Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-07-2016, 09:25   #275
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
ANGIE i BEAR

Ruszyli w stronę jaskini. Angie przodem, czując ból przy każdym kroku – jedno z obrażeń musiało być poważniejsze, niż się jej wydawało. Bear za nią, nasłuchując i wypatrując w strugach deszczu i ciemnościach nocy zbliżającego się wroga.

Szum deszczu rozbijającego się na kamieniach zagłuszał jednak wszystko poza dudnieniem krwi w ich żyłach i biciem serca.

Chociaż wtedy uświadomili sobie, że to nie krew i nie serca, ale … bęben. Bęben bijący rytmicznie, mocno, w jednostajnym rytmie.

Angie zobaczyła jaskinię pierwsza. Czy raczej szczelinę w skale, niemal przy ziemi, łatwą do przeoczenia, gdyby nie dziwna, okalająca ją poświata. Wąska wyrwa w ziemi, do której można było wpełznąć leżąc płasko na brzuchu na tyle szeroka, ze zmieściłby się przez nią dorosły mężczyzna, nawet z lekką nadwagą.

Angie słyszała szept, mamrotanie dochodzące gdzieś z głębi szczeliny. Dziwne, jednostajne, mroczne, powodujące to, że wszystkie włoski na ciele stawały jej dęba. Zawahała się.

W tej samej chwili, kiedy Angie się wahała Bear wypatrzył przeciwnika. Ociekająca wodą postać z twarzą okoloną rogatą maską przerażającego monstrum. Z dwoma siekierkami w rekach. Brakowało tylko charakterystycznej muzyki z horroru, jako zapowiedź zabijania.
Angie skończyła się wahać. Padła na ziemię i ślizgając się w wodzie wsunęła się w szczelinę. Zaczęła pełznąć na brzuchu, szybko, jak najdalej, kierując się odgłosami mamrotania i dźwiękiem bębna.

Bear musiał podjąć decyzję. Szybko zanurkować za nią, licząc że zdoła to zrobić szybciej niż morderca go dopadnie, czy też stawić czoła mordercy tak długo jak tylko zdoła, by dać Angie więcej czasu.

CONNOR

Zawołał o pomoc i wtedy krzaki poruszyły się, zakotłowały z trzaskiem i prosto z nich, pędząc na Connora wynurzył się wielki, ociekający wodą, cuchnący, parujący niedźwiedź!

Z rykiem ruszył w dzikiej szarży na oszołomionego człowieka.

Connor strzelił z racy, nawet nie wiedząc kiedy i jak to zrobił. Ognista smuga rozpaliła las wokół niego czerwoną poświatą, w której wyraźnie ujrzał masywnego, dzikiego grizzly! Raca trafiła zwierzę w łeb, eksplodowała światłem i ogniem z przeraźliwym trzaskiem uwalnianej w samozapłonie substancji chemicznej. Niedźwiedź ryknął dziko, boleśni i … rzucił się w tył, w panicznej ucieczce oddalając w.. w kierunku świateł.

Connor zmartwiał. Po chwili usłyszał wrzask przerażenia. Ludzki. Światło latarki zamigotało. Zadygotało. Oddaliło się i zgasło. Ryki niedźwiedzia podążyły za światłem i trwały gdzieś pomiędzy drzewami, gniewne i przerażające.

Śmigła helikoptera też było słychać wyraźniej. Przecinały powietrze gdzieś w górze. Rozrywały miarowe odgłosy ulewy. Przy tej pogodzie, Connor był niemal pewien, flara na ziemi, pomiędzy drzewami, musiała zostać niezauważona przez załogę. Musiał wystrzelić wysoko. W górę. Pozwolić, by sygnałówka rozświetliła niebo nad lasem. Tylko wtedy miał szansę, by ludzie z helikoptera go dostrzegli. O ile faktycznie tam są.

To była ostatnia raca. A gdzieś tam, poza demonicznym mordercą w ciele Bruce’a polował jeszcze poparzony, agresywny niedźwiedź grizzly. Gdzieś naprawdę blisko. Ostatnia raca. Ostatnia szansa na ratunek. Pytanie tylko czy ze strony załogi helikoptera, czy też przed dzikim drapieżnikiem.

ANGIE

Chociaż nie musiała pełzać zbyt długo to jednak wydawało jej się, że mija wieczność nim z śliskiego tunelu, jakim było wejście do jaskini, wydostała się do jej środka.

Latarka na ramieniu rozświetliła niewielką pieczarę. Ciasną, niewysoką, niczym… grobowiec. Śliskie, skalne ściany. Na niektórych odciśnięte dłonie. Znak pajęczyny namalowany podniszczoną farbą. Czy też raczej łapacza snów, który wyglądał jak pajęczyna w którą złapały się jakieś pióra. Piktogramy sów… przynajmniej tak sadziła, ze są to sowy. I ciało. Zawinięte w skórzane koce, pozszywane nićmi. Część zawinięcia ktoś chyba dość niedawno rozpruł odsłaniając pogrążoną we śnie lub letargu twarz i znaczną część ciała, aż do pasa. Twarz znaną jej z wizji. Twarz młodego wojownika, któremu szaman operował czaszkę.

Na jeleniej skórze w którą zwinięty jest Indianin Angie dostrzegła jakieś zbrązowienia, podobne zresztą widziała obok siebie, na ziemi. Zaschnięta krew? Chyba.

Ręce wojownika złożone na piersiach. W obu trzyma starożytne tomahawki. Pierś jest jednak pusta. Brakuje na niej … wiedziała czego brakuje. Amuletu, który zostawiła na drzewie. Ale miała drugi. Pajęczej Pani. Taki… klucz zapasowy przygotowany właśnie po to, by uśpić to, co powinno pozostać uśpione.

I nagle poczuła, że nie jest już w małej jaskini sama.

Indianin otworzył oczy i wpatrywał się w nią z nieludzką bezdusznością.

Zimno. Morderczo. Niczym demon przywołany tylko po to, by mordować i zabijać. Istota nie czująca skrupułów. Zrodzona dla mordu i rzezi.
Wiedziała, że nie może mu nic zrobić. Ale czy on nie mógł jej sięgnąć, jeśli tylko zbliży się do niej na wyciągniecie ręki? Tego nie mogła być pewna.
Strach ścisnął jej boleśnie żołądek. Powędrował niżej, do pęcherza. Ale zapanowała nad swoją fizjologią, mimo że te blade, bezlitosne oczy w szarej, pozbawionej krwi twarzy wcale nie ułatwiały tego zadania.
 
Armiel jest offline