Drzwi otworzyły się ze zgrzytem i do celi Karla wtoczyło się kilku kwadratowych osobników, których nie sposób było pomylić z niosącymi pomoc i pociechę wyznawcami Shallyi.
Oblicza dżentelmenów, sugerujące, że proweniencja ich nie była do końca ludzka, świńska raczej lub nawet dzicza, były Karlowi dobrze znane - charakteryzowały ludzi będących pracownikami fizycznymi półświatka, ekspertami od mowy ciała.
Pojawiali się, gdy konwencjonalne metody komunikacji zawodziły i konieczne były środki bardziej przekonujące, niż rozmowa, krzyki, groźby nawet, o słowie pisanym nie wspominając.
Karl był pewien, że wiedział, kto ich przysłał i w jakim celu, ale jak zwykle, udał głupka.
- Panowie, ja jestem zwykły kryminalny, nie żaden polityczny! - powiedział, cofając się pod ścianę.
Oświadczenie to nie przyniosło niestety żadnych skutków i silnoręcy bez zwłoki wzięli się do bicia.
- Zeznam! - krzyknął Karl, przyjmując pozycję embrionalną i osłaniając rękoma głowę.
- Wszystko zeznam, co chcecie! Dam na papier!
I ta propozycja pozostała bez odpowiedzi, podczas gdy bicie kontynuowano. Jak długo, Karl nie wiedział, bo stracił przytomność.
***
Ocknął się, ale nie otworzył oczu na wypadek, gdyby karki nadal były gdzieś w pobliżu i tylko czekały na podobny znak świadomości, będący, jak wiadomo, prowokacją i usprawiedliwieniem dla dalszego bicia.
Leżał więc i nasłuchiwał, póki nie nabrał przekonania, że silnoręcy zniknęli. Otworzył w końcu oczy i zabrał się do przeglądu uszkodzeń.
Jako, że już sama ta czynność była utrudniona i bolesna, oczywistym było, że ma spuchnięty pysk.
Dalsza inspekcja nie wykazała jednak żadnych poważnych ubytków cielesnych, a zwykłe siniaki, opuchlizny, zadrapania, rozcięcia, strupy i podejrzanie niestabilne zęby.
Ot, sobota rano.
Otoczenie zmieniło się jednak znacznie.
Nie był już w pojedynczej celi, do której, jak podejrzewał, niedługo zatęskni, a jakimś dużym lochu. A konkretniej w klatce zwisającej na łańcuchu ze sklepienia dużego lochu.
W głębi trzy pary drzwi, wyposażenie do tortur albo zestaw początkującego, wyjątkowo niewprawnego dentysty, pod klatką posadzka z kolcami. Żyć, nie umierać.
I towarzysz.
W takiej samej klatce, tak samo poturbowany, tak samo zdezorientowany.
- Gdzie my jesteśmy, do chuja? - padło pytanie.
Karl odchrząknął, splunął zabarwioną krwią śliną.
- Liczyłem, że jesteś już zaznajomiony z tym kurortem i mógłbyś mnie oprowadzić, ale cóż. Na służbę też, widzę, nie ma co liczyć, a pokojówki powinno się wychłostać.
Powiedz, dobry człowieku, czy to - wskazał na drugi łańcuch, ten zakończony obręczą
- dzwonek wzywający obsługę? Korzystałeś już z niego?