jak mało inteligentnie musiało to zabrzmieć.
- Rogata ciemność… bez twarzy bez formy, przyzywana, spraszana, obłaskawiana, przychodzi w końcu po swą zapłatę… a ty.. czemu nas widzisz. Za duża jesteś, za stara.- zaciekawiły się wróżki, bo i miały rację. April nie była już nastolatką w wieku dojrzewania. Nie powinna ich widzieć.
- O wypraszam sobie - obruszyła się na niby kobieta. - Każda z was jest pewnie grubo ode mnie starsza. A że widzę was… no cóż, tak już mam, że widzę różne rzeczy, których większość ludzi nie dostrzega. Rogatej ciemności jednak nie widzę. Ani tych, którzy ją przyzywają.

Perlisty śmiech skrzydlatych istotek rozbrzmiał niczym dźwięk dzwoneczków.- Jesteś pewna, że nie widziałaś? A może tylko ci się tak zdawało? Rogata ciemność nie ma jednej postaci. To lęki, nadzieje i pragnienia śmiertelnych nadają jej kształt, w którym się zjawia. Ona zawsze się kryje, zawsze jest… inna. I zawsze przynosi mrok. Rogata ciemność budzi zło w sercach.

Rozmowa z wróżkami okazała się kolejnym z tych momentów, kiedy April przeklinała swój dar widzenia “drugiej strony lustra”. Bo na cóż komu dar, z którego nie może w pełni korzystać? Po co jej była zdolność rozmowy z magicznymi stworzeniami, skoro z tych rozmów nigdy nic nie wynikało? Albo April była za głupia, by zrozumieć swych rozmówców, albo te tajemnicze istoty były zbyt tajemnicze, by normalny człowiek był w stanie się z nimi dogadać. Tak czy siak, kobieta po raz kolejny utyskiwała w duchu na enigmatyczną mowę magicznych żyjątek.

- Myślicie, że pod tym krzakiem rogata ciemność was nie znajdzie? - zainteresowała się kobieta. Miała nadzieję, że ironia w tym pytaniu jest słabo dostrzegalna, albo chociaż że wróżki nie potrafią jej odczytać. Denerwowanie takich stworzeń mogło się mało przyjemnie skończyć.
- Otóż…- odparła jedna z wróżek, najwyraźniej ich przywódczyni. Tak samo skonfundowana jak pozostałe. - Liczyłyśmy że jak ukryjemy się bliżej ludzi, to rogata ciemność uderzy wpierw w nich właśnie.
- W końcu nigdy nie przychodzi nie zapraszana. Ludzie ją zaprosili - wtrąciła inna z wyrzutem.
- Chyba jednak nie wszyscy. Ale mam wrażenie, że nie będzie to dla niej mieć znaczenia - mruknęła April, w sumie bardziej do siebie niż do nich.
- Ktoś zaprosił, ktoś musiał zaprosić… ktoś otworzył przejście - stwierdziły chórkiem wróżki, a ich przywódczyni dodała.- A nawet jeśli tylko na chwilę i na moment, to i tak to wystarcza. Raz otwarte drzwi nigdy nie domykają się do końca.
- A gdzie jest to przejście? Wiecie? Możecie mi pokazać? - zapytała z nadzieją. Liczyła na to, że tym razem spotkanie z magicznymi istotami zakończy się czymś więcej niż kolejną serią pytań bez odpowiedzi.

Wróżki zaskoczone tym pytaniem zbiły się w skrzydlatą kupkę i zaczęły się naradzać między sobą.
- Mogłybyśmy wskazać jedno z nich… ale boimy się tam udać.- stwierdziła ich przywódczyni, gdy już się naradziły. - Przecież uciekamy od takich miejsc.
- Wystarczy, że jedna z was mi pokaże to miejsce. Reszta może tu zaczekać. W zamian jestem gotowa zaoferować gościnę w przytulnym ogrodzie. Wokół tylko cisza, spokój i zioła. Żadnych mrocznych bestii, najlepsza wiedźma w okolicy o to dba. Nikt was tam nie będzie niepokoił. Co najwyżej ja, z jakąś drobną prośbą. Co wy na to?

Gdyby tylko była tam Aida, pewnie dla zasady zbeształaby April za podobne pomysły. A gdyby tylko dała radę, przełożyłaby ją przez kolano i sprała tyłek na kwaśne jabłko. Szkopuł w tym, że matki nie było na miejscu. Nie mogła odwieść córki od “szalonego” pomysłu. A w oczach pani Blackburn wcale nie był aż tak bardzo szalony. Mieć wróżkę, a nie mieć wróżki, to dwie wróżki różnicy. A ona mogła mieć nie jedną, a kilka, wdzięcznych i gotowych do pomocy.

Wróżki zamyśliły się… i znów zaczęły się naradzać. Wreszcie spojrzały w niebo i zawirowały wokół kobiety trajkocząc wesoło. W końcu jedna stwierdziła:

- Nie dziś. Nie teraz. Zła noc. Gdy Księżyc będzie patrzył całym swym obliczem na Ziemię. Wtedy możemy się tam udać.

Pełnia, że też to zawsze musiała być pełnia! April nie przepadała za tą fazą Księżyca. Wtedy najczęściej niepokoiły ją złe sny i tajemnicze istoty. Matka tłumaczyła jej kiedyś, że podczas pełni granica między tym i tamtym światem była najcieńsza i najłatwiej było ją przebić. Korzystały z tego wiedźmy chcące przejść na drugą stronę, korzystały też stwory zakradając się do ludzkiego świata.

Nie bez powodu w ludowych wierzeniach pełnia zawsze cieszyła się mianem okresu magicznego, w swej nadnaturalnej aurze ustępując tylko Krwawemu Księżycowi. Czary odprawiane przy blasku pełnego Księżyca były najskuteczniejsza, a zioła zbierane w tym okresie miały szczególną moc.

Wróżki jak widać nie obawiały się, że podczas pełni przez niedomknięte drzwi coś przelezie na ich stronę i że to coś może nie mieć pokojowych zamiarów. Może liczyły na to, że w razie czego owo coś obierze za cel największą z potencjalnych ofiar, czyli April właśnie, a one zdążą w tym czasie czmychnąć. A może po prostu wiedziały, że również ich magia podczas pełni się spotęguje i będzie to wystarczającą ochroną. Pani Blackburn nie podzielała ich beztroski. Mimo to data wyprawy nie podlegała negocjacji.


Spacer z psem był dobrą wymówką. Na tyle dobrą, że gdy April i Rita wróciły z porannych wojaży, dom świecił pustką. Aida poszła otworzyć sklep, to był w końcu jej dzień stania za ladą, Ava z kolei wybyła z Emily załatwić swoje ważne nastoletnie sprawy. Pani Blackburn miała dzień dla siebie. Oczywiście nie zupełnie bezproduktywny, potwierdziła bowiem telefonicznie piknik u Watsonów, musiała też zrobić zakupy i ugotować obiad. Pomijając jednak to, mogła się oddać słodkiemu lenistwu, a właściwie odnawianiu dawnych kontaktów.

Tak jak Agenci K i J z MIB mieli swojego Jacka Jeebsa, czy mopsa Franka, tak i oficer Blackburn miała swoich informatorów, którzy w zamian za przymykanie oczu na drobnego kalibru przekręty, potrafili dostarczać bardzo ciekawych informacji. To dzięki nim i im podobnym waszyngtońska policja wiedział, co się dzieje w półświatku stolicy.

Te znajomości przydały się April, gdy już odeszła ze służby i zaczęła działalność na własną rękę. Wiedziała do kogo się udać, gdy potrzebowała informacji, sprzętu szpiegowskiego, dostępu do niekoniecznie jawnych danych, czy zwyczajnie broni.

To, czego pani Blackburn potrzebowała, było zamówieniem na tyle niecodziennym, że musiała ona wykonać kilkanaście telefonów do znajomych z dawnych lat, nim natknęła się na właściwy trop. Wreszcie jednak znalazła, wystarczyło odezwać się do Mathew O’Donella i Williama Lawsona.

O’Donell miał sklep z bronią niedaleko Chinatown i kilka mniejszych i większych przekrętów na koncie. Lawson był rusznikarzem samoukiem. Miał zostać kowalem, ale po drodze coś poszło nie tak i wywalili go ze zorganizowanej przy cechu rzemieślników szkoły zawodowej. Nie przeszkodziło mu to jednak rozwijać swojej pasji i nauczyć się fachu.

Współpraca obu mężczyzn owocowała wykonywaniem od podstaw broni wg własnego projektu, często na specjalne zamówienie. Oprócz spełniania typowych zachcianek amatorów łowiectwa, strzelców, pasjonatów i kolekcjonerów broni, panowie realizowali również niecodzienne zlecenia.

Broni w sumie April nie potrzebowała. Miała swojego Colta Pythona kaliber 9mm zamkniętego na klucz w kuferku pod łóżkiem, od biedy miała też dziadkową Berettę schowaną gdzieś w odmętach matczynego pokoju. Jedyne, czego jej było trzeba, to amunicja. Ale nie byle jaka, wykonana ze srebra, zaklęta i pokryta runami. W sam raz na zombie-niedźwiedzie i rogate ciemności czające się nieopodal. Nie było to tania zabawa, bowiem jeden specjalny nabój kosztował tyle, co paczka 50 zwykłych, ale też tych niezwykłych używało się tylko w ostateczności. Jak przy tej dziewczynce, przez której śmierć musiała opuścić stolicę.


April miała szczęście. Gdy zadzwoniła, O’Donell miał na stanie dwa ostatnie magazynki. Dzięki temu nie musiała długo czekać na realizację zamówienia. Z odbiorem był tylko jeden, tyci, tycieńki problem. Ona była w Wiscasset, a magazynki w Waszyngtonie. Rozwiązania tej sytuacji były dwa. Mogła poprosić o wysyłkę kurierską, albo zapakować tyłek w samolot i odebrać swój zakup osobiście. Paczka szłaby prawdopodobnie 2 do 4 dni roboczych. I w sumie byłaby to nawet opcja do zaakceptowania. Byłaby, gdyby nie groziła odebraniem paczki przez nieodpowiednią osobę, Aidę lub Avę. Zarówno jedna jak i druga - widząc waszyngtoński adres nadawcy - zaczęłaby zadawać niewygodne pytania. A April nie lubiła odpowiadać na niewygodne pytania. Właśnie dlatego nie zamierzała nikogo informować o swoich zakupowych planach. Właśnie dlatego całe przedsięwzięcie zamierzała sfinansować z prywatnego konta, ze swoich zaskórniaków. Tak aby w historii wspólnej karty kredytowej nie został nawet ślad. Wybór zatem okazał się prosty i oczywisty, wycieczka do Waszyngtonu.


Zakupy w mieście były dobrą okazją do wielu rzeczy: do zaobserwowania rednecków szykujących się na łowy, do podpatrzenia Maggie Carlston i Sary Fallbridgen wśród sklepowych półek, do posłuchania najświeższych plotek, którymi Hannah sypała jak z rękawa.


Wiscasset żyło wydarzeniami ostatnich dni, atakiem niedźwiedzia, bezradnością służb leśnych, bezczynnością władz miasta. Widać to było w nerwowych spojrzeniach, jakie klienci marketu rzucali łowcom nagród, w nerwowych szeptach w kolejce do kas, w dyskusjach na parkingu.

Całe miasteczko żyło polowaniem i wieczornym nadzwyczajnym posiedzeniem rady miasta. Całe miasteczko, ale nie April. Jako chyba jedna z nielicznych nie odczuła ulgi słysząc, że do miasta zjechali łowcy głów. Tylko, że ona wiedziała, że to wcale nie jest taki zwykły niedźwiedź i, że to wcale nie będzie takie zwykłe polowanie. Istniało nawet całkiem duże niebezpieczeństwo, że dość szybko łowcy zamienią się na role z ofiarą. Bogowie raczyli wiedzieć, do czego jeszcze Scarecrow zmusi Lalkarza i jemu podobnych. Tym bardziej należało bezzwłocznie załatwić sprawę srebrnych naboi. Nie mniej jednak wybierała się na wieczorne spotkanie, bardziej z ciekawości i chęci spotkania Seana Juniora, aniżeli z poczucia obywatelskiego obowiązku.


Pielenie ogródka musiało odejść na dalszy plan. Nim się April uporała z zakupami i obiadem, było już dobrze po szóstej. Po posiłku zdążyła jeszcze tylko wziąć szybki prysznic i już musiała lecieć. Cóż, pracowity dzień, nie pierwszy i nie ostatni.

***


Spotkanie rady miasta zgromadziło większy tłum, niż się April spodziewała. Większy, niż burmistrz Spencer mogła sobie wymarzyć na swoim wiecu wyborczym. Przewidziana na ten cel salka konferencyjna zapełniła się bardzo szybko. Gdy Hannah i April się zjawiły, po miejscach siedzących nie było już śladu, a i te stojące rozchodziły się jak świeże bułeczki.


Posiedzenie miało się lada moment zacząć, sala pękała w szwach. Pracownicy administracji po raz kolejny sprawdzali, czy nagłośnienie działa, przewodniczący rady miasta nerwowo ocierał pot z czoła, w sali obok mignęły mundury straży leśnej, a zgromadzony tłumek szeptał z przejęciem. Ostatnie minuty dzieliły ich od uroczystego otwarcia.

April zerknęła na zegarek. Za niespełna dziesiąć godzin musiała być z powrotem na nogach. Jeśli dyskusja się rozkręci, mogli tak siedzieć i do północy. Potem tylko sześć godzin snu, szybka poranna toaleta i godzina jazdy do Portland. Bilet miała już kupiony i wydrukowany, schowany w torebce. Na szczęście nie zabierała ze sobą bagażu i odprawy mogła dokonać on-line. To jej dawało 30 min więcej cennego snu. Potem tylko 1,5 godziny lotu, szybkie załatwianie sprawunków i dawaj w drogę powrotną, żeby zdążyć do domu przed kolacją.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 04-11-2016 o 23:06.
echidna jest offline