Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-01-2017, 23:44   #5
Velg
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
Leżał, a diatrysi o pokaleczonych twarzach bez wyrazu pochylały się nad nim i zaglądały w jego otwarte trzewia, jakby chcieli z nich coś wywróżyć – zupełnie, jakby byli szamanami-wykrzywieńcami.

Czasami starał się do nich coś powiedzieć – zapytać, czy otworzą mu żyły; zapytać, co z jego córką; zawołać któregoś ze swoich – ale samo gardło odmawiały mu posłuszeństwa. Czuł się, jakby gdzieś w gardle morfa wyrosła mu nowa kość. Zresztą, sam umysł, rozgrzany od gorączki i haomy, nie chciał się go słuchać – ale przynajmniej dzięki gorącu nie czuł piwnicznego zimna.

Bardzo chciał, aby spojrzeć w puste oczy diatrysa – i spróbować wyczytać z nich swój los – ale nie potrafił. Kiedy tylko próbował, to od haomy zdawało mu się, że pobłyskują krwawo. Jednak nawet odwrócenie wzroku nie pomagało: ściany z ciemnego kamienia również jarzyły mu się czerwienią w wątłym świetle.

Poddawał się i zamykał oczy, a opadające powieki zdawały mu się coraz cięższe. Czuł, że powoli kończą mu się powody, aby je otwierać. Zawiódł. Kto wie? - może, gdy tu leżał, Proto beznamiętnie obiecywał, że wydadzą go nowemu wielkorządcy Skillthry.

W celi?, pokoju? nie było światła dziennego, a ludzie diatrysów przychodzili zbyt nieregularnie. Ile mijało czasu, gdy wychodzili, zabierając ze sobą kaganek? Może godzina?, może dzień?

Miał nadzieję, że przyjdzie ktoś inny. Jednak jego jedynym towarzyszem – oprócz diatrysowych ludzi – był ktoś inny, wyjący w sąsiedniej celi. Dlatego na przemian bał się i czuł się zdradzony. Bo tak, mógł być złym ojcem: zamknąć nawet >własną< córkę w zamku, aby nie dostała pomysłów. Tak , że >własna< Szirin odmawiała nawet ucałowania ojcowskiej ręki – ale przecież byli >rodziną<, a archigos był ojcem zarówno dla >Szirin<, jak również dla wszystek Jehudan.

Dlaczego więc nikt nie przyszedł? Czy naprawdę tylko dlatego, że diatrysi bronili im przystępu? Czyżby tu, teraz, za murem rozszalały tłum mści się za jego rządy, mordując jego zimków oraz niszcząc jego spuściznę w nich? Może słodkimi słowami dali się przekupić któremuś z radnych, który teraz próbuje popsuć jego krew?

Nie pamiętał za to, ile razy przychodzili do niego już trzej diatrysi. Kiedy jeszcze spał, rozharatali mu brzuch – tak zręcznie, że podejrzewał, że musieli do tego sprowadzić medyka. Teraz, gdy przychodzili, robili to tylko, aby obejrzeć jego rany od środka. Czego szukali? Nie wiedział. Może węszyli, czy wykrzywiło go od wewnątrz? W każdym razie – pytanie, którą padało, znał już na pamięć.

Morf?” - zawsze pytał jeden z nich. „Jeszcze Morf nie” - odpowiadał inny. Nie wiedział, czy się zmieniali – nie odróżniał ich, a był znacznie za słaby, aby się podnieść i ich odczytać numery.

Wtedy – zamieniwszy te słowa – wychodzili, aby wrócić za jakiś czas. Czasami – pomiędzy ich wizytami – przychodził do niego młody, niski diatrysowy człowiek, którego – jak kojarzył – kiedyś przydzielił, aby pomagał diatrysom.

On z kolei był tu tylko, aby wlać w jego gardło haomę. (Może dlatego, żeby uśmierzyła jego ból. Może, aby mogli otworzyć mu – upojonemu – żyły, gdyby się zmorfował.) Kilka pierwszych razy chciał walczyć – i kąsać palce śniadego chłopca – ale jego ciało zapłonęło żywym ogniem. Był zbyt słaby, aby stawiać opór. (Zresztą, wtedy diatrysi usłyszeliby o tym.) Wybrał więc inną ścieżkę: otwierał usta, ale starał się, aby zatrzymać część narkotyku w ustach i wypluć go w kąt, gdy tylko chłopiec wyjdzie.

Jednak – jak się okazało – miało to złe strony. Kiedy – tym razem – któryś z diatrysów zadźwięczał „Morf?”, a drugi sięgnął do jego wnętrzności, zabolało znacznie bardziej niż się spodziewał. Ból rozerwał jawę na cząstki.

I już był gdzie indziej. Umysł mu się rozgrzał myślą, a od rozgrzanych myśli szybował. Jego połamane ciało poruszało się podle jego woli tak samo, jak rydwan podąża za lejcami woźnicy. Przestrzeń wydawała się nieważna – zupełnie, jakby przepychał ciało w górę, przez puste przestwory. Już miał wznieść się ku Słońcu, lecz wtedy niebiosa przeklęły go i strąciły w przestwór, a wtedy on przeklął i niebiosa.

Spadł w odmęty jak deszcz, a jego ciało rozbiło się o twardą ziemię. Zewsząd otoczyły go znajome twarze: paskudna maska Syntyche, melasowy uśmiech diuka, głodne oczy poprzedniego strategosa…, ale wszyscy byli obcy, a nigdzie nie było nikogo z jego ludu. I oni – obcy – wyczuli, że jest inni, zaczęli go jeść tak samo, jak jak jadło ofiarne.

I wtedy – wśród jego krzyków – sen się skończył, a na jego miejsce przyszedł kolejny.
 
Velg jest offline