|
Lało z nieba już drugi tydzień i Jan drżał o księgę, prezent Włodkowy. Owinął mu ją co prawda Agabek w nasmołowane płótno i zarzekał, że i przeprawę przez rzekę zniesie bez szwanku, ale serce i tak go bolało.
Jeszcze mocniej zabolało, gdy się okazało, że rzekę iście pokonac muszą, przez Niemen przeprawić się. I to własnymi siłami, gdyż we wskazanym miejsu nie czekał przewoźnik.
Nie, myślał. To się udać nie może.
Ludzie jego tratewki z trzcin zeszłorocznych powiązali, na nich złozyli kulbaki i swój dobytek i do końskich ogonów przywiązali. W wodę nadzy weszli, płynęli koni się przytrzymując.
- Że też nas sikorki jakie nie widzą – zachwycił się Krzesimir sytuacją całą, nim także w odmęty ruszył, owde rozchlapując zdecydowanymi krokami. On także się rozdział, jeno pas zostawił sobie na nagich biodrach, o kształtne jak kolumny nogi obijał mu się falchion.
- Pójdź – Jan popędził psa, do siebie go uwiązując.
Nurt go rychło, siebie próbował kipieli wyrwać i towarzysza wiernego, choć zwierzę to jeno było. Poszedł wyżeł pod wodę, raz się wynurzył i zapadł się znowu. Jan usłyszał krzyk Hamsy, ale puścił końską grzywę, co ją dotąd w garści ściskał kurczowo. Pozwolił swemu ciału opadać i nieść się z prądem, sznurem do siebie uwiązanym szarpał, by Wąchacza do siebie przyciągnąć, a ten drapał i gryzł, psiajucha, w amoku, nie rozumiejąc, że go ratują.
Hamsa znalazł go na piaszczystym brzegu parę godzin później i dobre dziesięć staji w dół rzeki. Jan własnym zimnym ciałem i krwią psa wycieńczonego ogrzewał. Nie rzekł tego chłopcu, bo i sam pewien nie był... lecz gdy już wyżła chciał puścić, bo ten zwiotczał mu w uścisku, jakieś dłonie objęły go w pasie i pociagnęły szparko ku powierzchni.
Choć mokry i wymęczony, promieniał Jan radością i dumą... aż mu ją zmyły kolejne trzy noce nieustającego deszczu.
Kraj mu się ten, ojczyzna Biruty, jawił dziki a nieprzystępny. Bagien pełen a moczarów, rzek rozlanych szeroko. Puszczą porośniętą drzew pełną co starsze były od niego i serce mu napełniały szacunkiem i bojaźnią. Przeklinał, że z ojcem częściej na łów nie jeździł, bo gdyby z lasami się obył, nie byłby teraz zdany całkowicie na swych ludzi w kraju obcym i niegościnnym.
Przynajmniej przewodnik, co ich miał przez najdziksze knieje powieść do dworzyszcza Jawnuty, sojuszniczki dziadowej, czekał na swym miejscu. Gangrel to był, o brodzie czarnej i gęstej i piersi pokrytej misternymi malunkami, ani chybi tzimiskiej sztuki dziełami. Montwił się przedstawił, a poza tem nie odzywał w wędrówca prawie wcale... aż stanęli na miejscu.
- To tu – oznajmił Montwił, a Jan nie powstrzymał się i oczy kułakiem przetarł. Hamsa zsiadł z konia, stanął w błocie przy lewym Janowym strzemieniu i mrugał intensywnie, jakby mu paproch w ślepko wpadł.
Dworzyszcze z dwóch długich chat się składało darnią krytych, a jedna chałupa chyliła się ku ziemi całkiem jak Krzesimir, gdy się łońskiego roku zachlał w Żywcu nieprzytomnie i Jan go musiał doma dotargać. Druga w stanie była niewiele lepszym, i z tej na powitanie wykuśtykał ku nim jakowyś dziadyga, a po chwili dołączyła do niego starka w wytartej wilczurze i dwóch młodzików.
- Imponująca siedziba – oznajmił Krzesimir w zapadłej ciszy.
|