Dziewoja chciała z Jankiem skakać przez ogień i gzić się w krzakach. Teraz go ciągneła do ognisk. Jan do dziewczyny przemówił, żeby przy Chorotce usiadła. Palcem go wskazał. Mówi, że to jego przyjaciel i miło go zaskoczy. Skakać przez ogień nie będzie złe wspomnienie z dzieciństwa. Chorotce niech powie o Janie ze Skrzynna. Radość mu sprawi a on Jan zaraz do niej wróci.
- A bo to ja kostur sękaty, by przy starcu w weselną noc siedzieć? - odparła dziewoja, a na wzmiankę o złych wspomnianiach, które jakoby wzbraniają jej wybrankowi skakać przez płomienie, skrzywiła się z niesmakiem.
- Wynagrodzę ci to za chwil kilka. Nikt takiego skarbu nie odstawi na długo. Wrócę za pieśń lub dwie. Potańcujemy w milszy sposób.
- Jak nie ty, to kto inny - rzuciła lekko przez ramię, i przez to samo ramię przerzuciła grubą kosę ozdobioną kwieciem. - Teraz albo nigdy - przymrużyła oczy jak żbik na gałęzi.
- Zrób jak mówię. Nie pożałujesz tego do końca wieczoru - Jan na dziewkę lekko nacisnął i pocałunek skradł. Bo i wyboru nie miał. Podsłuchiwać chciał - Zrób staremu radochę i mi tylko.. jedna pieśń. - i Jan nie czekając ruszył w swoją stronę. Licząc, że a nóż dziewczynę przekonał. Jeśli nie ze swym ładnym licem i w nocą upojną, poradzi sobie z pewnością. Nie ta to inna.
Tymczasem Montwił i obcy woj miny mieli jakby na stypie siedzieli, nie na weselisku. Mars głęboki przeciął czoła obydwu mężczyzn. Szeptali do siebie, w krzepkich prawicach dla niepoznaki dzierżyli rogi z miodem.
- … a pewnikiem Biruty ciżmy wylizuje brat mój - mówił Montwił. - Żadnego ze szczawia pożytku. Na was wiedziałem, że liczyć można.
- Niedźwiedź pilnować się teraz musi, krzyżactwa się nalazło, to i mnie jeno posłał… a sam by rad zjechał, z tobą uwidział się. Myślisz, że iście coś tu urodzi się?
- Córki lasowi przyobiecał a nie dotrzymał. Źle, żem nie dopatrzył.
- A może rozejdzie się po kościach? - zasugerował woj, ale po głosie znać było, iż nie nazbyt w to wiary pokłada. - Z Samboją mówiłeś?
- Z Samboją nie gadam, chyba że wojna…
Rozmowa gładko zeszła na wojnę poprzednią.
Jan chwilę odczekał czytając myśli wojaka i badając aurę. Po czym podszedł do wojów.
- Witam, ponownie Montwile. Rzec teraz powinienem sąsiedzie. - spojrzał na drugiego wojaka i skinął mu również głową. - Jan ze Skrzynna. - przedstawił się.
- Hmpf - odmruknął Montwił swoim zwyczajem, ale po chwili dodał. - Diabeł, co objął dziedzinę ojcową. A to Merlund, ghul Niedźwiedziowy.
- Miłorad, proszę - odparł tamten. - Miłek.
Janka zdziwiło, że to ghul Trędowatego. Choć nie najmłodszy, był całkiem miły oku i nie nosił żadnych obrzydliwych znamion, którymi naznaczała czesto krew Nosferatu. Ale potem ghul wyciągnął ku niemu prawicę, całą pokrytą kurzajkami. Jan nawet się nie skrzywił. Widział rzeczy w rodzinnych stronach, wielokrotnie gorsze. To drobna zaś wada. Miłek miał szczęście lub krótko służył, jako ghul Niedźwiedzia. Uścisnął prawicę w geście przywitania.
- Chciałbym rzec Montwile, żem nowy w tych stronach. Chciałbym jednak zgody i przyjaźni między sąsiadami. Gościem będziesz zawsze miłym u mnie. Możem i Diabeł lecz takiego lepiej zawsze mieć przy boku. - uśmiechnął się szczerze - Honoru zaś mnie i rodzinie mej nikt nie odmówi. Miłoradzie przekaż wyrazy szacunku swemu panu. Zdaje się i on mym sąsiadem lecz z północy.
- Hmpf - skomentował Montwił, a Miłek rozjaśnił się jak słoneczko, które to zjawisko Jan jeszcze pamiętał.
- A jakże, a jakże. To kiedy nawiedzicie nas? Ilu ludzi macie ze sobą, panie?
- Nawiedzę jak w sprawach okolicznych się rozeznam i o teren oraz ludzi zadbam. Najpewniej nie prędko, bo do odwiedzenia mam również panią Jawnutę. Dziadek Zoltan nakazał szacunki przekazać - Jan celowo wspomniał dziadka. Skoro Jawnuta była pierwszym jego przymierzem. To najpewniej gdzieś w plotkach krążył nawet na północy. - Ludzi kilku mam i sam walczę nie zgorzej. Sądząc po pytaniu i waszych minach gdym podchodził. - zamilknął na chwilę - Problem was trapi, wrogi problem najpewniej. Rzeknijcie coś więcej?
- Widzicie, mości Janie, z rycerstwem Bożym to jest tak: niby nie rodzi się, bo niewiast wśród nich nie ma. A jednak mnoży się na potęgę. Jakby na każdej komturii mieli diabła własnego, co im lepi nowych puszko głowych że słomy zgnitej i mysich bobków… pokonaliśmy ich pięć lat temu, do cna prawie znieśliśmy, a nalazło się zarazy od nowa - naświetlił sprawę Miłek i miodem w rogu zakręcił, by trunek jednym haustem w gardziel wlać.
- Rzekłeś prawie i tu bym szukał przyczyny. Zwycięstwo w walce to etap, do końcowego zwycięstwa ostatecznego. Komturie trzeba spalić lub przejąć w nich władzę. Inaczej ten problem nigdy nie zniknie. Mięć je w garści albo w gruzie. Nie dopuszczać nowych… niezależnych. Wojaków w Europie wielu. Każdy chce ziemi, złota i tytułów. Rycerze zakonni zawsze znajdą chętnych. Będzie ich rzeka, mrowie całe.
- Hm… pf- tym razem wymruczał Miłek, ewidentnie i z rozmysłem Gangrela naśladując. - A ile ty, Diable, żeś bitew wygrał i przegrał?
- Nie rzeczemy tu o bitwach moich. Naukim i prawidła życia pobierał od najlepszych. Rzekłeś, wracają. Ja ci rzekłem czemu. Problem nakreśliłem i możliwe rozwiązanie. Nie rzekłem, że łatwe czy najlepsze. Wygraliście raz, wygracie i drugi. Wojów ziemia ta twardych rodzi.
- Aha - wciął mu się Miłek w słowotok. - Znaczy, niewiele. I tu bym szukał przyczyny - powtórzył jego słowa razem z intonacją i wstał, klepnąwszy Gangrela w ramię. - Porozglądam się nieco… za ślicznotkami.
Dziwnie niewesołym rzekł to głosem.
Jana ghul nie wzruszył. Nie jego sprawa. Gdy Miłek odszedł rzekł do Montwiła.
- Pomoc ci potrzebna? Rzeknij szczerze i otwarcie. Jak i ja teraz mówię.
- Otwarcie? Mądrz się dalej, to cię Niedźwiedź swemu pieszczochowi w kawałkach poda. Albo Samboja krwi do sucha na kamieniu ofiarnym upuści - Montwił nagle zyskał na wymowności, a potem zamilkł równie gwałtownie jak przemówił, oczami wodząc czujnie po rozradowanych biesiadnikach.
- Prawdę rzekłem, oni nie przestaną napływać. Sam Miłek rzekł, że w komturiach diabeł ich lepi.
- Miłek był skaldem. To taki grajek, co bajędy prawi do muzyki. Czasem jak powie co, to inakszej rozumiec to trza. Zamki chcesz burzyć i obsadzać? A jakimi ludźmi? Chyba temi, co ich sam z mysich bobków ulepisz - Gangrel parksnął jak koń i pokręcił głową. - Lipa stoi?
- Szczerość i otwartość. Czasami boli w uszy. Lecz tym cenniejsza jest, bo nie każdy tak rzeknie. Większość nic nie rzeknie, z tego nie użytek. Nic nie powiedziałem o własnoręcznym burzeniu czy obsadzaniu. Za młodym na takie sprawy. Rzekłem co zrobić można. Miłek może Skald i bajarz. Tylko każda bajka ma ziarno prawdy. Oni naprawdę nie przestaną napływać.
- To nie gadaj, czego zrobić nie jesteś władny - Gangrel skrzywił się, jakby zgniłą śliwkę ugryzł. - Stoi lipa?
- Stoi ponoć. Jeszcze przy niej nie byłem. Pani już nam znak dała o swojej obecności.
- Jaki znak? - twarz Gangrela ścięło w jednej chwili jak mrozem.
- Mego człeka napomniała. Połamany bólem leży. Ostrokół chciał naprawić i po drzewo poszedł. Nieświadomi byliśmy jej obecności. I z nią chciałbym w przyjaźni sąsiedzkiej żyć.
Podobno wampir nie może zblednąć. Montwił zbladł jak całun pośmiertny, nawet malunki na piersi mu pojaśniały.
- Nie wiesz o czym mówisz - wyszeptał. - Nie tykajcie drzew. Nie tykajcie ptactwa.
- Dziękuję za radę. Szkoda, że nie rzekłeś mi tego od razu. Powiedz mi bo widzę, że wiesz dużo. Kim ona jest i jakich zasad w kontakcie należy przestrzegać?
Montwił miast odpowiedzi powstał, rozprostował się, rękę wolno przed się wyciągnął.
- To nie twój sługa, chłopię tamto? - wskazał palcem na Hamsę, stojącego pośród tańczących nieruchomo jak żona Lota w słup soli obrócona. - Na co on patrzy?- Jan na Hamse spojrzał momentalnie i sam się poderwał za wzrokiem Montwiła podążając.
Sługa jego, czy też giermek, jak wiedział, że Hamsa wolałby być nazywany, stał nieporuszenie pośród wirujących w uścisku par, plecami do nich zwrócony. Ten bezruch u żywego jak srebro chłopaka był czymś nienaturalnym, Hamsa ledwie był w stanie usiedzieć podczas nauki pisania, a co dopiero pośrodku weseliska.
- Wołaj go! - syknął Montwił i ramię za pień zapuścił, dobywając wielkie toporzysko.
- Hamsa do mnie! Co się dzieje? - Jan był zdezorientowany. Lecz gardło zdzierał jakby się palił, sam dobył miecza i rzucił się w tamtą stronę.
Para tancerzy z wrzaskiem zeszła mu z drogi, kolejna, rozpędzona, wpadła na niego, pchnęła na innych. Jan dostrzegł, że Vlaszy krok zrobił przed siebie na dziwnie sztywnych nogach, muzyka wwiercała się w uszy, ludzie zaczęli krzyczeć, a najgłośniej ryczał Montwił za jego plecami. Dobiegł Jan wreszcie, złapał Hamse za rękę, obrócił ku sobie przemocą. Dzieciak oczy miał zeszklone zachwytem, całkiem jak służka trafiona sztuką uroczną, w której cechowali Patrycjusze. Na ustach uśmiech rozanielony. Nogami ciągle przebierał, i byłby poszedł, gdyby go jan z całej siły nie przytrzymywał.
- Są tu - mruknął Montwił, ledwie rzuciwszy okiem na Hamsę. Od ognisk nadbiegał Miłek.
- Kto i jak zwalczać? Chorotka do nas bronić się trzeba! - wydarł się w stronę ogniska. Liczył, że głos jego tak często słyszany rozpozna. Rozejrzał się czy i drużyna jego która trzymać się miała blisko nadbiega.
- Glande córki wszystkie żonie przyobiecał, że lasowi odda. Tę sobie zatrzymał. To las po nią przyjdzie - mruknął.
- Bijemy się czy oddajemy dziewkę? - spytał poważnie Miłek, a Jan poczuł na ramieniu dłoń miękką jak irchowa rękawiczka.
- Nie podoba ci się muzyka moja, Janie, to idź szmeru listowia posłuchać, a nie weselisko młodym psujesz.
Jan po pytaniu Miłka spojrzał na Montwiła. Był starszy i tutejszy. Dziewki było szkoda ale czy warto i można było stawić czoła owemu lasow.
- Jak walczyć i czy walczyć? - spytał Montwiła - Córki Glande szkoda, on wierny człek Leszego. Obronić chciałbym. - wtedy do Jana dotarł dotyk i słowa Chorotki. Na twarzy Janowej przejętej i niepewnej wykwitł uśmiech. Naturalny nie wymuszony na widok przyjaciela. Choć nie pasujący do sytuacji. Niczym uśmiech szaleńca. - Chorotka nie żartuj. Las po dziewkę idze, pomóż jakoś. - sam nie wiedział co plecie i na co liczy. Co niby Chorotka mógł zrobić jak tu Montwił, nawet się zawahał.