Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-07-2016, 20:15   #7
Flamedancer
Konto usunięte
 
Flamedancer's Avatar
 
Reputacja: 1 Flamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputację

Mijały kolejne godziny pod rozgwieżdżonym niebem, a jasno lśniący księżyc wcale nie wskazywał na to, że coś mogłoby się w najbliższym czasie wydarzyć. Ogniska trzaskały wesoło. Wokół nich siedzieli najemnicy Krwawego Kła nie będąc w stanie zmrużyć oka. Nie lepiej było z agentami Paktu oraz samym elfem i jego córką. Dodatkowo doniesienia o masowym grobie zaraz przed kotliną pogłębiły wyczuwalną ciężką atmosferę.
Przebudziwszy się, Lialda odeszła od miejsca, gdzie siedział jej ojciec, i skierowała się do pierwszego wozu.
- Nie oddalaj się za bardzo! - krzyknął za nią elf, oglądając się za siebie dość niespokojnie.
- Spokojnie ojcze, ja tylko... - urwała, gdy wszyscy nagle usłyszeli jakiś ruch w ziemi.
Jeśli ktoś zaczynał być senny, to właśnie teraz stracił jakąkolwiek ochotę na sen. Wszyscy dobyli broni i zaczęli rozglądać się po sobie, szukając jakiegokolwiek źródła zamieszania. Nagle usłyszeli głuche stęknięcie poprzedzone gwałtownie rozrzucaną ziemią.
Nastała grobowa cisza.
Lialda znajdowała się w powietrzu, przebita włócznią z paskudnymi zadziorami służącymi to szybkiego wydzierania życia z wrogów. Z ziemi wygrzebywał się szkielet, który zrzuciwszy brązowooką dziewczynę ze swej broni za pomocą gwałtownego, rozrywającego trzewia szarpnięcia, skierował swe puste oczodoły w stronę pozostałych obozowiczów. Nieumarłych zaczynało być więcej... I więcej... I więcej... Zaczynali ich otaczać w ciasnym pierścieniu, a w wąskiej gardzieli służącej im za wjazd do tego miejsca kotłowało się więcej żywych trupów.
Taeghen stał jak sparaliżowany, nie mogąc podjąć jakiejkolwiek akcji poza spoglądaniem na truchło swojej adoptowanej córki. Lander widząc to przełknął przekleństwo i podrzucił topór w swej lewej ręce.
- Zrównać tych sukinsynów z ziemią! - krzyknął komendę do swoich ludzi i rzucił się do ataku, na co szkielety odpowiedziały szarżą.
A nad tym wszystkim poniósł się głośny, maniakalny śmiech jakiegoś mężczyzny.
Walka była wyjątkowo szybka i okrutna. Pół setki żywych trupów zdołało zaszlachtować zwierzęta pociągowe i zabrało się za najemników będących w niemal beznadziejnej pozycji. Każdy z nich walczył mężnie, lecz prawie wszyscy zakończyli swój żywot z kościstych rąk żywych trupów oraz ciosów ożywionej przez niewidocznego przeciwnika Lialdy. Jej wytrzymałość była niemal przerażająca. Opierała się cięciom lepiej niż ściana drewnianego domu. W milczeniu szerzyła swoje dzieło zniszczenia, kiedy pozostali nieumarli powoli padali pod potężnymi ciosami Paktu Czarnej Krwi.
Lander widział już wiele. Takie rzeczy go niezbyt ruszały. Czuł jedynie gniew wypełniający jego umysł w każdy możliwy sposób. Nie baczył na swoje rany, po prostu miał ochotę to wszystko zniszczyć, by zginęło jak najmniej osób. Stracił w przeszłości już wystarczająco wiele. Jego topór oraz miecz szalały na polu bitwy roztrzaskując kolejne czaszki, aż wreszcie skierowały się w stronę zombie pragnąc ją jak najszybciej skrócić o głowę, co z imponującą skutecznością uczynił Sven.
A wszystko to trwało nie dłużej, niż minutę.


Zwrócony plecami do reszty Lander, wcześniej opatrzony przez Clove, w milczeniu przysłuchiwał się rozmowom pozostałych członków Paktu. W ten sposób sprawdzał czy są w stanie współpracować ze sobą i z efektów wydawał się być zadowolony, jednak wiedział, że nie należy tak szybko oceniać ludzi. Niegdyś, będąc jeszcze szeregowym, jego dowódca się na tym skaleczył, więc nie zamierzał popełnić podobnego błędu wobec swoich przełożonych. Zamierzał prowadzić obserwację, póki uzna, iż się całkowicie zgrali.
W jego lekko wyciągniętej ku ognisku dłoni, leżała przeźroczysta kula wielkości zaciśniętej pięści. Melancholijne refleksy światła płomieni gotowe były zauroczyć każdego, kto na nie spojrzał, ale to nie była byle zabawka. Ten artefakt niewiadomego pochodzenia o nazwie Bańka Duszy, przeznaczony został do przechwytywania dusz konających nieszczęśników i wykorzystywania ich energii witalnej do innych celów bądź do wskrzeszania za pomocą potężnej magii.
Tak przynajmniej mówili.
Organizacja wykorzystywała je do zamykania dusz swoich ofiar, by dostarczyć je do Gniazda Feniksa jako dowód wykonania zadania. Był to dość niemoralny proceder, ale kto by się przejmował losem jakichś potworów? Wojownik schował Bańkę do przeznaczonej na nią pojedynczej sakwy, wpierw szczelnie owijając ją cienką jedwabną szmatką. W tym momencie frasowała go zupełnie inna sprawa, a dokładniej pytanie brzmiące następująco:
Jakim cudem nekromanta sobie radośnie hasa po górach, kiedy w pobliżu powinien być cały batalion zbrojnych?


Dłuższą chwilę później ciała poległych strażników zapłonęły jasnym światłem oświetlającym całą kotlinę. Gryzący swąd palonego mięsa poniósł się do nozdrzy otaczających go w milczeniu podróżników, obserwujących z wisielczym humorem swe dzieło. Pełne melancholii gwiazdy błyszczące na nocnym niebie zdawały się płakać nad losem poszkodowanych w czasie tego okrutnego wydarzenia, raz po raz skrywając się za tumanami gęstych chmur, jak gdyby nie chcąc tego oglądać.
Taeghen zdawał się być najbardziej nieobecny w trakcie tego pochówku. Patrzył na trawione przez płomienie ciało swojej córki przemienionej przez nieznanego sprawcę w obrzydliwego zombie. Zdawał się zastygnąć w miejscu. Trudno było wyczytać jakiekolwiek emocje z jego elfiej twarzy. O jego stanie świadczyła jedynie nieregularnie unosząca się klatka piersiowa, co zaobserwowały wprawne oczy Clove.
Dopiero gdy było już po wszystkim, podjęto decyzję o dalszej podróży. Elf dość długo oponował, mając na uwadze zebrane w wozach dobra, ale w końcu, ku uldze pozostałych, się zgodził. Przez moment sprawiał wrażenie gotowego pozostać w kotlinie na dobre i złe z powodu cholernych wozów lub być może miejsca pochówku Lialdy. Sporządzono listę ofiar, po czym opuszczono miejsce okrzykniętym przez najemników jako “Czarcie Oko”.

Niebo całkowicie już przesłoniły ciemne chmury znacznie ograniczając widoczność. Podróżowano z pochodnią mając nadzieję, że odstraszy ona potencjalnych napastników. Wędrówka trwała niemal godzinę, nim ujrzeli inne, dość odległe światła ewidentnie oświetlających ich cel. Twierdza Wysoki Róg była naprawdę imponująca. Ułożona była wzdłuż drogi, wrastając w znajdujące się za nią skały. Wnętrza strzegły wysokie, grube mury i jeszcze wyższe wieże, na których powiewały oświetlone flagi Cormyru. Do środka prowadziła potężna brama zdająca się być niemal nie do przejścia w przypadku ewentualnego szturmu. Czujni strażnicy na blankach uważnie wpatrywali się w podróżników. Zdecydowanie nikogo się nie spodziewali o tej porze.
Po wyjątkowo długich pertraktacjach cała ósemka znalazła się wreszcie w środku. Wnętrze Twierdzy było wyjątkowo praktyczne. Oświetlony, wydeptany plac rozciągał się na sporej powierzchni. Tu i ówdzie porozrzucane stały tarcze strzeleckie oraz manekiny treningowe. Na prawo od wejścia znajdowała się kamienna, zamykana stajnia, a za nią bardzo duża zbrojownia. Na lewo rozciągały się prawdopodobnie koszary gotowe pomieścić olbrzymią ilość wojska oraz niewątpliwie kolejna zbrojownia. Nie były to jednak budynki, które ich interesowały, a to, co znajdowało się na wprost.
Olbrzymia budowla kojarząca się z przerośniętą basztą stała zespojona z pionową ścianą. Boczne ściany przytrzymywały wbite w ziemię kamienne wsporniki kunsztem zdecydowanie kojarzące się z robotą krasnoludów z powodu swojej masywności i widocznej wytrzymałości. Duża ilość niewielkich okien stanowiących idealne stanowiska strzeleckie nieregularnie zdobiły “wieżę” na całej swej wysokości, a masywne, mosiężne, dwuskrzydłowe drzwi z herbem Cormyru stały przed członkami Paktu zamknięte. Thalakos, jako osoba całkiem nieźle znająca się na wojnie, szybko zdołał ocenić walory obronne tego budynku dochodząc do wniosku, że wolałby nie być w skórze atakujących, gdyby doszło tutaj do jakiejś batalii. Była ona zaprojektowana tak, by mimo zajęcia zewnętrznego kręgu, można było się z powodzeniem bronić od środka.
Ośmioosobowa grupa stała na podwórzu nie wiedząc, co teraz mają ze sobą zrobić. Z pomocą chwilę później przyszło dwóch żołnierzy w kolczugach z nałożonymi nań purpurowymi tabardami. Jeden z nich zaprowadził Landera do środka w celu złożenia raportu w sprawie incydentu na drodze, a drugi poprowadził resztę do koszar ze względu na “pewne problemy z kwaterami mieszkalnymi”, jak to pozwolił sobie określić.
Ich pokoje przedstawiały się niezwykle skromnie. W każdym z nich znajdowały się cztery prycze, kilka stojaków na oręż oraz pancerze, jak i również szafa. Przez wychodzące na zewnątrz okna wpadało odrobinę nocnego światła sprawiając, że w pomieszczeniach nie było całkowicie ciemno. W jednym z nich znaleźli się razem Sven, Taeghen, Thalakos oraz Sarian. W drugim siedzieli obaj najemnicy i tam również miał udać się Lander. Osobno zaś przebywała Clove z powodu dziwnych “odgórnych zaleceń dyscyplinarnych”. Strażnik jedynie wzruszył ramionami, pożyczył wszystkim dobrej nocy i odszedł do swych obowiązków.

Był środek nocy i nie zostało im nic innego, niż odpoczynek. Było jednak coś, co wyjątkowo rzuciło im się w oczy. Garnizon fortecy był naprawdę niewielki. Być może było to spowodowane późną nocą, któż to wiedział?
 
Flamedancer jest offline