Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-11-2016, 23:43   #25
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Hannah Richmonde, wieloletnia przyjaciółka April. Matka, żona i kochanka, w tej właśnie kolejności. Czasem pani Blackburn zastanawiała się, jak to się stało, że połączyła je przyjaźń. Jak to się stało, że znosiła jej wariactwa, patrzyła przez palce na pretensjonalność, przymykała oczy na wścibstwo i pobłażała gadulstwu. Gdyby urządzono zawody w plotkowaniu, Hannah na pewno stanęłaby na podium. Pani Richmonde miała rozliczne znajomości, uwielbiała babskie pogaduszki i kolekcjonowała ploteczki. Dotarcie do niej każdej, najmniejszej nawet pogłoski, było tylko kwestią czasu.

Nie zdziwiło zatem pani Blackburn, gdy tuż przed rozpoczęciem obrad w ratuszy, przyjaciółka poruszyła sprawę spotkania, czy też, jak kto woli randki, z Mattem Constanstinem. Prędzej, czy później to pytanie musiało paść.

- To nie była randka - palnęła nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, by uciąć temat. Na szczęście nie musiała rozwijać tematu. Patrick skutecznie ukrócił detektywistyczne zapędy żony.

***

Gdy spotkanie w budynku Rady Miasta chyliło się ku końca, April wymknęła się ku wyjściu. Nie chciała utknąć w przejściu, miała bowiem coś do zrobienia. Tajniak na szczęście nie wpadł na ten sam pomysł. Gdy kobieta zbliżyła się do drzwi wyjściowych, dostrzegła go. Stał w jednym z ostatnich rzędów pochłonięty obserwacją spotkania i notowaniem. Czyżby faktycznie jego zadaniem było zbadanie przygotowania władz na sytuację kryzysową?

- Kto by pomyślał, że wielki biznes tak się zainteresuje losem małego, zapyziałego Wiscasset - zagadnęła pani Blackburn zachodząc mężczyznę od tyłu.

Tajniak obrócił się nieco zaskoczony, najwyraźniej sądził, że nie rzucanie się w oczy świetnie mu idzie.

- April Blackburn, miło mi.
- Gabriel Sanders z COMLINK Limited co. .- odparł po dłuższej chwili przypatrywania się April i milczenia. Spojrzał na radę miasta i dodał.-Trzeba szukać nowych okazji do rozwoju biznesu i ekspansji na nowe rynki. Kto stoi w miejscu, ten de facto się cofa, panno… pani Blackburn?
- Pani - poprawiła go. - I co, znalazł pan nową okazję do rozwoju? COMLINK… - zawiesiła głos - Jakoś nic mi to nie mówi - przyznała zgodnie z prawdą.
- Alternatywne sposoby komunikacji bezprzewodowej. Podobno w okolicznych lasach są z tym problemy.- rzekł Sanders odruchowo sięgając pod marynarkę i podając April wizytówkę.-Obsługujemy instytucje najczęściej, ale jeśli stać panią na nasze ceny.
- To raczej nie dla mnie. - stwierdziła kobieta obejrzawszy wizytówkę. Włożyła ją do kieszeni obiecując sobie sprawdzić to później. - A i burmistrz Spencer raczej nie będzie miała głowy do nowych inwestycji. W końcu nie wiadomo, czy utrzyma się na stołku na następną kadencję.
- Bardziej celuję w tutejszą straż leśną, jeśli mam być szczery.- odparł ze śmiechem Sanders i spytał.-A czemuż to burmistrz miałaby stracić swój stołek. Taka stara wyga?
- Właśnie dlatego, że z niej taka stara wyga. Są tacy, którzy uważają, że temu miastu potrzebna jest świeża krew - odparła pani Blackburn zupełnie szczerze. No bo właściwie czemu miałaby kłamać? Nawet jeśli Gabriel Sanders nie był w rzeczywistości przedstawicielem firmy telekomunikacyjnej, lecz federalnym tajniakiem.
- Pani należy do tych osób?- zapytał zaciekawiony Sanders, po czym spojrzał w kierunku pani burmistrz dodając.- Nie wiedziałem, że jest aż tak nielubiana.
- Skąd mógł Pan wiedzieć, przecież nie jest Pan stąd, prawda? - pytanie zabrzmiało zupełnie niewinnie, ot mimowolne spostrzeżenie.

Prawdziwy pan Sanders, przedstawiciel handlowy, miałby prawo nie wiedzieć takich rzeczy, bo i skąd. A pan tajniak Sanders… tu trudno było zgadnąć, co pan tajniak wie, a czego szefostwo mu nie powiedziało. Bo też trudno było zgadnąć, co tak naprawdę pan tajniak Sanders robi w małym, przaśnym Wiscasset. Sprawdza przygotowanie władz w kryzysowych sytuacjach? Szpieguje kogoś? Szuka zjawisk paranormalnych? April gubiła się w domysłach. Nigdy nie należała do zwolenników teorii spiskowych, a jednak ta sprawa nie dawała jej spokoju.

- Jeśli o mnie chodzi, ostatnio coraz częściej rozważam, czy nie byłoby to dobre wyjście.
Sanders przesunął spojrzeniem po sali. - Czy to z powodu ostatnich wypadków zmieniła pani zdanie, albo tej kwestii niedźwiedzia ludojada? Uważa pani, że w Wiscasset zrobiło się… niebezpieczniej?
Po czym spojrzał na samą April dodając. - Nie jestem tu długo, ale póki co miasto zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Ale chętnie się dowiem o miejscach, których winienem się wystrzegać.
- Nie, sprawa niedźwiedzia akurat nie wpłynęła na moją sympatię, lub jej brak do pani burmistrz.Przeważają zupełnie inne kwestie. - wyznała, nie wdając się zbytnio w szczegóły - Wiscasset to spokojne miasteczko, ale - jak już mówiła straż leśna - raczej wystrzegałabym się lasów. Nie wygląda mi pan na myśliwego, byłby pan łatwym kąskiem dla dzikich zwierząt.
- Pozory mogą mylić. Zdarza mi się polować na urlopach w Kolorado.- odparł z uśmiechem Sanders i znów spojrzał na przemawiającego akurat Seana.- Ale nie wiem czy akurat na tego niedźwiedzia będę polował. Konkurencja jest spora, a ja… nie jestem na urlopie.
- No i nie ma pan strzelby, a bez tego może być trudno - mówiąc to April uśmiechnęła się pod nosem.
- Cóż… to akurat problem łatwy do rozwiązania w Maine, nieprawdaż ?- dodał z uśmiechem Sanders sięgając pod marynarkę odsłaniając przyczepiony do klapy znaczek NRA….


… którego musiał być dumnym członkiem… lub była to część jego legendy jako handlowca. To tłumaczyłoby poniekąd przywiezienie ze sobą broni palnej w pokrowcach.

- Broń niby zawsze można wypożyczyć, ale jednak nic nie zastąpi własnej, wypróbowanej. Zwłaszcza, jak się idzie na wielką zwierzynę, taką jak grizzly. - zauważyła kobieta. Przykrywka miłośnika polowań chyba nie była skrojona na miarę pana Sandersa. Prawdziwy myśliwy wiedziałby takie rzeczy.
-Jak wspomniałem… z chęcią zapoluję, acz nie na samego niedźwiedzia. Nie lubię tłoku na polowaniu, a widzę, że jest już wielu chętnych na zaszczytną rolę miejscowego pogromcy niedźwiedzia ludojada.- stwierdził niezrażonym tonem Sanders.-Poza tym… ten ulubiony sztucer mam zawsze pod ręką.
Po czym spytał.- A pani… poluje?
- Nie, to nie dla mnie. - rzuciła w odpowiedzi April. - Ojciec parę razy zabierał mnie ze sobą na polowanie, więc wiem, którym końcem się strzela, ale to by było na tyle. Zdecydowanie lepiej sobie radzę z bronią krótką
-Chciałbym to zobaczyć.- odparł szarmanckim tonem Gabriel.-Z doświadczenia wiem, że takie szkolenie od dziecka daje imponujące efekty. Może będzie okazja, by spróbować się zmierzyć na miejscowej strzelnicy ?- spojrzał na przemawiającego jeszcze Seana.-Coś mi mówi, że spędzę trochę czasu w tym mieście.
- Czyżby przewidywał Pan problemy ze zdobyciem intratnego kontraktu? - zagadnęła zastanawiając się, cóż mogą oznaczać jego słowa. - Jeśli tylko będzie kiedyś okazja, chętnie podejmę wyzwanie.
-Zawsze są problemy przy tak dużych i tak kosztownych kontraktach. Dlatego nie załatwiamy spraw przez telefon, czy maila. Najlepiej takie sprawy negocjować osobiście. Przewiduję… tak z trzy… cztery dni?- zamyślił się dość długo Gabriel, po czym znów zerknął na April.- A pani prowadzi jakiś interes ?
- Można tak powiedzieć. - skinęła głową. - Pomagam matce w prowadzeniu sklepu zielarskiego.
- Medycyna ludowa czy coś związanego z Indiami i ruchem New Age?- zaciekawił się uprzejmie Sanders.
- Medycyna ludowa, choć są tacy, którzy nazywają to szarlataństwem - zaśmiała się pani Blackburn. Widząc zaciekawione spojrzenie mężczyzny wyjaśniła - Ludziom nigdy nie dogodzisz..
- To z pewnością dość ostry osąd na temat ludzkości.- zaśmiał się cicho Sanders i dodał.-Ja zaś jestem otwartym na nowiny człowiekiem. Przez rok uprawiałem nawet … pilates. Głównie dlatego, że chciałem zaimponować pewnej Meksykance. Okazało się jednak, że pilates nie ma z Meksykiem nic wspólnego. Cóż… nazwa była myląca.

Czy to zaczynał być flirt, czy tylko się April wydawało? I czy to ona zaczęła, czy pan… dla uproszczenia przyjmijmy, że jednak Sansers? A może pani Blackburn dołączała właśnie do owego mało zaszczytnego grona kobiet ze wściekiem macicy, które w każdym mężczyźnie dostrzegają potencjalnego partnera? Czyżby Hannah miała rację?!

Kobieta potrząsnęła głową odpędzając od siebie natrętne myśl, po czym rzuciła rozbawiona: - Fakt, można się pomylić
- A co można tu odkryć w kwestii jedzenia? Te posiłki w hotelu są bardzo dobre, ale włoskie… chciałbym spróbować miejscowych specjałów. Jakie przybytki kulinarne są warte odwiedzenia w Wiscasset?- zapytał uprzejmie Gabriel.
- Sama chciałabym wiedzieć - zaśmiała się.
- Czyli najlepiej liczyć na domowe jedzenie? Niestety nie znam tu nikogo.- stropił się Sanders.

No bez jaj!” - pomyślała elokwentnie April. To już na pewno nie był wytwór jej wyobraźni. Agent, jak mu tam… niech będzie Sanders, najzwyczajniej w świecie próbował się wprosić do niej na kolację. A może nie tylko na kolację? “I co teraz?” - kolejna błyskotliwa myśl. Że też pani ex detektyw zawsze w takich chwilach zamieniała się w podręcznik krasomówstwa!

Może i nawet miałaby ochotę umówić się z Gabrielem Sandersem. Może wyciągnęłaby od niego coś ciekawego na tematem prawdziwych powodów jego wizyty w Wiscasset. Ale po pierwsze, ledwo doba minęła, odkąd spotkała się z Mattem, a za kolejne niespełna 24 godziny czekała ją randka z Rossem. Byłoby wysoce w złym guście przygruchać sobie trzeciego “amanta” w ciągu niecałego tygodnia. Miejscowe plotkary, z Hannąh na czele, nie dałyby jej żyć. Po drugie, nawet jeśli zamierzała wplątać się w sprawę federalnych, nie zamierzała mieszać do tego swojej córki i matki. A tego nie dałoby się uniknąć, gdyby zaprosiła tajniaka do domu. Tak więc w chwili obecnej nie pozostawało jej nic innego, jak kulturalnie spławić adoratora.

Nie dane pani Blackburn było odpowiedzieć na tę zaczepkę. Jak spod ziemi wyrosła obok nich Hannah. Jeszcze nigdy April nie cieszyła się tak na widok wszędobylskiej przyjaciółki.

- Już myślałam, że uciekłaś - rzuciła z uśmiechem pani Richmonde. - Nie ze mną te numery! - dla lepszego efektu groźnie zmarszczyła brew i pogroziła palcem.

Chyba dopiero w tym momencie zorientowała się, że przyłapała tych dwoje in flagranti. Zmierzyła towarzyszącego April mężczyźnie od stóp do głów, puściła do niej oczko, po czym z wrodzonym sobie wdziękiem zagadnęła:
- Czyżbym państwu w czymś przeszkodziła? - To było takie w jej stylu!
- Eee.. to znaczy… właściwie...- tylko tyle zdołał z siebie wydukać osłupiały agent Sanders.

Nie zrażona popisem jego elokwencji April postanowiła przejąć inicjatywę:
- Panie Sandsers, przedstawiam panu moją znajomą, Hannę Richmonde - zwróciła się najpierw do tajniaka, wskazując na rudowłosą kobietę. Następnie kontynuowała przedstawiając go przyjaciółce - Hannah, poznaj proszę pana Gabriela Sandersa. Pan Sanders jest przedstawicielem firmy COMLINK, która chce podpisać kontakt ze strażą leśną na dostarczanie łączności. Właśnie rozmawialiśmy o tej całej aferze z niedźwiedziem.

Mistrzostwo, po prostu mistrzostwo. Za jednym zamachem April zakończyła niewygodny temat, wyplątała się ze zmierzającej w dziwnym kierunku rozmowy i ucięła spekulacje przyjaciółki.
Zaś biedny Sanders został rzucony na pożarcie Hannuy, która korzystając z okazji zarzuciła go kolejnymi pytaniami ledwo dając czas na odpowiedź. Ciekawska przyjaciółka April wypytywała o wszystko skutecznie odwracając uwagę Garbiela od April jak i sytuacji dookoła. Tymczasem pani Blackburn, korzystając z okazji, że przestała być w centrum uwagi, przeprosiła swych towarzyszy i czmychnęła ku wyjściu.


Randka… April już dawno zapomniała, jak one wyglądają. Kiedy ostatnio randkowała, była młoda, głupia, a w kinach leciał The Truman Show. Po seansie zjedli pizzę “u Luigiego” - knajpie, w której nie szczędzili sera i dodatków, a placek był obłędnie gruby. Dereck znał właściciela - Luigiego Poggio, Włocha z urodzenia, kucharza z zamiłowania - więc nie była to ich ostatnia wizyta w tym miejscu. Jedli tam swoją pierwszą pizzę, jedli również ostatnią, na kilka dni przed śmiercią Derecka. Ta swoista klamra kompozycyjna miała w sobie pewien komizm. A przynajmniej miałaby, gdyby nie tragiczne okoliczności.

Randka w remizie z przystojnym strażakiem. Zjazd po ześlizgu, możliwość siedzenia za kierownicą wozu gaśniczego, przymierzenia strażackiego hełmu i kombinezonu. Marzenie niejednej młodej dziewczyny z małego miasteczka. Tyle, że April nie była już młodą dziewczyną, a i małomiasteczkowość raczej z niej uleciała.

Choć, jak twierdził Eddie, to miejsce zwykle tętniło życiem, tego wieczoru świeciło pustkami. Ross był jedynym strażakiem na posterunku. Pełnił nocny dyżur w jednostce, reszta zastępu miała być pod telefonem, gotowa przyjechać, gdyby była taka potrzeba. Ale nagłe wieczorne wezwania nie zdarzały się zbyt często, w przeciwnym wypadku Edward raczej nie wybrałby remizy na miejsce schadzki.

Gdy April wyjeżdżała na studia, budynek remizy nosił ślady bezlitosnego zęba czasu. Teraz, po gruntownym remoncie, przeżywał drugą młodość. Elewacja z czerwonej cegły, ciemna dachówka, bielone krokwie i stolarka okienna komponowały się w sposób miły dla oka. Gdyby nie troje dużych drzwi do garażu, wielkość samego budynku, a także zaparkowane wozy strażackie, można by go wziąć za schludny domek na przedmieściach.


Wnętrze również robiło wrażenie. Była szatnia z rzędem powieszonych na hakach kombinezonów i hełmów, był magazyn kwatermistrzowski, w którym przechowywano sprzęt ratowniczy, był warsztat dla pojazdów, był osławiony ześlizg, była też siłownia, w której dzielni strażacy podtrzymywali swą doskonałą formę. Wreszcie była przestrzeń socjalna, w której zaznawali krótkich chwil relaksu w oczekiwaniu na kolejny alarm. Mogli coś sobie ugotować, w spokoju zjeść, ale też pooglądać telewizję, powylegiwać się na kanapie, pograć w rzutki, czy bilard.


Bilard nigdy nie był ulubioną grą April. Może dlatego, że nigdy dobrze w niego nie grała. Wiedziała, którym końcem kija uderzać i do czego służy biała i czarna bila, ale jej gra opierała się raczej na “hit and hope” aniżeli jakiejkolwiek strategii. Mimo to nie oponowała, gdy Ross zaproponował partyjkę.

Bile toczyły się po stole, a oni grali w “Jeszcze nigdy...”. Gdy Ed stwierdził, że jeszcze nigdy nie miał wypadku samochodowego, April musiała wypić łyk swojego Red Ale. Gdy Ava była mała, państwo Blackburn jadąc na wakacje uczestniczyli w karambolu na autostradzie. Kilka osób miało urazy szyi i kończyn, im się na szczęście nic nie stało.

April z kolei wyznała, że jeszcze nigdy nie uczestniczyła w bójce. W odpowiedzi Ross uśmiechnął się pod nosem, po czym łyknął lemoniady. Będąc na służbie nie mógł sobie pozwolić na nic mocniejszego. Pani detektyw aż uniosła brew ze zdziwienia. Nie podejrzewała strażaka o zamiłowanie do przemocy. Jak się okazało, nawet w takich okolicznościach nie przestawał być czarujący i rycerski. Ten jeden jedyny raz, kiedy komuś przywalił, był w obronie zaczepianej dziewczyny.

Gdy Eddie przyznał, że jeszcze nigdy nie namalował graffiti, pani Blackburn kolejny raz musiała się napić. To była jedna z tych bardzo wielu, bardzo głupich rzeczy, które zrobiła w młodości za namową i w towarzyskie Sean’a Watsona.

Żadne z nich jeszcze nigdy nie zrobiło sobie tatuażu, nie kochało się w swoim nauczycielu, nie utknęło w windzie ani nie trafiło do aresztu. Również żadne z nich nie prowadziło pod wpływem alkoholu. Ross zażartował, że to było do przewidzenia, w końcu mundur zobowiązuje.

W końcu, przy którymś z kolei wyznaniu gra nabrała pikanterii. April musiała się napić, gdy Ross wyznał, że jeszcze nigdy nie całował osoby tej samej płci. Ona całowała, koleżankę z roku, Marthę Mayer, na imprezie w szkole oficerskiej. Wypiła również, gdy Eddie stwierdził, że nigdy nie robił TEGO w miejscu publicznym. Dość powiedzieć, że z owego seansu “The Truman Show” April i Dereck nie wynieśli zbyt wiele. Skupili się raczej na byciu w kinie, aniżeli oglądaniu filmu.

Edward Ross również nie był świętoszkiem. Napił się, gdy pani Blackburn przyznała, że jeszcze nigdy nie miała przygody na jedną noc. Podobnie uczynił, gdy powiedziała, że nigdy nie pokazała się nago w miejscu publicznym, a także, gdy stwierdziła, że nigdy nie fantazjowała o nikim tu obecnym. Może i było to nieczyste zagranie, ale czegóż nie robi się, żeby wygrać.

Ostatnie wyznanie padło z ust strażaka. Stwierdził, że jeszcze nigdy nie całował policjanta. April uśmiechnęła się pod nosem, po czym dopiła swoje piwo. Przegrała, choć może lepiej powiedzieć, że zajęła zaszczytne, drugie miejsce. W tym momencie Ross również wyzerował swój napój. Na zaciekawione spojrzenie kobiety odpowiedział tajemniczym uśmiechem, po czym pocałował ją.

To było coś, czego się nie spodziewała. Było to również coś, czego od dawna jej brakowało. Nie broniła się, nie uciekała, odwzajemniła pocałunek. A potem… potem było zupełnie jak w filmie “Alfie”, w tej słynnej scenie z Judem Law i Nią Lon. No, może z tą różnicą, że w tle nie lecieli The Isley Brothers śpiewający “For The Love Of You”.


Ona i on. Dwa ciała zagubione w symbiozie ekstazy, w zachłanności ust, w słodkiej woni namiętności. Dwa ciała rozkołysane porządaniem, rozpamiętane dreszczem, upojone westchnieniem. Rozognione spojrzenia, ręce splecione w miłosny warkocz i tętna wespół bijące. Dwa ciała, które stały się jednym.

Nie dane im było jednak nacieszyć się sobą, wejść na szczyt i skoczyć w błogą otchłań. Nim rozpalone ciała ochłonęły, nim z gardeł wydobyło się finalne westchnienie, nim nadeszło słodkie spełnienie, zabrzmiała syrena alarmowa.


Gdy April otworzyła oczy, nie było już remizy ani stołu bilardowego. Nie było też Rossa trzymającego ją za pośladki. Była ona, skołtuniona pościel i przypatrujący jej się z zaciekawieniem Salem.


Chłodny prysznic zmył sen z powiek i wyciszył rozognione ciało. Mocna kawa dopełniła dzieła. Było zbyt wcześnie na śniadanie. Zresztą Aprili i tak nie chciała marnować na nie czasu. Co prawda odprawy mogła dokonać on-line, więc z wydrukowanym zawczasu biletem musiała być na lotnisku tylko na 20 minut przed odlotem. Ale i tak czekała ją prawie godzinna podróż autobusem do Portland i kolejne półtorej godziny lotu do Waszyngtonu. Dość czasu, by zaspokoić głód kupionymi w przydrożnej piekarni rogalikami.

Nim wyszła, pani Blackburn napisała jeszcze list do matki. Wcześniej nie wspominała o swoich planach wyjazdowych, teraz jednak nie miała wyboru. Gdyby zniknęła bez słowa nad ranem, matka dostałaby szału. Nie postawiłaby całej stanowej policji na nogi tylko dlatego, że przepisy nie pozwalałyby jej zgłosić zaginięcia przed upływem doby. Co prawda w ciągu doby April spokojnie by wróciła, ale w żaden sposób nie umniejszyłoby to gniewu Aidy. W sumie nie można jej się było dziwić. Gdyby Ava zniknęła bez słowa na cały dzień i wróciła, jak gdyby nigdy nic, April też dostałaby szału. Matka zawsze pozostanie matką. Niezależnie od tego, jak duże i odpowiedzialne jest jej dziecko.


Krótka notka powinna uspokoić matkę. Tym bardziej, że nie było w niej słowa o wizycie w stolicy. Aida nie lubiła sporadycznych wizyt swej córki w tym mieście. April nawet miała wrażenie, że jej rodzicielka nie lubi samej jego nazwy. Tak jak by Waszyngton był siedliskiem całego zła tego świat. Tak jak by bała się, że któregoś pięknego dnia April tam pojedzie i już nigdy nie wróci.


Wbrew pozorom Portland international Jetport to nie było małe, prowincjonalne lotnisko na krańcu świata. Zresztą, Miasto Lasów nie było przecież dziurą zabitą dechami, lecz liczącą prawie 70 tysięcy mieszkańców największym miastem w Maine. Lotnisko nie było może tak okazałe, jak JFK, czy Reagan National, ani nawet jak jego imiennik w Oregonie, ale i tak mogło się poszczycić sporym ruchem. Prawie 2 miliony pasażerów rocznie to przecież nie w kij dmuchał. Nie bez powodu przecież Jetport w Portland został okrzyknięte najlepszym portem lotniczym w Ameryce Północnej roku 2015.


April słabo się znała na rynku transportu powietrznego. Nagroda przyznawana przez Airports Council International musiała jednak być czymś wielkim w tym światku, bowiem informacje o otrzymanym niedawno laurze ASQ znajdowały się wszędzie, od banerów przed budynkiem, poprzez plakaty i broszury w środku aż po wygaszacze na wyświetlaczach rozkładu lotów.

***

Klasa ekonomiczna to nie była tym, co tygryski lubią najbardziej. Niestety w chwili obecnej April nie było stać na wożenie tyłka niczym lepszym. Na szczęście lot trwał tylko niecałe 2 godziny, a poranki w środku tygodnia nie były obleganym przez pasażerów terminem. Pani Blackburn miała więc względną ciszę i spokój, dwa sąsiednie siedzenia tylko dla siebie, a także sponsorowane przez Americal Airlines darmowe wi-fi i możliwość podłączenia się do kontaktu. Po prostu żyć, nie umierać.


Korzystając z kilkudziesięciu wolnych minut, kobieta przeszperała internet w poszukiwaniu informacji na temat pana Sandersa i jego firmy. Jak się okazało, przedsiębiorstwo COMLINK Limited co. faktycznie istniało. Firmowy profil Gabriela Sandersa zgadzał się z tym, co agent powiedział, poza jednym detalem. anders nie wyglądał na 40 lat, które - według witryny COMLINK - miał. Nie sposób jednak było zweryfikować, czy Sanders, o którym piszą, jest ty, którego April spotkała, bowiem na firmowej stronie nie było zdjęcia pana Sandersa. Była za to informacja, że ma on żonę i dwójkę dzieci.

Również przeszukiwanie portali społecznościowych nie przyniosło jednoznacznych rezultatów. Na facebooku na przykład zarejestrowanych było kilku Gabrielów Sandersów, acz żadnego z tej firmy akurat. Nie mniej i bez przestudiowania jego walla, pani Blackburn była pewna, że Gabriel, którego spotkała, nie pasował do profilu z firmy, do roli 40-latka z dwójką dzieci. Ktokolwiek kroi to przebranie, był nienajlepszym krawcem.



Waszyngton, stolica światowego mocarstwa. Główny ośrodek władzy federalnej, siedziba Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i 174 placówek dyplomatycznych. Prywatnie, dla April, miasto nierozerwalnie związane z najlepszymi i najgorszymi wspomnieniami z jej życia. To tutaj poznała Derecka, tutaj się w nim zakochała, tutaj urodziła mu córkę i ostatecznie to tutaj go pochował. Nic więc dziwnego, że jednym z punktów wycieczki były odwiedziny na jego grobie na Oak Hill Cemetery.


Zaduma, w jaką pani Blackburn popadła przy okazji składania wiązanki na grobie ukochanego, sprawiła, że przez chwilę kobieta żałowała swojej decyzji. Może nie powinna była wymykać się nad ranem, jak złodziej? Może powinna była zabrać ze sobą córkę, by i ona miała szansę uczcić pamięć ojca i odwiedzić rodzinne strony? Ava z pewnością śmiertelnie by się obraziła, zresztą słusznie, gdyby tylko wiedziała o tej wycieczce. Na szczęście dziewczyna miała się nigdy o tym nie dowiedzieć. Jej matka nie przyjechała tu chodzić po cmentarzu i wspominać dawne, dobre i bezpieczne czasy. Przyjechała, by zapewnić sobie i jej równie bezpieczną przyszłość.


Minęło sporo czasu, odkąd pani detektyw po raz ostatni zaglądała do prowadzonego przez Matta O’Donella i Williama Lawsona. Już na pierwszy rzut oka widać było, że panowie nie zmarnowali tego czasu. Lokal, który April zapamiętała jako spelunkę, od której na pierwszy rzut oka pachniało szwindlem, zmienił się nie do poznania. Sam Lawson zmienił się zdecydowanie mniej, nieco przytył, bródka mu posiwiała, dalej jednak nosił się nonszalancko, z rozchełstaną koszulą, burzą rozpuszczonych, teraz już nieco przyprószonych siwizną, włosów i sznurem koralików na ręku i u szyi. Taki… niegrzeczny chłopiec, tyle że pół wieku później.

Z tego, co April widziała, Bill Lawson był typem bawidamka. Rzadko która niewiasta była w stanie oprzeć się jego urokowi buntownika. Podziwiał kobiety, adorował, po prostu uwielbiał, a one uwielbiały jego. Choć w młodości musiał się cieszyć nieprzeciętnym powodzeniem u płci przeciwnej, teraz ograniczał się jedynie do nieszkodliwych flirtów. Chociaż pani Blackburn nie zdziwiłaby się, gdyby mężczyzna przygruchał sobie od czasu do czasu jakąś ryczącą czterdziestkę.

Również pani detektyw należała do grona fanek Lawsona. Uwielbiała z nim rozmawiać, uwielbiała, gdy nazywał ją kwiatuszkiem, choć nie wątpiła, że nie jest jedynym kwiatuszkiem w jego bukiecie. Ot, taka już była jego natura: kochał kobiety, wszystkie, bez wyjątku.

Kiedy więc przy okazji finalizacji transakcji Bill się rozgadał i zaproponował kawę, uległa pokusie bez chwili wahania. Mimo dość swobodnego stylu życia, Lawson należał do tego wymierającego gatunku, jakim byli prawdziwi dżentelmeni. Skoro więc zaproponował kawę, nie chciał słyszeć o tym, by to April po nią poszła do pobliskiej kawiarni. Nie dał się przekonać, że to dla niej ani problem, ani specjalne koszty, i że nie chciałaby go odrywać od pracy. Nie znoszącym sprzeciwu głosem polecił jej rozsiąść się wygodnie na krześle i pilnować dobytku, sam zaś skoczył po coś do picia.

***

Dwie godziny pogawędek minęły szybko, zdecydowanie zbyt szybko. Przez ten czas April zdążyła się podzielić swoimi wrażeniami na temat wsi, pielenia ogródka i ogólnego poczucia marazmu i stagnacji, jakie ogarniało ją czasem w Wiscasset. Emerytura chyba jednak jej nie służyła. Z kolei William Lawson ubolewał nad faktem, że bez detektyw Blackburn Waszyngton nie był już tym samym miastem, co dawniej. Najlepszym tego dowodem była nieobecność Matta O’Donella, który po raz kolejny w tym miesiącu poszedł się użerać z urzędasami.

Rozmawiało się niezwykle miło, jak zwykle zresztą. Nim się jednak pani Blackburn obejrzała, minął cały czas, jaki zagospodarowała sobie na potrzeby nabojowego biznesu i czas jej było wracać.


Podróż powrotna była równie szybka i pasjonująca, co w przeciwną stronę, czyli wcale. Miało to jednak swoje plusy. W samolocie April odespała pobudkę skoro świt, przynajmiej częściowo. Po cichu liczyła na to, że również w autobusie z Portland uda jej się przyciąć komara. Niestety rozgadany pakistański kierowca zniweczył jej niecny plan.

Wobec niemożności zmrużenia oka, pani Blackburn siłą rzeczy włączyła się do niezobowiązującej pogawędki na temat tego jakim utrapieniem potrafią być dzieci, a nastolatki w szczególności. W miarę rozmowy kobieta nawet przestała złorzeczyć na dalekowschodniego gadułę. Nie dane jej było jednak bezpiecznie dokończyć podróży ni rozmowy...

***

Zimne poty, ciemność, a potem szkarłat otulający bezwładne ciało kierowcy niczym całun.

Niech to szlag” - pomyślała kobieta rzucając się ku kierownicy. Kierowcy prawdopodobnie nie sposób było już uratować. Za to cały autobus pełen pasażerów, włącznie z nią, i owszem. Na to, by być wdzięcznym za gadulstwo Yasira, nie było już czasu...
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline