Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-07-2016, 13:44   #271
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
CONNOR

Connor znalazł podparcie. Prawie idealne. Prawie. Bo, kurwa, idealnie byłoby, gdyby nie złamał sobie nogi.

Kulejąc i zaciskając zęby i zwieracze, by nie posrać się z bólu, ruszył drogą w stronę bazy Echo. Wkurwiony. Na los. Na ciemność. Na spływ. Na wszystko. Wkurwiony z bólu, strachu i bezradności. Wiedział, że jeśli w takim stanie dopadnie go morderca, to będzie po nim.

Albo niedźwiedź. Albo lew górski zwabiony krwią. Wszak jakiś duch Indianina nie stanowił jedynego zagrożenia ze strony gór.

Na domiar złego zaczęło lać. Strugi deszczu spływały z nieba kaskadą. Nie było spływu kajakowego ale i tak był mokry.

Zarechotał. Głupkowato. Z bólu. Z bezsilności. Ze strachu.

Ścieżka, której z takim trudem się trzymał, w kilka minut zmieniła się w koryto potoku. Ciemność, deszcz, niewidoczna droga. Było pewne, że w końcu się wywali.

I wywalił się, kiedy prowizoryczna kula ześliznęła się na jakimś zdradliwym kamieniu. Próbował złapać równowagę, ale zdrowa noga nie utrzymała ciężaru ciała. Upadł na bok, boleśnie obijając się o kamienie. Chyba nawet uderzył się w głowę, bo stracił przytomność czując, ze leży w korcie górskiego potoku, w jaki powoli zmieniała się ścieżka.


ANGIE

Ostrożnie, asekurowana przez Beara, zsuwała się w dół osuwiska. Nie śpieszyła się. Wiedziała, jak może skończyć się pośpiech. Deszcz niespodziewanie przerodził się w ulewę. Ciężkie, zmarznięte krople siekły jej ciało w kilka chwil dostając się przez ubranie do ciała. Jednak musiała się pośpieszyć, tylko nie bardzo wiedziała, jak to zrobić nie narażając się na połamanie kości.

W pewnym momencie jednak lina puściła i zaczęła osuwać się w dół z przerażaniem, rozpaczliwie, próbując złapać się czegoś rękami, zaprzeć o coś nogami. Bezskutecznie.

Coś musiało się stać na górze. Coś niedobrego.

BEAR

Czuł, jak lina do której przywiązała się Angie napina się, kiedy dziewczyna zaczęła zejście. Bear stał, zalewany strugami zimnego deszczu i w duchu dopingując dziewczynę, aby się jej udało.

I wtedy go zobaczył. Człowieka w masce. Stojącego kilkanaście kroków przed nim. Niemal niewidocznego w ciemności i ulewie.

Morderca szedł prosto na niego z dwoma siekierami, które Bear poznał już aż za dobrze. Rogaty, znienawidzony, przerażający twór, który nie miał prawa istnieć!

Bear wiedział, jak to się skończy. Wiedział, że jest obciążeniem dla Angie. Że jeżeli zostanie zabity i wróg zrzuci go w dół, pociągnie za sobą dziewczynę.

Tego nie chciał. Nie po to ochraniał ją tyle czasu, by teraz popełnić taki błąd. Wyczekał monet, aż lina poluźniła się, co oznaczało, że Angie jest gdzieś w miarę stabilna i wtedy jednym szarpnięciem pozbył się supła. Co jak co, ale w robieniu węzłów był naprawdę niezły.

Przeciwnik skoczył na niego. Baer rzucił się w bok cudem unikając uderzenia ostrzem tomahawka. Morderca zaatakował ponownie. Bear zrobił krok w tył, gwałtownie schodząc z linii cięcia. Krawędź była zbyt śliska i Bear nie utrzymał równowagi. Poleciał w dół, po osuwisku boleśnie obijając się o kolejne kamienie.

CONNOR

Prawie się utopił. Prawie!

Odzyskał jednak przytomność, zebrał się w sobie i wstał, odszukując kulę.
Zaciskając zęby z bólu ruszył przed siebie. Jak w amoku. Walcząc o życie. Walcząc o oddech.

Wcześniejsza głupawka minęła. Teraz był tylko ból złamanej nogi i walka o przetrwanie.

I wtedy to zobaczył. Latarkę!

Serce zabiło mu gwałtownie. Dziko.

To była latarka. Rozchwiane światło poruszające się w ciemnościach i deszczu. Snop halogenowej żarówki przecinający deszcz i mrok.

Wysoko, nisko, wysoko, nisko.

Raz przed siebie, raz pod nogi, raz przed siebie, raz pod nogi!

Ktoś się zbliżał! Ktoś od strony jeziora Wampunawanuk.

Jakiś człowiek, bo morderca przecież nie używał latarki.

I wtedy Connor – mimo lejącego deszczu - usłyszał, że coś ciężkiego przewala się po lewej kierując w stronę ścieżki. Trzeszczały gałęzie, łamane przez jakąś masywną istotę nadchodzącą z lasu.

Wydawało mu się, że przez deszcz słyszy jakieś sapanie, pomruki i inne dźwięki świadczące o tym, że ciężkim bydlęciem jest jakieś zwierzę.
Grizzly! To musiał być niedźwiedź!

Ale było coś jeszcze. Ledwie słyszalny warkot. Odległy, rytmiczny, jednostajny. Dochodzący gdzieś z powietrza.

Czy to był odgłos rotorów helikoptera czy to wyobraźnia płatała mu złośliwego figla?

ANGIE

Poleciała w dół, szorując ciałem po wystających kamieniach. Na szczęście deszcz zminimalizował obrażenia zmieniając upadek w ześlizg i gdy dotarła na dno osuwiska poza kilkoma zadrapaniami i obtarciami nic jej nie było.
Obok niej przetoczył się ktoś jeszcze. Gwałtowniej. Mniej skoordynowanie i znieruchomiał gdzieś obok, kilka kroków w bok. O tam.

Światło latarki, która jakimś cudem nie zgasła i nie potłukła się, wyłowiło z ciemności masywny kształt. I chociaż Angie nie widziała za dobrze to szybko dotarło do niej, że to Bear.

Chłopak leżał nieruchomo. Nie miała pojęcia czy żyje. Ale słyszała też, że ktoś schodzi w dół. Zsuwa się wprawnie kontrolowanym ślizgiem wyraźnie nic sobie nie robiąc z pochyłości i niebezpieczeństwa. Musiała uciekać, ale to oznaczało, że pozostawi Beara! Wyda go w łapy demonicznego zabójcy!
I wtedy to poczuła. Bliskość.

Wiedziała, gdzie jest wejście do jaskini. Kilkanaście metrów od niej. Jeszcze może zdążyć. Tylko musi się pośpieszyć.
Baer jęknął boleśnie.

Osuwające się kamienie były coraz bliżej.

BEAR

Poleciał po osuwisku, na łeb na szyję.

Dość pechowo, bo szybko jakiś kamulec trafił go w zranione ramię. Szarpnięcie bólu było tak silne, że Bear zapomniał o kontrolowanym zjeździe. Sturlał się szaleńczo w dół na końcu waląc głową w coś twardego. W jakiś kamień.

Czaszka wytrzymała, ale na chwilę stracił przytomność.
Kiedy ją odzyskał zorientował się, że leży na dnie osuwiska. Cały, chociaż poturbowany. Z rozcięcia na głowie płynęła krew, podobnie z rany na ramieniu – tej po tomahawku, ale – szczęście w nieszczęściu – nic sobie nie połamał. Przynajmniej tyle.

Gardło miał jednak nadal niesprawne, a w głowie szumiało mu po zderzeniu z kamulcem.

Mimo wszystko jednak usłyszał stukot kamieni spadających w dół. Nie miał wątpliwości, kto podąża jego śladem na dno osuwiska.
 
Armiel jest offline