Eleanor Chamberlain. Pamiętał ją jako starsza matronę, która zwykła chłostać ludzi językiem. Nigdy nie byli szczególnie bliscy – poza posiedzeniami Rady rozmawiali raptem kilkadziesiąt godzin w kilka lat – ale była częścią jego Skillthry.
Rozciągnięta na prostym łożu wyglądała zupełnie inaczej. Nie miała na sobie szat wierzchnich, które dodawały jej postury i autorytetu, więc można było zobaczyć, jak bardzo wątła jest. Przypominała stojącą nad grobem nędzarkę, ale nie – śmierdzącego morfa.
- Morf, morf… – Jednak przygarbiony, nienaturalnie wykrzywiony diatrys otworzył jej żyły z taką samą metodyczną obojętnością, z jaką uliczny sprzedawca ukręcał głowę koragowi.
To było tak bezczelne, że wzięło archigosa z zaskoczenia. Diatrys poruszał się pokracznie – szurając nogami, jakby był niedołężny – a w dość wątłym świetle jawił się archigosowi jak morf. Gdyby Parwiz miał wskazać w tym pokoju morderczego morfa, bez wahania wskazałby diatrysa właśnie. Jednak to radna dusiła się własną krwią, a powykręcane… coś… nawet nie zadało obejrzało jej drugi raz przed zadaniem ciosu.
Jeśli diatrys potraktował tak ją – wątłą starowinę, którą mógłby zwyciężyć ktokolwiek – to co będzie z nimi?… Choć skóra paliła go przy tym żywym ogniem, to szarpał więzy, którymi przymocowano go do łoża, starając się je rozwiązać – albo przynajmniej rozciągnąć je na tyle, żeby jakoś się z nich wyślizgnąć.
- Zostaw – wycharczał, zbierając w sobie siły, aby nakazać coś diatrysowi. Wyszło mu średnio – bardziej charczenie niż przemowa. Jednak diatrys, zastygły w bezruchu jak zwinięta w kłębek żmija, nawet się nie odwrócił w drodze ku następnemu rogowi. - Rozkazuję... – utknęło mu w suchym gardle.
- Tak to się skończy? – ledwo przebrzmiał wycieńczony głos diuka, gdy morf zaskrzeczał „morf, morf...”, a Fizgerald mógł już tylko rzęzić.
W celi nie było już chyba nikogo innego – a jedynie archigos i nieubłaganie sunący ku niemu diatrys. Szur…, szur…, szur…, szur… - wyglądał, jakby z każdym przesunięciem zmagał się ze swoim własnym ciałem. Mimo, że cela nie była duża, to diatrysowi ta droga do łoża zajmowała sporo czasu.
Jehuda bał się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – i wiedział już, że zrobi wszystko, żeby jakoś się wydostać nim powolny, wlekący się diatrys stanie nad nim. Wtedy miał jakąś (choćby nawet najmniejszą) szansę, żeby – czołgając się – przeczołgać się tuż obok niedołężnego?… diatrysa, aby uciec z otwartej celi i spod zakrzywionego ostrza. |