Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-08-2016, 08:59   #1
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM ZNISZCZENIA [horror/dark fantasy 18+]

DOMINIUM


- Czy wiesz że Róża krwawi? – pytanie zadane szeptem przerwało ciszę komnaty w której stał Maska. Stał lub stała bo nikt nie był pewny co do płci Maski.

Długie szaty Maski zaszeleściły cicho, kiedy spojrzał (a może spojrzała na mówiącego).

- Kiedy zaczęła? – głos Maski też był nijaki. Bez płci. Mógł należeć do zniewieściałego mężczyzny lub męskiej kobiety.

- Kilka godzin temu.

- Czemu dopiero teraz mi o tym mówisz?

- Bałem się – przyznał Szepczący.

- Słusznie. Dobrze wiesz, co to znaczy. Roześlij Węszących. Niech szukają w całym Dominium. I jeśli zawiodą będziesz pierwszym, który doświadczy mojego gniewu.
Szepczący zamilkł. Spojrzał na władcę (a może władczynię?). Znieruchomiał.

- Jeszcze tutaj jesteś? – Maska odwrócił się. Pozornie przestał (a może przestała) interesować się posłańcem.

Szepczący opuścił komnatę na szczycie wieży.

Maska przyłożył (a może przyłożyła) szczupłą, bladą dłoń do zimnej, porcelanowej powierzchni przesłaniającej jego (lub jej) twarz. Spod maski dało się słyszeć dziwny syk, przechodzący w gulgot lub charkot.

Mało kto uwierzyłby że ten przeraźliwy, mroczny odgłos jest niczym innym, jak śmiech. Maska śmiał (lub śmiała) się. Pierwszy raz od ponad stu lat. Róża krwawiła a to oznaczało zmiany i szansę na realizację śmiałych, układanych przez tak długi czas, planów.

Pozostało tylko kilka drobiazgów, które trzeba było dopiąć. Krwawych drobiazgów.



Patricia Maddox

Droga z Ferris była długa i nużąca lecz Patrcia pokonywała już większe odległości i była całkiem dobrym kierowcą. Auto też sprawiało się bez zarzutów. Połykało mile aż miło. Z radia leciała przyjemna dla ucha muzyka – taka sama, jaka towarzyszyła często festynom i rodeo, które kobieta uwielbiała.

Słońce stało dość nisko i niekiedy ostro raziło po oczach, ale dobre okulary przeciwsłoneczne załatwiały temat. Patricia może szarżowała trochę za bardzo, ale droga była szeroka i pusta. Natężenie ruchu czy raczej jego brak pozwalało osiągać całkiem przyjemną prędkość.

To pojawiło się nagle. Rozlało się po przedniej szybie niczym przerażający holograficzny pokaz.

Twarz. Zgniła, przeżarta, trupia. Realna niczym zły sen.

Patricia wrzasnęła przeraźliwie. W zrodzonym gdzieś w podświadomości odruchu skręciła gwałtownie kierownicą. Przednia szyba posypała się w drobny mak, zasypała ją setką drobin szkła. Patricia Maddox straciła panowanie nad samochodem i zjechała na przeciwny pas. Prosto pod Koła rozpędzonego TIR-a który pojawił się nie widomo skąd.
Huk był ostatnim, co usłyszała nim rozpędzone tony stali zmieniły jej samochód w wypraskę.

Otworzyła oczy z krzykiem przerażenia i świadomością, że jej ciało ostre blachy tną na kawałki a bardziej zwarte elementy samochodu miażdżą w krwistą breję. Nic takiego się jednak nie wydarzyło.

Ocknęła się leżąc w cieniu jakiegoś drzewa. Przez jego koronę prześwitywały srebrzyste smugi księżycowego blasku.

Patrica usiadła oszołomiona nie za bardzo wiedząc gdzie się znajduje i co się z nią dzieje. Rozejrzała się otępiała widząc że szosa, którą jechała znikła razem z samochodem, a wokół niej zalegała ciemność.

Była tylko ona, drzewo, księżyc i rozgwieżdżone niebo nad jej głową.


Poczuła się samotna. Samotna i przerażona.


PERCIVAL KENT

To był dzień jak co dzień. Przynajmniej tak się zaczął. Bo skończył się w sposób, którego Perry – jak nazywali Percyego przyjaciele i znajomi – przewidzieć nie mógł. Nikt nie mógł.

Najpierw musiał użerać się na budowie by dopilnować wszystkich nierobów, którzy upierali się by płacił im pensję za nicnierobienie i udawanie, że zależy im na terminach. Najgorsi byli Meksykanie. Nie miał nic przeciwko Meksykanom, dla jasności, ale kiedy pracowali. A nie kiedy robili sobie sjestę przez pieprzone ;pół dnia roboczego.
Oczywiście dostawca materiałów też musiał wywinąć numer i pomieszać numery przewozowe. Chcąc nie chcąc, bo zależało mu na zleceniu, Percy wsiadł do samochodu i pojechał do hurtowni, by sprawdzić, co zostało pomieszane i jak szybko da się odkręcić.
Pół godziny później, niemal wymuszając działania od leniwego Afroamerykanina, czy – nie bójmy się słów – czarnucha, narażając się niemal na proces o rasizm – wymógł, co trzeba i transport potrzebnych do pracy jego ekipie rzeczy ruszył na miejsce budowy.
Percival pojechał tam również, zatrzymując się tylko na chwilę w przydrożnym barze by coś zjeść i napić się kawy. Potrzebował tego po intensywnej utarczce słownej z leniwym pracownikiem hurtowni.

Zjadł coś szybko, wypił kawę i poszedł do WC by wyrównać ciśnienie.
W wejściu zderzył się z bezdomnym o nieco dzikim spojrzeniu.

- Idą po ciebie, brachu … – albo Percivalowi się wydawało, albo bezdomny mruknął do niego, kiedy przepuszczali się w dość wąskich drzwiach.

Pijak – o czym świadczył wyraźnie zapach w toalecie.

Gdyby nie to, że obawiał się że nie dojedzie na miejsce budowy, skorzystałby z innej toalety.

Ale jak mus, to mus.

Percy stanął przy lekko woniejącym pisuarze i wtedy jego uszy rozdarł potężny huk. Ziemia zatrzęsła się mu pod nogami, ściana przy której stał rozpadła się. Pył, kawałki zaprawy i cegły uderzyły w Percyego, który właśnie kończył sikanie.
Upadł na brudną, lepką podłogę przysypany szczątkami ściany czując dym i słysząc przeraźliwe krzyki.

Oszołomiony obrotem sprawy poczuł nagle przeraźliwy smród, jakby wybiła kanalizacja – co było bardzo możliwe zważywszy na to, gdzie właśnie się znajdował – a potem ujrzał jak sufit wali się na niego.

Nim jednak tynk i deski spadły na jego ciało zmieniły się w oczach przerażonego Percyego w paskudną, trupią twarz.


Percival wrzasnął i stracił przytomność.

A kiedy ją odzyskał zorientował się że leży w jakimś rowie przysypany czymś co wyglądało jak gnijące liście. Dół wypełniała błotnista, cuchnąca bagniskiem woda. Perci, działając bardziej na odruchach niż świadomie, wygrzebał się z rowu i upadł na czymś co wyglądało jak błotnisty dukt w środku lasu.

Nie miał pojęcia gdzie się znajduje, ani jak trafił w to miejsce.
Zimny wiatr, który powiał od strony lasu, przyniósł zapowiedź nadchodzącego deszczu. Podobnie jak ciemne, wiszące nisko chmury gnane wiatrem po niebie.


Lidia Hryszenko

Słońce poraziło oczy Lidii. Dziewczyna oderwała przekrwiony wzrok od ekranu komputera. Znów się zasiedziała nad zleceniem. Nawet nie zauważyła, jak minęła noc i miasto obudziło się do życia.

Na ulicy wył alarm samochodu. Głośno. Przenikliwie. Nie wiedzieć czemu skojarzył się Hryszenko z zawodzącym żałośnie zwierzęciem. Rannym i nieszczęśliwym.

Zapisała to, co stworzyła przez całą noc pracy w artystycznym zapamiętaniu. Jutro pewnie spojrzy na to krytycznym okiem i wypierdzieli do kosza. Albo i nie. Nigdy nie miała pewności. Teraz marzyła o prysznicu, bo czuła że ciało lepi się jej do koszulki i o śnie. Przynajmniej kilka godzin. Niewiele.

Poszła do łazienki przyglądając się swojemu blademu odbiciu. Twarz ze szkła wydawała jej się przez chwilę obca. Jakaś taka nawet złowieszcza.

Lidia zrzuciła ubranie i weszła pod prysznic. Puściła wodę. Nie za gorącą i nie za zimną. Taką, jaką lubiła. Spłukała brud z ciała, prawie zasypiając na stojąco. Ale kiedy zamknęła oczy pod powiekami pojawił jej się obraz jakiejś monstrualnej twarzy. Szybko więc otworzyła je z powrotem.

Dziwne widziadło pobudziło ją tylko na chwilę. Była tak zmęczona, ze nie pamiętała jak się ubrała w rzeczy do spania i padła na lóżko zasypiając niczym zabita.

Obudziło ją dziwne zawodzenie. Cholerny alarm? Czyżby nikt nie wyłączył go przez cały ten czas?

Otworzyła oczy i zamarła.

Leżała na zielonej, wilgotnej trawie na brzegu jakiejś zamglonej rzeki. Ubrana w swój wyjściowy strój, nawet ze swoją torbą przewieszoną przez ramię.

Absurdalność tej sytuacji i nierzeczywistość poraziła jej zmysły. Oszołomiła.
I znów usłyszała ryczenie.

A potem zobaczyła jelenia i sarnę.

Zwierzęta płynęły rzeką. Śpieszyły się, jakby uciekały przed czymś. Może przed nią.
Gdzież, na drugim brzegu rzeki Lidia usłyszała znów te wycie. Więc to nie były jelenie. Zatem co?



Megan Hill


Droga prowadziła przez las. Megan jeździła nią już setki razy. W tę i z powrotem. Znała każdy zakręt, każdą prostą, każdy mostek. Wiedziała, gdzie dzika zwierzyna lubi wybiec pod Koła, gdzie trzeba było zwolnić, a gdzie można było przyśpieszyć. Przewidywała wszystko. Poza motocyklistą z piekła rodem.

Pojawił się we wstecznym lusterku i minął ją na zakręcie. Przez chwilę widziała jego twarz, głęboko skrytą pod kapturem, gdy wyprzedził ją w bardzo niebezpieczny i nieprzepisowy sposób.

Może i by obtrąbiła go, gdyby nie ta twarz. Dzika. Niemal nieludzka. Mroczna. Zdewastowany przez narkotyki szaleniec? Bardzo, bardzo możliwe.

Zajechał jej drogę ponownie, nagle hamując i zmuszając ją do tego samego. Ręce na jej kierownicy zadrżały. Bała się. Bała się nieprzewidywalności.

Przyśpieszył i znikł za zakrętem, a kiedy i ona go pokonała zobaczyła go, jak pędzi na nią motorem! Z prędkością jaka chyba tylko zdołał wycisnąć z maszyny!

Odruchowo skręciła w bok, straciła panowanie nad autem i samochód zjechał na pobocze uderzając w drzewo. Wystrzeliły poduszki powietrzne. Zgrzytnęły blachy. Potłukły szyby. A ona na chwilę straciła przytomność przez chwile widząc jeszcze przed swoją twarzą przeraźliwą, lecz nierealną twarz trupa.


Gdy odzyskała świadomość okazało się, że leży… w lesie. Obok niej walały się porozrzucane rzeczy z samochodu. Jej rzeczy. Rozpoznała kolczatkę i smycz. Kawałek dalej apteczkę, ale nigdzie nie widziała samochodu. Za to był las. Cichy, złowieszczy, przyprawiający ją o ciarki na plecach.

Drzewa lekko trzeszczały na wietrze. Poszycie podobnie. Ale nigdzie nie słyszała zwierząt.

Bjarnlaug Jónsdóttir

Dzień był pochmurny i wietrzny. Wiatr pędził ciemne chmury nisko po niebie. Tak nisko, ze wydawało się iż opasłymi brzuszyskami zahaczają o wierzchołki okalających cmentarz drzew. Bjarnlaug pracowała nieśpiesznie nie przejmując się nadchodzącą zmianą pogody – deszczem lub burzą, chociaż na burzę było zbyt mało upalnie. Przycinała żywopłot zostawiając za sobą długą linię poodcinanych gałęzi. Było coś kojącego w tej pracy. Pozwalało się skupić. Dać odpocząć uporczywym myślom.

Bjarnlaug pracowała, aż zaczęło padać. Wtedy wróciła do zaparkowanego blisko miejsca pracy samochodu. Zamknęła się w środku patrząc jak grube, zmarznięte krople deszczu walą o szybę. Zrobiło się dość zimno więc włączyła silnik, walcząc przez chwilę ze starą, kapryśna instalacją rozrusznika i puściła nawiew. Trochę śmierdziało spalinami, ale co tam. Najważniejsze że było jej ciepło.

Coś uderzyło w szybę. Wielkiego i pierzastego, rozbijając się w krwawą miazgę. Spływając po szybie na której pozostały rysy i pęknięcia. Eve uspokoiła bijące serce i włączyła wycieraczkę. Wysłużona guma na ich piórach rozmazała krew po nadtłuczonej szybie. Czerwień posoki mieszała się z deszczówką.

I wtedy na szybie wyraźnie ujrzała twarz.

Zgniłą, przeżartą, trupię twarz.
Niszym z koszmaru szaleńca.

- Co jest …

Huknęło, kiedy piorun trafił w jej samochód! Jaka była na to szansa? Żadna!

Ogłuszona i przerażona Bjarnlaug wyskoczyła na zewnątrz zderzając się z falą deszczu. Ścianą ulewy nie do opisania, jak potop. Przebiegła kilka kroków i nagle poczuła, ze traci grunt pod nogami i stacza się po jakiejś stromiźnie.

Stromiźnie, której nie miało prawa tutaj być.

Krzycząc i osłaniając instynktownie głowę, obijając się – na szczęście niegroźnie – w końcu zatrzymała się na kamienistym, twardym i mokrym podłożu. Deszcz przestał padać, jakby ktoś w niebie zamknął kran i w zapadającym zmierzchu Bjarnlaug mogła zorientować się, że leży na kamienistym brzegu jakiegoś jeziora.

Nie miała pojęcia gdzie się znajduje, ani jak wzięła się nad tą wodą.


Adam Enoch

Hazard to niestała dziwka. Zdradziecka i nieprzewidywalna. I niebezpieczna.
Szczególnie jak gra się z takim ludźmi jak Gruby czy Dzikus. Szefami lokalnych gangów. Można z nimi wygrać, ale to w sumie bardzo niedobrze. Można przegrać, a to jeszcze gorzej.

O tym przekonał się Adam, kiedy kolejny cios w brzuch pozbawił go oddechu na dłuższą chwilę. Dwóch gości go trzymało, trzeci okładał a wszystko działo się w wąskim zaułku zaledwie kilkadziesiąt kroków od ruchliwej ulicy.
Bijący go wyjął kastet i uśmiechnął wrednie.

- Masz tydzień na oddanie kasy inaczej Dzikus przestanie być taki uprzejmy. Pojąłeś?

Nim Adam zdążył odpowiedzieć zbir zdzielił go kastetem prosto w szczękę. Solidnie, aż Adamowi pociemniało w oczach. Na chwilę stracił przytomność. Czuł, że pada na ziemię.

Kiedy ponownie otworzył powieki ujrzał jakiś dziwny powidok. Rozwiewającą się twarz na pewno nie ludzką.

Musiał oberwać zbyt mocno.
Zdecydowanie zbyt mocno. Kolesie chyba przewieźli go gdzieś za miasto i porzucili w jakimś wilgotnym, cuchnącym lesie, na dnie jakiegoś płytkiego jaru otoczonego zewsząd drzewami.

Adam wstał upewniając się, ze szczęka jest cała. Bolała i puchła, ale chyba nie została złamana. No i ni skopali go. Przynajmniej tyle.

Nie miał jednak pojęcia gdzie się znajduje i to napawało go lekkim niepokojem.

CELINE CENIS

Zapowiadało się piękne popołudnie. Celine prowadziła ostrożne, poza miasto rozkoszując się jazdą. Ruch był umiarkowany więc prowadziło się dobrze, zupełnie inaczej niż służbowy pojazd w zazwyczaj zatłoczonym i zakorkowanym mieście z marudzącym pasażerem na tylnym siedzeniu.

Słońce prześwitywało przez korony drzew rosnących po bokach drogi, a Celine oddawała się przyjemności, jaką sprawiała jej jazda przez ten sielski, niemal bajowy krajobraz.
W pewnym momencie jej uwagę przykuła boczna droga odbijająca w las. Celine wiedziała, ze prowadzi ona nad jezioro, nad którym miała ochotę chwilę posiedzieć. Skręciła powoli wyczuwając wyraźnie zmianę nawierzchni pod kołami. Szary asfalt zastąpił wyłożona tu i ówdzie kamieniami ubita ziemia.

Leśna droga doprowadziła ją do jeziora po kilku minutach. Nie była sama. Stało już tutaj kilka samochodów – ludzie szukali odpoczynku pośród drzew. Celine znalazła miejsce do zaparkowania i opuściła samochód. Ruszyła spacerkiem pragnąc powdychać świeżego powietrza. Nacieszyć się widokiem wody i lasu.

Zagłębiła się pomiędzy drzewa, w lekko chłodnawy półmrok czując przyjemny powiew znad jeziora. Ruszyła trasą często wybieraną przez amatorów leśnych biegów.
Sama nie biegła. Wystarczył jej spacer.

Na wisielca natknęła się w pół drogi od jeziora.
Wisiał tuż przy drodze, za zakrętem okalającym ścieżkę.

Wybałuszone gały, pokryta gnijącym mięsem twarz, larwy much bielące się w otwartych w daremnej próbie złapania oddechu ustach.
Celine jęknęła i cofnęła się kawałek, czując że zalewa ją zimny pot.

Wiatr poruszył ciałem i Celine wyraźnie ujrzała, że wisielec ma skrępowane z tyłu ręce, związane grubym powrozem. Było oczywiste, że to nie był samobójca.

Wiatr powiał mocniej i trup poruszył się gwałtownie kierując w stronę oszołomionej kobiety swą odrażającą twarz. Twarz, która nagle – bez ostrzeżenia – ożyła. W stronę Celine wystrzeliła mgła lub dym, który przypominał do złudzenie paskudną, demoniczną mordę.


Celine krzyknęła i nagle owiała ją czerń. Chyba straciła przytomność.

Kiedy ją odzyskała zamarła.
Zniknął las i wisielec. Zniknęło jezioro i drzewa.

Teraz znajdowała się na czymś, co wyglądało jak zamglone wrzosowisko.
Mgła niepokoiła bardziej, niż nagła zmiana otoczenia. Wydawała się jakaś nienaturalna i budziła w Celine podświadomą obawę, że za chwile wypluje z siebie kogoś lub coś – człowieka lub zwierzę, które nie będzie przyjazne.

Powiał zimny, niemal lodowaty wiatr, ale mgła nawet się nie poruszyła.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 11-12-2016 o 19:21. Powód: dodanie kolejnych graczy
Armiel jest offline