Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-03-2017, 18:13   #5
Kenshi
Konto usunięte
 
Kenshi's Avatar
 
Reputacja: 1 Kenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputację
Pub "The Drunken Duck"
Pine Springs, hrabstwo St. Croix,
22 listopada 1990 roku, wieczór,



"The Drunken Duck" był pubem wyjątkowym z wielu względów. Prowadzony przez rodzinę Harrisów od zarania dziejów, posiadał renomę miejsca rodzinnego, do którego chciało się wracać po ciężkim dniu pracy. I to był fakt. To tutaj czuło się przyjemną, ciepłą atmosferę, a uniesioną od wejścia ręką witano się zbiorowo z wszystkimi w środku. Wes uwielbiał tutaj przychodzić. Zwykle za barem stawał właściciel Johnny, z którym stolarz chodził do podstawówki, albo jego wesoła żona Charlotte i wtedy humorystycznym historiom nie było końca. Tutaj jadało się śniadania, wpadało na lunch, a potem, po robocie, raczyło wybornym, lokalnie warzonym piwem. Wes zresztą uwielbiał zapach tego lokalu - niezmienny od wielu, wielu lat, przypominający czasy, gdy ojciec za dzieciaka zabierał go tutaj na frytki i colę. W powietrzu unosiła się również niemal niewyczuwalna woń drewna, gdyż Harrisowie od czasu do czasu zamawiali nowe meble do lokalu, gdy miejscowi pobili się z przejezdnymi i przy okazji coś zniszczyli. Taggartowi było miło, że w jakiś sposób mógł być częścią tego miejsca, nawet, jeśli były to tylko stoliki i ławy z Woodhaven.

Podszedł do baru i witając się z kilkoma podpitymi kumplami, którzy próbowali go zagadywać, udało mu się w końcu zwrócić uwagę Charlotte, uwijającej się za kontuarem.
- To samo, co zawsze, złociutki? - Zapytała.
- Nie inaczej, złociutka - odparł wesoło Wes, uśmiechając się pod nosem.
Omiótł wzrokiem salę, która pękała w szwach. Znał niemal wszystkich gości, mniej lub bardziej. Jeśli mieszkasz w tak małej mieścinie od zawsze, trudno nie znać kogoś choćby z widzenia. Udało mu się w końcu wypatrzyć wolny stolik pod oknem w głębi pomieszczenia i tam skierował swe kroki. Co chwilę słyszał swoje imię wykrzykiwane ponad panującym gwarem płynącym z głośników klasycznym rockiem, gdy jedna, czy druga znajoma twarz zapraszała go do stolika. Kurtuazyjnie kręcił głową, dając znać, że dziś nie przyłączy się do picia. Nie, żeby nie lubił, bo głowę do chlania miał. Dziś jednak chciał zostać sam. Pomyśleć. Zjeść, napić się do smaku. Odpocząć.
Od ponad miesiąca mieli w Woodhaven masę roboty, co było normalne o tej porze roku, więc produkcja szła pełną parą. Taggart zastanawiał się nawet, czy nie przyjąć kilku lokalnych chłopaków tymczasowo do pracy, ale to okaże się pod koniec grudnia - jak na razie dopinali terminy, choć już zaczęły się nadgodziny. Rozmyślając o robocie, niemal nie zauważył, jak Betty (jedna z kelnerek) doniosła mu posiłek do stolika. Wyglądał i pachniał tak, że Wesowi aż skręcało kiszki.


Podziękował i zabrał się za steka z frytkami, popijając od czasu do czasu idealnie schłodzonym piwem. Nie minęło może pięć minut, jak przy stoliku znalazła się Charlotte.
- Dzwoni ten twój kumpel z hotelu. Woodward. Mówi, że chce z tobą gadać i że to coś ważnego.
Stary, poczciwy Rob. Jak nie mógł dodzwonić się na stacjonarny w domu, bądź telefon komórkowy, to doskonale wiedział, że znajdzie Wesa w "Kaczce", jak skrótowo mówili o pubie bywalcy.
- Że też nie mógł poczekać, aż zjem... - mruknął Taggart i przecierając usta papierową chusteczką ruszył za Charlotte na zaplecze, gdzie znajdował się telefon.

Dość szybko okazało się, że chodzi o hotel. W którym dzieją się jakieś dziwne rzeczy. Rob chciał, żeby Wes zajrzał i sprawdził, o co chodzi, bo on ma kupę roboty i nie może się na tym skupić. A Wes to niby leżał do góry fiutem całymi dniami, tak? Gdyby nie fakt, że znali się ponad piętnaście lat i Rob pomógł mu, gdy ten miał cięższy okres w życiu, nie kiwnąłby palcem, bo miał teraz od cholery roboty w firmie. Ale przyjaźń była najważniejsza, zresztą, tak uczyli go rodzice. Mógł wziąć kilka dni wolnego, przecież Alan się wszystkim zajmie pod jego nieobecność, a wyrwanie się z Pine Springs do hotelu mogło być całkiem niezłym pomysłem.
Z takim przeświadczeniem wrócił do stolika i zajął się stygnącym posiłkiem, zastanawiając się, ile prawdy jest w tym, co powiedział Rob i co mu opowie na miejscu. Oby to tylko nie były jakieś bajeczki o duchach i nawiedzonych domach.



29. listopada 1990,
"Goodrest Inn", hrabstwo St.Croix,


Pogoda była tego dnia paskudna, a wycieraczki z ledwością nadążały ze zbieraniem wody z przedniej szyby. Wes pokonywał krętą i błotnistą drogę do hotelu ostrożnie, ale i dynamicznie, żeby czasem nie ugrzęznąć w zalegającym wszędzie błotku. To było zresztą często utrapienie przyjezdnych, gdy pierwsze, co ich witało na urlopie, który zamierzali spędzić w posiadłości Roba, to spotkanie z wielkim pick-upem Marshalla Hodge'a, tutejszego mechanika i złotej rączki, który wyciągał (i to dosłownie) ludzi z opresji błotnistego podjazdu do Goodrest Inn. Wypadając zza zakrętu, Taggart wystraszył jakieś czarne ptaszysko siedzące na środku drogi i ucztujące na martwym, niewielkim gryzoniu. Ptak ledwo czmychnął przed wozem drwala, a ten tylko pokręcił głową i skrzywił się. Nie cierpiał zwierząt wypadających mu pod koła, albo biorących za pewnik, że ktoś ich ominie, bo przecież siedzą sobie na środku drogi. Minął jeszcze dwa ostrzejsze zakręty i znalazł się na prostej drodze do hotelu. Zostawiając za sobą bramę, zatrzymał wóz na podjeździe, upewniając się, że nie blokuje innym dojazdu.


Zaciągnął ręczny, zgasił silnik i wyskoczył na ulewę ze swojego ukochanego Forda Rangera. Wziął wóz w leasing dwa lata temu i był nim zachwycony. Zresztą, zawsze ufał amerykańskim firmom i jak na razie się na nich nie zawiódł. Sprawdził jeszcze, czy narzędzia na pace są dobrze zabezpieczone przez przeciwdeszczowy brezent i przebiegł się do wejścia. Recepcjonistka wyjaśniła mu sytuację, więc nie pozostało nic innego, jak poczekać na Roba w salonie. Gdy tam wpadł, dostrzegł jakąś blondyneczkę, z którą przywitał się jedynie skinieniem głowy. Od razu widać było, że nietutejsza, więc Wes nie zagadywał, zresztą, nie miał tego w zwyczaju. Podszedł do okna i porozglądał się trochę, na tyle, na ile pozwalały zupełnie zalane przez deszcz szyby. Potem skierował się do niewielkiego barku i nalał sobie whiskey.
- Pani też coś polać? - Zapytał kurtuazyjnie.

Niedługo później, ku zaskoczeniu Taggarta, w hotelu pojawiła się Emma. Znał się z nią praktycznie od dzieciaka, tak samo jak z całą jej rodziną. Nie żeby byli jakimiś wielkimi przyjaciółmi, ale tu i ówdzie trafiali na siebie, a pojawienie się znajomej twarzyczki Wes przyjął z szerokim uśmiechem.
- Cześć, Emma, ciebie Rob też zaprosił w związku z tymi jego "problemami". - Wes uniósł obie ręce i palcami dłoni zrobił niewidzialny cudzysłów. - Chcesz coś? Whiskey? Koniak? Rob jest dobrze zaopatrzony, z tego, co widzę. - Drwal uśmiechnął się i siorbnął alkohol ze szklanki.
Gdy po kilkunastu minutach w salonie pojawili się kolejni nieznajomi, mężczyzna zaczął się nad tym zastanawiać. Czyżby Robbie postanowił w jednym czasie ściągnąć kilkoro ludzi, żeby mu pomogli? Bo z całą pewnością to nie byli hotelowi goście, którzy czekali cholera wie na co i obrzucali innych ciekawskimi spojrzeniami. Taggart na razie tylko im się przyglądał, nie zabierając głosu. Gdy Rob się pojawi, wszystko z pewnością stanie się jasne. No chyba, że będą naprawiać te drzwi do wieczora...

Grobową atmosferę przerwało wtargnięcie jakiegoś oszołoma, który wyglądał, jakby urwał się z psychiatryka. Facet ściskał jakieś książki, a potem spieprzył na górę, jakby przed kimś uciekał, albo mu się przypomniało, że zostawił włączone żelazko.
- Coraz ciekawiej - rzucił Wes, zerkając na Emmę i polewając kolejne whiskey. Co prawda było jeszcze przed obiadem, ale kto powiedział, że o tej porze nie można sobie strzelić kilku głębszych? Tak na lepszy apetyt?
 
Kenshi jest offline