Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-08-2016, 09:19   #279
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
CONNOR


Podpierając się kulą zszedł w las, ze ścieżki, chcąc oddalić się od szalejącego niedźwiedzia. Szybko przekonał się, że nie był to najlepszy pomysł.
Już sama ścieżka stanowiła dość karkołomne podłoże dla kogoś, kto poruszał się o kuli. Nawet sprawna osoba po ciemku musiała poruszać się tam ostrożnie. A co dopiero po ciemku, w deszczu i o kulach. A w lesie było jeszcze gorzej.

Ukryte kamienie, zdradliwe korzenie, niewidoczne dziury, leśnie poszycie powodowały, że każdy krok Connora okupiony był bólem, cierpieniem i mordęgą nie do opisania.

W pewnym momencie stało się to, co powinno się stać już jakiś czas wcześniej. Poraniona noga znów odmówiła posłuszeństwa, kula zapadła się w jakąś dziurę, a Connor gruchnął o ziemię o mało nie łamiąc sobie ręki. Latarka pękła i wokół Connora zaległy ciemności.

Nie wiedział śmiać się, czy płakać.

Sam. Z połamaną nogą. Bez światła. Z niedźwiedziem szalejącym tuż obok. Jego szanse na przeżycie osiągały mniej więcej procent odpowiadający trafieniu drugiej nagrody w loterii narodowej. Niby jakieś tam są, ale ilu znał takich szczęśliwców.

Strażak leżał na ziemi, zalewany deszczem. Wydawało mu się, że zmarnował ostatnią szansę na zaalarmowanie śmigłowca. Że stracił ją próbując skakać po lesie w rozpaczliwej próbie oddalenia się od rozszalałego drapieżnika.
Warkot śmigłowca też wydawał się oddalać od niego.

Pozostał mu jedyna szansa. Musiał o zrobić.

Uniósł rękę w powietrze i wystrzelił ostatnią flarę.

Poszybowała w górę by rozbłysnąć czerwienią w powietrzu, a potem zaczęła opadać w dół. Gasnąca iskierka nadziei.


BEAR

Zdecydował. Szybko opadł na brzuch i zaczął wpełzać w szczelinę, za Angie. Dziko przebierając kończynami, przywierając brzuchem do śliskiego podłoża. Szybko, byle oddalić się od mordercy. Jedna noga, druga noga…

Drugą nogę przeszył nagły, potworny ból. Coś ostrego wgryzło się w łydkę Beara, który ryknął z bólu. Chociaż słowo „ryknął” właściwie nie było odpowiednie, bowiem z obolałego gardła wydobył się ni to pisk, ni to jęk, ni to sapnięcie.

Bear szarpnął się konwulsyjnie i wpełzł głębiej, gdzie nie mogły go już sięgnąć ciosy szaleńca.

Prawie.

Bo okazało się, że noga tkwi w potrzasku i – co gorsza, chociaż było to niemożliwe z fizycznego i biologicznego punktu widzenia - wróg zaczyna go wywlekać z jaskini, ciągnąc za okaleczoną nogę. I mimo że silny Bear zapierał się ze wszystkich sił, rękami i nogą, to jednak czuł, że demoniczny siepacz wyciągnie go, jak rybę z wody.

To było przerażające uczucie i Bear zaczął tracić zimną krew, czując, jak centymetr po centymetrze morderca wywleka go z dziury, jak cholernego królika.

Aż w końcu stało się to, co stać się musiało i Bear poczuł jak wyślizguje się na zewnątrz i ląduje na kamieniach, ciśnięty tam przez piekielnego stwora.
Widział go. Mordercę. Stał nad nim. Rogaty, jeleni łeb. Ociekające krwią tomahawki.

Nie miał już nawet sił by walczyć. Nie chciał pełzać na brzuchu, jak robak. Po prostu miał dosyć. Mógł czekać na śmiertelny cios.

Tomahawki wzniosły się w górę…

ANGIE

Angie przełamała swój strach. Przełamała odrazę i położyła amulet na piersi Indianina.

Kiedy tylko zbliżyła ją do szarej, zmumifikowanej skóry poczuła, że amulet rozgrzewa się niemal do bólu. Z metalu wystrzeliły znienacka pasma dymu, przypominające odnóża pająka i wbiły się w pierś „zmarłego”. Oczy Indianina skaził gniew. Gniew i strach.

Ręka, koścista i lodowato zimna, chwyciła Angie za nadgarstek z siłą zdolną zmiażdżyć kość, pogruchotać ją w skomplikowane puzzle.
Angie krzyknęła. Dłoń puściła i Angie osunęła się na podłoże przez chwilę zamroczona z bólu.

Potem odważyła się podnieść i spojrzała na leżącego. Indianin znów miał zamknięte oczy, a jego pierś oplotła dziwaczna, krystaliczna pajęczyna. Przez chwilę, w cieniach rzucanych przez latarkę, dziewczynie wydawało się, że widzi twarz kobiety z wizji i pająki tkające jak szalone sieć wokół leżącego Indianina. Wizja, chociaż krótka – była pokrzepiająca.

To był koniec.

Angie odwróciła się, wpełzła przez dziurę w ziemi i opuściła jaskinię, na brzuchu, podobnie jak się do niej dostała.


BEAR, ANGIE i FRANK

Bear ujrzał, jak wzniesiony tomahawk znikł, podobnie jak maska. Rozwiały się w dym. Zaraz po nich ten sam los spotkał nóż i drugi tomahawk. Zamiast mordercy nad powalonym, ciężko rannym Bearem stał teraz Frank. Chłopak trząsł się, niczym w malignie. Ale po chwili odzyskał zimną krew i rzucił się na pomoc poranionemu koledze. Szybko zacisnął coś wokół okrutnie przerąbanej nogi, powstrzymując upływ krwi. Nie mówił nic. Nie potrafił.

Dobrze wiedział, że to on niemal odrąbał ją poczciwemu Bearowi, podobnie jak pamiętał morderstwa dokonane przez demona jego własnymi rękami. Kiepska linia obrony w sądzie, jeśli kiedykolwiek opuszczą ten przeklęty las.
Frank poczuł, jak energia, która napędzała go do działania znika i zwalił się, osłabiony z upływu krwi, tuż obok Beara.

Tak właśnie znalazła ich Angie wypełzając z dziury w ziemi, za którą spoczywało pradawne zło.

A potem spłynęło na nich ostre światło. Strumień przeszywający oczy bólem. Wypalający czaszkę od środka.

To był śmigłowiec!

CONNOR

Światła reflektora przeczesującego drzewa oślepiły strażaka.
Potem ujrzał, jak w dół, na lince opuszcza się do niego jakiś mężczyzna. Ratownik. Connor uśmiechnął się radośnie.

Tyle razy on sam komuś ratował Zycie, a teraz była kolej na niego. To było nawet w jakiś sposób sprawiedliwe.

Po chwili, zawieszony między świadomością i jej brakiem, znalazł się na pokładzie helikoptera ratowniczego.

- Są inni. Ratujcie innych… - zdążył powiedzieć, nim stracił przytomność.


EPILOG

Trafili nie pierwsze strony gazet. Czwórka ocalonych. Los reszty pozostał niewyjaśniony.

Connor – z usztywnioną nogą, Bear – podobnie, i chociaż lekarze zrobili wszystko co w ich mocy by nie stracił nogi, to jednak dawnej sprawności raczej już w niej odzyska. Frank trafił od razu na stół zabiegowy, gdzie podano mu kilka jednostek krwi i ustabilizowano.

Angie, jako jedyne która doznała najmniej poważnych obrażeń, stała się ofiarą napaści wszelkich służb i dziennikarzy, węszących sensację lata.
Nie było to przesłuchanie, lecz jej zeznania były ważne dla sprawy.

Wyjaśnienie kilku zgonów było teraz sprawą priorytetową.
Dziewczyna siedziała jednak spokojnie. Nie odpowiadała na pytania, być może silna dawka leków uspakajających działała na jej korzyść.
Ale Angie wiedziała swoje.

Siedząc na krześle, naprzeciwko tych wszystkich głupców udawała. Czuła się pewnie.

ON stał obok niej. Trzymając za rękę, którą ścisnął na powitanie pozostawiając na niej niewidzialne ślady. Znak nie na ciele lecz na duszy.
- To był jeden z nas… ten Frank… Jeden ze spływu… Taki niby miły chłopak… Chyba był w zmowie z … przewodnikiem i tym zaginionym… przed rokiem… Oni… przyszli w nocy… Dodali nam coś do wody lub jedzenia…. Jakieś narkotyki bo na początku nie wiedzieliśmy… Mój brat… Zabili mojego brata…

Słowa płynęły z jej ust.

A obok stał Indianin. Spokojny. Opanowany. Zimny. Trzymał ją za rękę i szeptał. Szeptał słowa, które ona chętnie powtarzała…

Czas na zabijanie jeszcze przyjdzie.

Jeszcze zapoluje.

Nie teraz.

Nie teraz.

Później.

Jak się obudzi.


KONIEC PRZYGODY
 
Armiel jest offline