Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-08-2017, 00:54   #2
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
PROLOGUE: Don't think about elephants


PROLOGUE
DON'T THINK ABOUT ELEPHANTS

We dance for laughter, we dance for tears,
we dance for madness, we dance for fears,
we dance for hopes, we dance for screams,
we are the Dancers, we create the dreams.
~Albert Einstein

Ucieczce nie było końca...

...ale czym było to, przed czym uciekała?

Ciężki oddech dziewczynki znaczył zimne listopadowe powietrze drażniące jej płuca milionem mroźnych ukłuć. Nie wiedziała gdzie jest jej dom, gdzie podziała się mama i tata, przed czym ucieka. Działa czystym instynktem, który pchał dziesięciolatkę w stronę drogi wybudowanej na miejscu dawnego boru dawno pożartego przez okrutny metal. Tam gdzieś byli inni, ci którzy jej pomogą, ochronią ją i sprowadzą znowu do domu, do rodziców jakich zagubiła w tym nieznanym jej miejscu. Tam byli ci, co jej nie skrzywdzą i wszystko wytłumaczą.

Tam nie będzie tych potworów.

Nagle spomiędzy ciemnych drzew nocnego lasu wyrosła droga, jaką od dawien przemierzały dyszące spaliną samochody. Dziewczynka wyskoczyła na jezdnię, ale po kilku susach potknęła się ze zmęczenia i przewróciła na twardą nawierzchnię. Chciała zapłakać z nagłego bólu jaki zapłonął w zdartych kolanach i łokciach, jednak nim jej dziecięce serduszko poddało się temu uczuciu przed oczami dziesięciolatki wykwitła nadzieja.

Światło. Tam było światło!

Zerwała się z klęczek, nagle otrzymawszy zastrzyk energii. Tam było ocalenie, tam było to, czego poszukiwała, a czego bał się potwór. Tam byli ci, wśród których będzie bezpieczna, jacy uratują ją, jej mamę i tatę. Zniszczą potwora jaki pojawił się znikąd.

Biegła co sił, nie zważając już na ból kolan, chcąc dotrzeć do światła jakie było niczym latarnia wskazująca przejście do realnego snu za którym tęskniła, a nikt w niego wierzył.

Jednak kiedy była już blisko światło przygasło, aby po chwili zamrzeć całkowicie, jednak nie pozostawiło dziewczynki w całkowitej ciemności nocy, ale nim zdążyła zareagować, zrozumieć co się dzieje i czemu za wyczekiwanymi wrotami do snu gorzało też inne światło oświetlające drogę silnym strumieniem... było już za późno.


Oślepiony nieoczekiwanym światłem kierowca nie zdążył wyhamować na tej śliskiej od nocnego deszczu nawierzchni.




STEVEN SCOTT

Głosy klientów przebijające się do tego miernego stanowiska pracy Stevena były tego listopadowego wieczoru szczególnie niepożądane.

Młody Scott czuł się poirytowany na wszystko i wszystkich, chociaż powodu takowego uczucia znaleźć nie mógł... o ile w ogóle byłby na tyle zainteresowany jego poszukiwaniem, aby zadać sobie takowy trud. Nie chciał dziś widzieć nikogo, ale nie miał wyjścia - musiał stawić się do pracy, bo w końcu pieniądze nie wezmą się z nieba. Niezależnie od bezsilnej złości jaka go ostatnio ogarniała coraz częściej, gdy tylko przychodził do Red Rose, musiał dostosować się do tej szarej, paskudnej rzeczywistości w jakiej zamknęło go życie, więc bez perspektyw na lepsze jutro dawał się ponieść prądowi zdarzeń. Przychodził więc co wieczór do lokalnej speluny, aby zmoczyć sobie ręce i ubranie nie zawsze odpowiednio ciepłą wodą, jaka zmieszana z płynem do zmywania nieznanej marki prosto z ruskiego przemytu, miała być jego narzędziem pracy.

Jak co wieczór roboczy zdrapywał resztki zaschłego jedzenia z talerzy i starał się doprowadzić "zastawę" do jakiejś formy, uważając aby nie pokaleczyć się o obtłuczone krawędzie kufli po piwie, co już kilkukrotnie mu się zdarzyło, gdy w złości zbyt silnie próbował przemyć jeden z nich.

Zaprzepaścił tak wiele... i gdzie jest teraz? Gdzie do cholery?

Miał ochotę zapalić.

Niedługo przerwa. Została mu tylko jedna drewniana deska do krojenia, do której przykleiły się resztki kiełbasy z dzisiejszego wieczoru, których nikt wcześniej nie raczył usunąć. Mając przed oczyma perspektywę papierosa, Steven przekręcił bardziej kurek z ciepłą wodą, chcąc zalać cholerstwo, aby choć trochę zmiękły kawałki jedzenia nim zdoła usunąć mięso z drewnianej powierzchni, mając do dyspozycji tylko zużytą gąbkę, miernej jakości płyn z przemytu i własne paznokcie. Zastanawiając się ile papierosów pozostało w paczce patrzył beznamiętnie na płynącą z kranu wodę obmywającą brudną deskę i powierzchnię zlewu.

Widział wodę.

Zwykłą wodę.


WODĘ NICZYM TĘCZA

Steven otworzył szerzej oczy, gdy zrozumiał, że miejska woda wypływająca z kranu mieni się kolorami tęczy, przechodząc gradientem w różne odcienie. Chłopak przez moment nie mógł oderwać spojrzenia od tego fenomenu, po przym kierowany jakimś odruchem zakręcił oba kurki, kończąc tym samym spektakl.

I wtedy jego spojrzenie przyciągnęła deska do krojenia, jaka czekała w zlewie na oczyszczenie...


...która teraz wyglądała jakby farba wgryzła się w jej drewno, tworząc na jego powierzchni artystyczne wyobrażenie morskiej wody.



JAMES MACDOUGAL

Nie mógł się skupić na swoim nowym projekcie, bo tym razem nie był w stanie za żadne skarby oddać się pracy w odpowiednim stopniu. Problemem nie była ta grupka nafaszerowanych alkoholem oraz najpewniej jakimś zielskiem, która darła się na całą ulicę przylegającą do magazynu jaki zajmował James. Dobrze, może nie była tym konkretnym problemem odciągającym uwagę mężczyzny od jakże istotnej części (o ile nie całości) jego egzystencji, ale komuś takiemu jak on ten jazgot powodowany przez kretynów na zewnątrz powodował chęć wystrzelania towarzystwa. Tym razem jednak to nie "czynnik sąsiedzki" sprawiał problem. Tym razem sprawa była naprawdę poważna. Oczekiwał niespokojnie na pojawienie się przy nim Furii, która towarzyszyła mu codziennie w smutkach i radościach, która co noc grzała łóżko swojej miłości i witała go w nim ukazując pełnię powabu swego rozgrzanego ciała...

Teraz jednak jej nie było. Zniknęła tuż po śniadaniu i nie pojawiła się nawet do listopadowego wieczora, jaki przed godziną opadł na Chicago.

James czuł, że coś jest nie tak, ale za nic nie mógł zrozumieć tego odczucia. Co było nie tak? Niemniej żaden prymitywny instynkt nie krzyczał, aby uciekał, a jednak... Jednak coś było nie tak, zaś brak możliwości zrozumienia drażnił mężczyznę.

Jazgot z zewnątrz sprawił, że James skrzywił się wyraźnie. Nie dość, że Furii nigdzie nie było, to jeszcze ci na zewnątrz wyraźnie chcieli posmakować złości właściciela magazynu. Z jednej strony chciał on w tym momencie rozprawić się z dzieciarnią (wiek nie był ważny oczywiście), jednak z drugiej zastanawiał się czy nie powinien bardziej skupić się na poszukiwaniu ukochanej. Co jeżeli stała się jej krzywda lub po prostu zabłądziła? Co jeżeli ktoś ją porwał?

James bezwiednie ścisnął śrubokręt trzymany w dłoni, jaki był jednym z narzędzi potrzebnych mu... do wszystkiego, a który dziś opuszczał jego dłoń jedynie na krótkie chwile; dzisiejszego dnia wszak próbował zmienić wyrzucone na śmietnik niesprawne urządzenia w coś przydatnego. Zamyślony ledwie zauważył, że stary śrubokręt przestał odciskać swoją wagę w jego dłoni, jak i James zaczął czuć pod palcami coś zgoła innego niż ogryziony plastikowy trzonek.

Czuł miękkość, a ta nagła zmiana zmusiła go do spojrzenia na dłoń, w której jednak już nie było metalu...


...tylko świeże płatki fiołków.



SHAYA MARDOCK

Shaya jechała taksówką na spotkanie z nowym pracodawcą, z jakim tego wieczora miała ustalić szczegóły ich współpracy, która będzie się ciągnąć w trakcie następnych miesięcy. Allan Green, młody acz znany i ceniony fotograf, skontaktował się z kobietą, gdy poszukiwał modelki, jaka będzie pozować na potrzeby jego sesji fotograficznych, mające być utrzymane w konwencji ukazania postaci kobiecej w różnych jej sylwetkach - "Jak natura ma pory roku" powiedział jej podczas ostatniego spotkania, na którym podpisywali umowę. Płaca była zacna, a sam artysta obiektywu zdawał się posiadać wielkie pokłady zapału jeżeli chodziło o jego pracę.

Co do reszty będzie musiała dopiero się przekonać na własnej skórze, jako że artyści bywają bardzo... ciężcy w obyciu, o ile w ogóle da się z nimi współpracować.

Ciemne chmury na wieczornym niebie zwiastowały deszcz tej listopadowej nocy, w który przyjdzie Shayi wracać do domu. Pocieszające było, że po prostu zadzwoni po taksówkę i nie będzie zmuszona moknąć przez całą drogę ze spotkania jakie odbędzie się w studio fotograficznym Allana. Przynajmniej tyle dobrego...

...a dziękowała w duchu tej możliwości, gdy już opuściła samochód i poczuła krople spływające po twarzy. Na szczęście musiała jedynie przejść na drugą stronę ulicy, gdzie mieściło się studio zorganizowane na trzecim piętrze w ekskluzywnego apartamentowca. W końcu taki artysta miał swoje standardy.

Miała już zamiar przejść przez jezdnię, gdy do jej uszu doszedł głośny chlupot mierzwionej tafli wody, a gdy spojrzała w tamtym kierunku zobaczyła... rybę taplającą się w płytkiej kałuży deszczówki.

Nie, nie rybę, poprawiła się. Ptaka. Tak, to był...

Ptakoryb?

Stworzenie rozmiarów kota miało rybie ciało, z którego wyrastały skrzydła ptaka, jak i najwyraźniej posiadało także nóżki, co Shaya zauważyła, gdy przemoczone stanęło na nich i otrzepawszy się podleciało w górę. Zwróciło swoje niemrugające oczy w stronę kobiety przekręcając główkę na ptasią modłę, aby po krótkim zawahaniu, gdy najwyraźniej ciekawość przewyższyła strach, ruszyło ostrożnie w stronę nieznajomej.


Stworzenie krążyło powoli wokół Shayi silnie trzepocząc skrzydłami wyrastającymi z ciała obok skrzeli. Kilkukrotnie podczas tej obserwacji jego skrzydła przesunęły się po twarzy kobiety łaskocząc piórami, aż poczuła ona, że zmęczone zwierzę osiadło na jej głowie, wczepiając się ptasimi pazurkami we włosy Shayi, a zimny i mokry ogon niefrasobliwie opadł z plaśnięciem na twarz modelki.


MICHAEL LEE

Mercy znała wody równie dobrze jak i Michael, chociaż z innej strony, nieosiągalnej dla młodego mężczyzny, a jednak to właśnie ten jacht był jego towarzyszem każdej podróży w tonie Wielkich Jezior, które od zawsze posiadały nutkę magicznej tajemniczości. Nieważne jak zostaną zbadane - nigdy nie staną się poznane w każdym calu, chociaż z upływającym czasem coraz mniej pozostawało ten niesamowitości, a nigdy nie wiadomo w końcu co nowego wymyśli nauka, aby spróbować obedrzeć wody z całej ich baśniowej natury. Czy było to dobre?

Mercy nie mogła narzekać na brak wolności, jak i nie mógł narzekać Michael, jednak przyziemność wywierała nacisk także na tej dwójce. Michael przygotowywał jacht na jutrzejsze wypłynięcie, które jednak było nastawione w całości na odpracowanie zobowiązania. Musiał tak żyć jeszcze rok, ale później... później...

Czy on w ogóle był w stanie wyobrazić sobie tak naprawdę co będzie za rok?

Ciężkie chmury nad Chicago napłynęły od strony lądu, ale pierwsze krople deszczu zaczęły już uderzać w pokład Mercy. Nie zapowiadało się na nic poważniejszego, ale niedocenianie natury nie było czymś rozsądnym dla ludzi złączonych z wodami. Michael chciał już udać się do środka jachtu, nie tyle z powodu niechęci do zmoknięcia, ale mając zamiar sprawdzić jeszcze mechaniczną część samej Mercy, gdy jego spojrzenie przyciągnęło poruszenie na wodzie oddalone od niego jakieś sześćset metrów, o ile nie więcej. W tamtym miejscu ciemne chmury były rzadsze, ale to nie ten fakt wzbudził zadziwienie mężczyzny.

Na tafli wody stał człowiek, podtrzymujący się jedynie na rękach.


Michael nie był w stanie określić czy to mężczyzna, czy kobieta, ale fakt pozostawał faktem - osoba uskuteczniała tę akrobację, mając za podparcie nie grunt, a wodę, która falowała silniej niż zwykle dzięki podmuchom wiatru gnającego chmury.


CARL GREYWOOD

Wieczory w Chicago miały swój klimat, który jednak nie byłyby dla Carla tym samym, gdyby nie zawierały w sobie elementu towarzyskiego. Tym razem studencka brać postanowiła umilić sobie listopadowy dzień wypadem na kręgle, chociaż po nich przewidziane zostało odwiedzenie sąsiedniego pubu, gdzie będą mogli spokojnie pogadać przy kuflu piwa. Ani się obejrzeli, a przyjemnie upływający dzień zaczął chylić się ku nocy.

A jutro zajęcia.

Carl pożegnał się z towarzyszami w uczelnianej niedoli, po czym skierował swe kroki w stronę Kampusu. Fred nie udał się z nim na wypad studencki z jakiś tam powodów zdrowotnych, na które narzekał, ale Carl miał wrażenie, że ma to ścisły związek z płcią piękną zważając na rozkojarzenie przyjaciela.

Mężczyzna znał dobrze drogę do swojego miejsca tymczasowego zamieszkania, więc bezwiednie kroczył po ciemniejących ulicach Chicago, jedynie zakrywając głowę kapturem ciepłej bluzy, gdy odczuł spadające z zachmurzonego nieba ciężkie krople deszczu nadchodzącego już od pewnego czasu. Wolał szybko znaleźć się w zajmowanym przez siebie i Freda pokoju, unikając możliwej ulewy, zapowiadanej w radio już dłuższy czas. Codziennie mylili się w swej prognozie, ale kiedyś w końcu się ona spełni, możliwe że właśnie dzisiejszej nocy.

Jednakże to nie możliwa ulewa miała być problemem.

Carl skręcił w boczną uliczkę z zamiarem skrócenia sobie drogi do Kampusu. Przecież wielokrotnie korzystał z tego skrótu, który prowadził go zawsze pomiędzy oszklonymi wieżowcami, aż cuchnącymi szarą pracowniczą rzeczywistością, którą jedynie osładzać mógł ten skromny deptak z zasadzoną roślinnością po obu stronach chodnika, z drzewkami rodem z poradników dla babć ogrodniczych.

Ale ogromne drzewa i leśna ściółka nie były wpisane w ten miejski obrazek Chicago.


Carl stanął jak wryty rozglądając się zdezorientowany, nie wiedząc co mogło się tu zadziać... i to tak szybko. Przecież przechodził tędy dwa dni temu! To niemożliwe!

Jednak gdy spojrzał w górę zobaczył, iż gałęzie i liście tych ogromnych drzew wraz z wysokością zrzucały swoją formę, aby zastąpić ją cementem, cegłą, szkłem czy metalem w momencie wyzbywania się okowów natury; stając się nie drzewami, a znanymi Carlowi chicagowskimi wieżowcami.


 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 15-10-2017 o 21:12.
Zell jest offline