Franciszek przyglądał się mężczyźnie, zastanawiając się czy ma do czynienia z chorym, przygłupem, czy może właśnie był prowokowany. Z jego twarzy nie schodził pogodny, szeroki uśmiech, a jego swobodnej postawy nie przeszył żaden skurcz mięśnia zdradzający jak bardzo miał ochotę wetrzeć ten brzydki ryj kaprawca w ziemię.
Przywykł do tego… do tych zaczepek i słownych uszczypliwości. Dzieci w szkole nabijały się z jego imienia, nazwiska czy orientacji. Przypierdalały się o wszystko. Nawet o kolor skarpetek.
Matka była łagodną i mocno wierzącą kobietą, wpajała mu, że powinien być ponad to, że powinien z godnością i dumą ignorować śmieci, którzy nie potrafią szanować drugiego człowieka.
Ojciec polecił mu by po prostu dzieciakom wpierdolił i to na tyle mocno by srały w gacie na jego widok.
Rada ojca pomogła w latach młodości… teraz jednak przodował matce.
- Franka od Franciszka - odparł grzecznie, puszczając Markowi oczko. - Jeśli nie lubisz zdrobnień to po prostu mów mi po pełnym imieniu.
__________________ "Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab" |