- Co!? - zaczytany młodzieniec zerwał się na równe nogi i z przestrachem popatrzył na zaczepiającego go Wolfganga. Zmrużył oczy ukryte za grubymi, kryształowymi szkłami i przyglądał się uważnie. -
Ale o co chodzi? Jakie góry? Kto?
-
Ach tak, rozumiem - w końcu do niego dotarło. Przy stoliku, który zajmowali woźnice, jeden z nich wybuchnął głośnym śmiechem, gdy drugi wstając, zahaczył o krzesło i wywrócił się na podłogę. -
Więc ja... Dopiero zacząłem czytać - okularnik schował księgę do torby, którą nerwowo obracał w rękach. Potem wcisnął ją pod pachę. -
Za dużo nie wiem w tym temacie. Ależ już późno. Pójdę już spać. Dobrej nocy.
Szlachcianka obdarzyła Lothara długim, lustrującym spojrzeniem, wcale nie kryjąc się z oceną. Najwyraźniej ta nie wypadła zbyt pomyślnie, gdyż jak na gust szlachcica ukłon głowy jaki wykonała w odpowiedzi na jego powitanie był zbyt płytki. Potem w ogóle nie zwracała uwagi na Essinga, dokańczając swój posiłek, złożony z obgotowanego w winie kurczaka, który spożywała drobnymi kęsami korzystając ze srebrnych sztućców. Szlachcic wdał się w rozmowę z baryłkowatym karczmarzem - ten przynajmniej był na tyle obyty, że od razu przyjął służalczą postawę, co Essinga mile łechtało.
-
Ach wielmożny Panie, wiele rzeczy się dzieje. Chociażby w Blutroch, gdzie wszyscy się pochorowali tak bardzo, że umarli. Przed śmiercią na ich skórze pojawiały się czerwone plamy. Dobrze Paniczowi radzę od takich ludzi trzymać się z daleka. Ale cóż to Waszą Miłość obchodzi, prawda? Ale z pewnością słyszał wielmożny Pan o tym zdarzeniu z Silberwurt! Kobieta urodziła tam dzieciaka z ogonem! Cóż mówię, z trzema ogonami. Nim dwa dni minęły już spalili ją na stosie z przeklętym pomiotem. Sam Teodor Heinzdork, tenże znamienity łowca czarownic dozorował palenie, a to przecie nie minęły dwa miesiące od czasu gdy wydał wyrok na całą wieś, jak jej było? Nie pamiętam. A już wiem! Teufelfeuer! Tak jest. I to za co? Mieszkańcy, co do jednego wyznawcami jakiegoś krwiożerczego boga byli. Sigmarze chroń nas przed takowymi. Mięso surowe wcinali jak moje króliki marchewkę. Tak było. I lasy są niebezpieczne. Paniczowi droga dokąd wypada? Do Aldorfu? To lepiej dyliżans wciąć, chociażby ten od tych dwóch opijusów. Bezpieczniej będzie, niż samemu chodzić. Bo kto w las wlezie, tego zwierzoludzie na kiełbasę przerabiają, tak słyszałem...
-
A cóż ja jestem, żeby o gościach gadać? Przecie oni u mnie, podobnie jak Wy, Wielmożny Panie dopiero z dwa kwadranse siedzą. Ja znawcą charakterów nie jestem albo z wyglądu nie umiem powiedzieć czy człek szkaradny ma charakter czy gołębią naturę. Na przykład na Was patrząc, to uznałbym żeście niezbyt bystry, a przecie wybitny umysł w Waszej głowie siedzi...
Słysząc pytanie Zinggera, kontemplujący swoje wino fircyk odwrócił się. Przez chwilę patrzył na Bernhardta, jakby chciał ocenić jego karciane umiejętności. Podkręcił wymuskany, wąski acz długi wąsik i podniósł rękę w górę.
-
Zagrać? - zapytał z obcym akcentem, który zorientowani w temacie natychmiast przypisaliby do północnego Montfort, ale dla Zingerra brzmiał po prostu bretońsko. -
Qui. Zagramy, ale w co? Bo tego waszego krasnoludzkiego quinta nie trawię. Może kwindecza? Albo piquet? A może w tradycyjny wista?
Stanęło na wiście, do którego dołączyli jeszcze Axel i Leopold. Bretończyk nazywał się Phillipe Descartes i podczas tasowania, rozdawania i samej rozgrywki nieustannie gadał z tym swoim wkurzającym akcentem. Opowiadał, że jest sierżantem najemników księcia Parravonu Eugene de Breville, tylko wojna mu się znudziła i wziął się za podróżowanie i zwiedzanie obcych krain. Zmierzał do Altdorfu odwiedzić starego przyjaciela, krasnoluda Skalfkraga Bargnissona. To wszystko opowiedział, przegrywając dwa rozdania i tracąc 9 szylingów. Kolejne wygrał, zgarniając 5 szylingów. -
A może by podniesieć stawkę? - zapytał.