Bernhardt Zingger był pieruńsko zmęczony pieszą wędrówką leśnym traktem. Przystanął przed masywnymi wrotami i zaczął solidnie wachlować kapeluszem. Jego nowo zapoznani współtowarzysze podróży znikali już w drzwiach zajazdu.
- Gdzież oni tak się spieszą? - rzekł do siebie.
- Zamtuz pierwszej klasy to to przecie nie jest.
***
Wnętrze zajazdu sprawiało przytulne wrażenie. Właściciel wzbudzał zaufanie, choć kto wie, co trzymał za kontuarem w razie kiepskiej klienteli?
Dwa kwadranse później Zingger sączył lokalne piwo i zakąszając pajdą chleba ze smalcem konwersował z towarzyszami podróży.
- Rzeczywiście garkuchnia przednia, Axelu. Prawda to - poparł zdanie towarzysza wystukując pustym kuflem o blat stołu talabheimski marsz bitewny.
Gdy skończył posiłek, rzucił resztki na podłogę, aby czarny kocur, który z upodobaniem ocierał się o jego skórzane buty, chwycił jakiś smaczny kąsek.
- Śniadanie może nas mile zaskoczyć. Marzy mi się tylko ... - przerwał gwałtownie słysząc zaśpiewy pijanych woźniców.
- Ciszej, tam do diaska! - huknął w kierunku hultajów.
- O, czym to ja? Wiem ,wiem. Mam wątek... popiliśmy, to może ktoś zagrał by w karty - podniósł głos w nadziei, że ktoś jest chętny na partyjkę krasnoludzkiego gwinta.
- Jest kto chętny?