| Pauline siedziała na wykładzie profesora Smitha, patrząc powątpiewającym wzrokiem na scenę i zajadając się leniwie sałatką, którą zamówiła.
Bardzo szanowała profesora. Miał rozległą wiedzę, doświadczenie życiowe i krytyczny, analityczny umysł. Była z nim znacznie bliżej niż ze swoim promotorem na Oxfordzie, dzielili wspólne pasje i zainteresowania. Ale...
Epifenomeny? Naprawdę? Profesor zawsze śledził szarlatanów, różnej maści „hermetyków”, „gnostyków”, „spiritualistów” którzy mieli „kontakt z nieznanym”, tudzież z „wyższą warstwą rzeczywistości”. Tym razem jednak sam zbliżał się w swoich teoriach niebezpiecznie blisko do owych osobników.
Przedstawił dowody, to fakt, o ile za dowody można uznać zdjęcia. MacMoor nie chciała się wykłócać i nie zamierzała tego robić, ale uważała, że to średniej i wątpliwej jakości materiał dowodowy. Zdjęcia zawsze można było źle wywołać, przejaśnić, nie naświetlić dostatecznie mocno itp. Nie znała się na fotografii i nie była profesjonalnym fotografem, ale była pewna, że gdyby zainteresowała się tematem choć trochę, to byłaby w stanie podważyć teorie Smitha.
Choć, oczywiście, były to teorie fascynujące, nawet jeśli sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, musiała przyznać. Kto nie chciał wierzyć w wymiary równoległe? W duchy, zjawy? W życie pośmiertne? Gdyby profesor Smith miał rację, to okazałoby się, że istoty ludzkie mogą dalej istnieć po śmierci, w nieskończoność. To było... bardzo, bardzo budujące.
Mimo wszystko, zdaniem Pauline, było w tym więcej fantazji niż nauki – i musiała to stwierdzić jako osoba z tytułem nadanym przez uniwersytet.
Gdy profesor Smith skończył swój wykład, Pauline klaskała z innymi, nieco tylko mniej entuzjastycznie niż na samym początku. ~*~
Poranek 6 stycznia 1923 roku Pauline zaczęła od kubka gorącego kakao i kanapki z zółtym serem. W przeciwieństwie do jej wielu znajomych jej mieszkanie było raczej małe – wyjąwszy bibliotekę, oczywiście – i nie zatrudniała żadnej służby. Była wszak kobietą wolną, wyemancypowaną i niezależną. Chciała także dowieść, że pomimo szlacheckiego pochodzenia potrafi wieść normalne życie, jak masa innych ludzi bez jej możliwości finansowych.
Po śniadaniu ubrała się ciepło i poszła do pobliskiego kiosku kupić gazetę. Wróciła z nią do swojego lokum i dopiero wtedy ją przeczytała (wcześniej miała ją zgiętą w pół).
- Mon dieu... – powiedziała po francusku, czytając artykuł na stronie głównej. W pierwszej chwili chciała zadzwonić do profesora i spytać jak się ma, ale zaraz potem zdała sobie sprawę z tego, że skoro jego dom spłonął, to telefon także. Niewiele myśląc, chwyciła za własny i obdzwoniła najbliższych znajomych profesora – tych samych, z którymi kilka dni temu była na jego wykładzie. Umówiła się z nimi na spotkanie w trybie natychmiastowym, po czym zadzwoniła po taksówkę. Szybko się ubrała, nawet nie troszcząc się o makijaż, i wybiegła na zimne powietrze, do samochodu, który na nią czekał. |