Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-08-2017, 20:17   #2
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Tura 1

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=gzDqCcTeSmY[/MEDIA]
Salisbury. Dobrze zapamiętała spisane w pośpiechu słowa, które doręczył jej kurier. Krótka notka od dawnej znajomej, ducha przeszłości i echa minionych czasów. Dobrego ducha, przyjaznego - tych Charlie nie spotkała wielu na swojej drodze, więc tym bardziej ucieszyła się dostając jasny znak, że jeden z nich ciągle żyje. I z tego co pisał ma się nadzwyczaj dobrze, co też ją cieszyło. Dobrzy ludzie zasługiwali na szczęście. Choć od ich ostatniego minęło sporo czasu, wydawać się mogło że dla nich obu historia potoczyła sie kompletnie przeciwnie. Megan osiadła na stałe w jednej z mieścin-przystanków Ósmej Mili, założyła rodzinę i całkiem nieźle przędła. Charlie zaś wciąż biegła przed siebie, goniąc coś nieuchwytnego i uciekając przed przeszłością. Najmowała się do kolejnych karawan, aż wreszcie trafiła na tę właściwą, dowodzoną przez Herę, choć łysa szefowa powinna się nazywać Hetera - i tak ludzie nazywali ja za plecami. Babsko było koszmarne: złośliwe, bezwzględne i z kilometrowym wężem w kieszeni. Darło też japsko tak głośno, że będąc na tyle kolumny słyszało się bardzo wyraźnie co i do kogo aktualnie ma.

Ale to już było za Charlie, zamknęła następny rozdział i zbierała się do pisania nowego. Tego w Salisbury, mieścinie w południowej Karolinie, gdzie czekała na nią Megan… tylko gdzie konkretnie? Tego już szwendaczka nie wiedziała. Miasto nie było duże, pewnie gdyby się uparła okrążyłaby zamieszkały sektor w przeciągu połowy dnia, lecz nie zmieniało to faktu, że mieszkała tu całkiem spora ilość ludzi. Mijała domu ze światłami w oknach idąc z postoju karawan poprzez główną uliczkę budzącą się powoli ze snu i witającą nowy dzień równie chętnie, co ona maszerowała wśród błota i kałuż - nieodłącznych elementów tego cholernego zadupia. Dobrze, że już nie padało, tyle jej szczęścia. Przez ostatnie dwa chmury rwały się i lało koszmarnie, przez co mieli spore opóźnienia - marnowali czas na wyciąganie wozów z błota i szukanie dróg zdatnych do przejazdu. Tutaj ona się spisała, błądząc na szpicy pośród mokrego listowia, pajęczyn i drobnych gałązek. Dostała za to dodatkowy przydział żarcia, ale i tak czuła się zmęczona. I mokra. Przede wszystkim mokra i zziębnięta. W panujących warunkach wysuszenie ciuchów zakrawało o cud, a te jak wiadomo nie zdarzały się często.

- Nie ma mowy, nie będę czekać! - wśród dźwięków wstającej z nocnego bezruchu osady pojawił się kobiecy krzyk. Głośny, zirytowany i dobiegający gdzieś z przodu.

- Daj spokój Bree, sama nic nie zdziałasz! Nie w taką pogodę! - odpowiedział równie zezłoszczony męski głos. Mgła zafalowała i po paru krokach Charlie zauważyła źródło hałasu.

Trójka ludzi stała przy niskim, parterowym budynku o niebieskich drzwiach i kłóciła się zażarcie. Młoda kobieta w płaszczu i kowbojskim kapeluszu. Stała przy wozie i machając rękami dyskutowała ostro z dwoma mężczyznami.
- Mam to gdzieś Scov, rozumiesz?! - darła się zaciskając pięści, a głos balansował jej na granicy histerii - On ma siedem lat! Nie poradzi sobie sam!

Siwy, starszy mężczyzna zrobił krok do przodu, unosząc pojednawczo ręce na wysokości piersi. Charlie zauważyła wpiętą w klapę gwiazdę szeryfa.
- Ty też sobie nie poradzisz - powiedział, a kobieta się zjeżyła. Szybko więc dopowiedział - Nie sama i nie w tę mgłę. Wiem że to dla ciebie trudne, ale nie możemy tracić głowy bo inaczej ciebie też będziemy musieli szukać.

- To chodź ze mną! Emil by poszedł! - syk kobiety przeszył powietrze. Wyciągnęła oskarżycielsko palec wskazujący i wycelowała nim w pierś rozmówcy - Gdyby Freja się zgubiła też byś siedział z założonymi rękami?

- Gdyby zniknęła wpierw zebrałbym ekipę poszukiwawczą i przeczesał bagna
- odpowiedział spokojnie, robiąc kolejny krok do przodu. Znajdował się już raptem trzy metry od wozu - Tak jak zrobimy teraz, nic na wariata. Martwisz się, to normalne. Jack jest mądrym chłopcem, nie chciałby też abyś z jego winy narażała się na niebezpieczeństwo. Skrzyknę ludzi, weźmiemy psy i pochodnie. Jest rano, większość jest jeszcze w domach, nie trzeba ich będzie szukać - zrobił następny krok i nie przestawał nadawać - Emil zatrzymałby cię teraz, a potem tak. Poszedł na poszukiwania. Działaby według planu, odłożył emocje na bok. Bree… - stanął tuz przed kobietą i położył jej pokrzepiające dłonie na ramionach - Znajdziemy go, nie mógł odejść daleko.

Pod jego dotykiem w kobiecie coś pękło. Zatrzęsła się i ukryła twarz w dłoniach, a ramiona opadły jej przygniecione niewidzialnym ciężarem.
- On ma tylko siedem lat - Charlie usłyszała zduszony łzami głos.

Drugi mężczyzna w tym czasie trzymał się na uboczu, przypatrując się scenie jak i okolicy. Stał oparty o niski płot, z dłońmi wbitymi w kieszenie.
Wydawał się spięty i zdenerwowany, na dłuższą chwilę zatrzymał wzrok na obcej dziewczynie o nietypowym kolorze włosów.
- Skoczę do wieży ciśnień, może Luke jeszcze nie ruszył na polowanie - odbił się od płotu i stanął pewniej na nogach.



Piekło miało różne nazwy i twarze. Niekoniecznie musiało się wiązać z ogniem, rogatymi demonami albo siarką. Czasem bywało takie zwykłe, prozaiczne. Swojskie wręcz. Piekło dnia codziennego, obleczone w niewielkie ciało ledwo sięgające Rosalin do brody - jej prywatna Otchłań, zaklęta w figurce ledwo odstającej od ziemi. Dziecko o twarzy aniołka i duszy najgorszego Upadłego. Niepozorna, wiecznie uśmiechnięta gdy ktoś patrzył, lecz ledwo znajdowały się same, mała diablica od razu pokazywała prawdziwą naturę, zrzucając noszone na co dzień maski.

Nie polubiły się od pierwszego spotkania, choć Blackwater pewnie mogłaby twierdzić, że to Freja nie polubiła jej. Nie wiedziała dlaczego, po prostu dzieciak zapałał do niej niczym nieskrepowaną, ciężką do wytłumaczenia nienawiścią. Mozę chodziło o to, ze związała się z jej ojcem i często gościła w jego łóżku, powoli przenikając nitka po nitce do gobelinu dnia codziennego ich dwuosobowej rodziny? A może chodziło o coś kompletnie innego, nie szło zgadnąć. Zupełnie jakby Indianka miała na głowie nie dość zmartwień.
Tego ranka spieszyła się, objuczona niczym kobyła dobytkiem do niesienia pomocy, kocami i flaszeczkami ziołowych naparów, a ta mała cholera jakby tego nie zauważała. Przystawała co parę metrów, rozglądając się po okolicy jakby czegoś szukała. Dziś dla odmiany nie miała na sobie przeszytego na swój rozmiar munduru, ale odświętny płaszcz i Oscar podstępem zmusił aby założyła sukienkę, co młodej wybitnie się nie podobało. Zrzędziła cały ranek aż do momentu, w którym ojciec szepnął jej coś na ucho. Wtedy westchnęła i pokiwała głową, godząc się na straszny ze wszech miar los. Wyglądała jak normalne dziecko w jej wieku, dziewczynka na oko czternastoletnia. Wrażenie niewinności psuł wielki wojskowy nóż, który przytwierdziła do paska oplatającego wątła talię.
- Uważaj na nią proszę - wciąż słyszała ciche słowa wypowiedziane tuż przy swoich ustach, a także ciepło otaczających ja ramion. Zgodziła się wziąć małą na spacer, aby spędzić razem trochę czasu.
- To dobre dziecko, tylko potrzebuje czasu - kolejne zdania wyskakiwały z pamięci, gdy sapiąc ciężko patrzyła jak jej nemezis stoi wgapiona w ruiny. “Dobre dziecko”... ciekawe od której strony. Może jak spało, albo jadło… albo znikało leakrce z widoku ku uciesze obu stron. Jedyne momenty zakopanai wojennego topora następowały gdy w okolicy pojawiał się czarny, złotooki sierściuch, będący towarzyszem Ros od zeszłej jesieni. Wtedy to przyplątał sie ranny z bagien i już został, zwabiony widmem codziennej michy, systematycznego głaskania i ciepłego kąta przy kominku lub pod kocem.

Teraz niestety go nie było, zostały skazane same na siebie i jakąś nić współpracy, a ta szła opornie. A przecież tyle razy powtarzała, że muszą iść do Paris, młoda lubiła barmankę. Szczerze mówiąc lubiła wszystkich w osadzie. Prócz Rosalin oczywiście.

W końcu gdy już miała się odezwać i pogonić smarkulę, ta ruszyła sie łaskawie i nie patrząc na nią, ruszyła w stronę zachodniego sektora, tam gdzie miały przecież się dostać. Pół godziny temu… no ale po drodze znalazły się trzy wielce interesujące kałuże, dwa motylki, wiewiórka i oczywiście ruiny. Same wspaniałości, żeby to szlag trafił.

- Jeść mi się chce - Freja wydała z siebie ludzki głos dopiero dwieście metrów od celu. Nie patrzyła na starszą kobietę, lecz z premedytacją oglądała mijany cmenatrz pełen wilgotnych, tonących we mgle nagrobków. Dobrze, że przynajmniej już nie padało. Wycieczki w taką ulewę jaka męczyła Salisbury przez ostatnie dwa dni zapowiadała się na katorgę jeszcze gorszą, niż obecność panny Skov. Zanin Indianka zdążyła odpowiedzieć plama cienia na ganku ożyła, wypluwając z siebie wysoką, czarnowłosą kobietę o smutnym spojrzeniu.
Obrzuciła nadchodzącą parkę uważnym spojrzeniem, po czym wycofała się na powrót pod ścianę, stając nieruchomo niczym wycięty ze starych opowieści gargulec. W jej postawie i osobie było coś, co jeżyło włosy na karku, zwłaszcza gdy tak się gapiła spode łba, lodowato. Wzrokiem wypranym z jakichkolwiek emocji.

Młoda jednakże wydawała nie zauważać posępnej aury roztaczanej przez obcą. Obcięła ją od góry do dołu, a drobną buzię rozjaśnił uśmiech radości co do którego Ros miała dziwne przeczucie, że wie skąd się wziął Kobieta na ganku miała na sobie mundur polowy, a zza pleców wystawała jej czarna, oksydowana lufa jakiegoś karabinu. Freja uwielbiała wojskowy szpej… ciągle powtarzała na okrągło, że gdy dorośnie chce zostać Pazurem. Każdego trepopodobnego intruza traktowała z radosną uwagę, zwykle zawracając takiemu głowę i zasypując dziesiątkami pytań. Teraz też ruszyła raźno w kierunku ganku nie spoglądając nawet przez ramię.





Poranek zapowiadał się do dupy - mokry, zimny i z wszechobecną mgłą przez którą nie dało się dostrzec co czeka człowieka za kolejne pięćdziesiąt kroków. Niezbyt udany początek jakiejkolwiek wyprawy, a przecież miało być tak pięknie! W nocy wreszcie przestało lać, męczący okolicę deszcz skończył się równie nagle, co zaatakował dobre dwa dni temu. Zostawił po sobie masę kałuży, rozmoczył ścieżki dzięki czemu tropienie powinno być dziecinną igraszką. No ale ta mgła. W podobnych warunkach dalsze wycieczki odpadały, tym bardziej te w głębsze części bagien. Jedyne co pozostawało to przejść się po obrzeżach i liczyć na fart w postaci zastawionych zawczasu sideł. Los się uśmiechnie coś się w nie złapie - czy to królik, czy wiewiórka. Oby nie wydra. Od wydrzego mięsa Lukas dostawał już niestrawności. Z głodu ściskało go w żołądku. Zapasy skurczyły się, a dostawą świeżego mięsa nie gardził nikt rozsądny. Gdyby udało mu się złapać cokolwiek Free bez problemów przyrządziłaby to w Czapli odpalając mu lwią część i jeszcze dodatkowo jakieś pierdoły. Rozmawiali o tym zresztą ostatnio. Czarnulka żaliła się po cichu, że knajpa cienko stoi jeżeli chodzi o żarcie. Zimowe plony były na wyczerpaniu, wiosenne dopiero rosły na polach i to od niedawna. Raptem miesiąc temu ludzie ruszyli na pola. Pozostawało czekać, uzbroić się w cierpliwość oraz liczyć na dostawy. Dlatego też Benson chcąc nie chcąc poczekał aż niebo zmieni barwę na szary ołów, zabrał kapotę i z wierną bronią na ramieniu zagłębił się w mokrą, zieloną plątaninę ścieżek oraz drzew.
Z początku szło prosto, nie napotkał niczego groźnego. Żadnych śladów bytności zwierzyny, ani wrogów. Z jednej strony budziło to ulgę, z drugiej złość. Musiał iść dalej, głębiej. Sprawdzić po kolei potrzaski i uważać na plecy. Po deszczu, a zwłaszcza pierwszej wiosennej burzy, wyposzczona zimą zwierzyna potrafiła szaleć. Ile razy słyszał wycie wilków dobiegające od strony osady, z odległości zdecydowanie zbyt małej jak na granicę tolerancji zdrowo myślącego człowieka? Każdy był głodny, nie tylko ludzie.

Pierwsze sidła zastawione zaraz na granicy drzew powitały go rozczarowaniem. Przynętę sprytnie wyjedzono, lecz nic nie było na tyle łaskawe, aby dać się złapać w metalową pętlę. To samo spotkało go przy drugim punkcie - tam jednak konstrukcję rozerwano, jakby złapało się coś większego i spanikowane pognało razem z własnością Lukasa w siną dal. Co to mogło być? Sarna? Wilk? A może dzik? Albo aligator. Przez pieprzoną powódź tropiciel nie zdziwiłby się, gdyby jedna z tych kreatur wylazła aż tutaj. Ulewa i czas zatarły ślady, zmieniając je w bajoro równo zalane wodą. Nim podniósł się znad resztek swojej ciężkiej pracy powietrze przeszył wysoki, chrapliwy krzyk, przypominający skargę torturowanego upiora. Mężczyzna przypadł do ziemi i znieruchomiał, na skronie wystąpił mu zimny pot. Znał ten jazgot, gdzieś w okolicy polował Wyjec, na szczęście znajdował się daleko z tego co dało się usłyszeć wśród mgły i wilgoci. Wołanie rozlegało się dalszej części puszczy, tam, gdzie Lukas nie zamierzał się dziś zapuszczać. Zamiast roztrząsać dalsze zagrożenia, skupił się na bliższych obowiązkach, jednak od tej pory w jego kroki wdarła się jeszcze większa ostrożność.

Lepiej sytuacja wyglądała przy trzecim potrzasku - tu los się do niego uśmiechnął. Jeszcze im doszedł do celu usłyszał paniczną szamotaninę między krzakami jeżyn, a gdy się zbliżył zobaczył winowajcę owego zamieszania.
Niewielkie, bure futerko z długimi uszami na widok człowieka zamarło w bezruchu, wybałuszając panicznie złote ślepia. Dyszało ciężko, a mężczyzna widział jak jego drobna klatka piersiowa unosi się i opada w rytmie karabinu maszynowego. Zające miały słabe serca, cała sytuacja musiała przyprawia go stres na granicy śmiertelności. Musiało być już na krawędzi zawału, lecz nim Luke zrobił krok jego uwagę przykuło coś zgoła innego.

W pierwszej chwili wziął to za omam wywołany mgłą, a także wypitymi wcześniej procentami. Wpierw na liściach zauważył krwawe rozbryzgi - pojedyncze, czerwone krople wiszące na zielonych tkankach. Jego wzrok przesunął się dalej, tam gdzie połamane jałowce i powalona sosna. Bystre oko wychwyciło wśród błota i piachu element niepasujący do leśnej przestrzeni.
Pięć bladych, sękatych i brudnych paluchów, przyczepionych do równie brudnego śródręcza. Drobne, wąskie, jakby należały do dziecka lub kobiety. Całość wystawała znad piachu, drapiąc powietrze pod przewróconym konarem. Dopiero widząc to, myśliwy zorientował się, że krzaki połamano w bardzo konkretnym miejscu. Część musiano ściągnąć z okolicy i ułożyć na niechlujnej kupie. Całość zaś zamaskowano, co wywołało nieprzyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Prowizorycznym pochówkiem zajął się ktoś ogarnięty, potrafiący wprowadzić w błąd nawet kogoś takiego jak on, a nie uważał się za laika. Przypatrując się kończynie w pewnej chwili zauważył, że palce poruszyły się nieznacznie. Albo mu się wydawało. Pozostawał jeden sposób aby się o tym przekonać. Lub zignorować nie swój problem, skupiając uwagę na to po co tu w końcu do cholery przyszedł.

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 11-03-2018 o 15:13.
Zombianna jest offline