Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-10-2017, 22:22   #5
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Wizytę miała na dziesiątą, ale wyszła z domu dużo wcześniej, żeby nie dojechać cała spocona. I tak było już gorąco. Opony aut zostawiały ślady na asfalcie, tam gdzie ktoś przystanął na dłużej zostawał odcisk podeszwy. Po chwili Liz wyjechała na główną ulicę i włączyła się w rwący potok rowerów, riksz, skuterów, aut i motocykli. W wypchanych do granic możliwości busikach tłoczyli się przyklejeni do szyb ludzie, próbując łapać powietrze jak wyrzucone na brzeg ryby.
Większość miasta leżała na wzgórzach. Na szczęście większość drogi do centrum z Mission District była płaska, a nawet trochę z górki. Dopiero potem musiała podjechać pod Russian Hill. Tu przydawał się napędzany dynamo elektryczny silniczek roweru. Nie wyciągał może oszałamiających prędkości, na płaskim maksimum 30 km/h, ale dawał radę. Jednoślad wykonany z tworzyw sztucznych był w dodatku leciutki i Liz mogła bez trudu podnieść go jedną ręką.
Pokluczyła jeszcze między strefami korporacyjnymi, mijając zamknięte szlabanami i pilnowane przez strażników boczne ulice, i za pięć dziesiąta przypięła rower przez nowoczesnym trzypiętrowym budynkiem. Po wejściu do klimatyzowanego wnętrza Liz odczuła lekki szok termiczny. Otyła recepcjonistka przywitała ją zwyczajowym uśmiechem, doprawionym mieszanką współczucia i zazdrości.

Po chwili Liz mościła się już na kozetce w gabinecie a doktor Cindy Kreidler zasiadła w fotelu, zakładając nogę na nogę. Gabinet wyglądał jak zwyczajny pokój a Kreidler zawsze witała Liz tak jakby wpadła do niej na plotki przyjaciółka i niemal nie było w tym czuć sztuczności. Doktor Kreidler nalegała przy tym, by mówić jej po imieniu. Domowej atmosfery dopełniały kawa i ciasteczka. Kreidler wyjęła notes i długopis. Jak wyjaśniła Liz przy pierwszym spotkaniu, notowanie na komputerze dehumanizuje i uprzedmiotawia pacjentów, sprawiając, że czują się jak w urzędzie. Długopis miał logo Amuse Entertainment - megakorporacji z branży medialnej i rozrywkowej.
Zamieniły kilka słów o pogodzie, po czym Kreidler zapytała swobodnym tonem:
- Więc, Liz, jak ci minął tydzień?

Delayne pomyślała o broni odkrytej u Johna i o mordercy z wiadomości. Oraz o tym, że kariera zespołu utknęła w martwym punkcie. Owszem, po raz pierwszy w życiu była w stanie utrzymać się z muzyki i to było cudowne, ale propozycji koncertów było coraz mniej. W ciągu ostatnich miesięcy grali już niemal w każdym klubie San Francisco i większości miast NoCal oraz sporo koncertów w VR. Jednak zorganizować dużej trasy po całych Stanach póki co się nie udawało. Pracowali nad nowym materiałem, od którego będzie zależeć dalszy los zespołu i Liz wiedziała jedno: że po prostu nie może teraz tego zawalić.

- Tydzień? - umościła się wgodnie w fotelu wpychając do ust maślane ciasteczko. Nie zdążyła zjeść śniadania i zwyczajowo skorzystała z okazji darmowej wyżerki. - Tydzień przeleciał szybko i intensywnie, jak rocker napaloną gruppie.
Przez chwilę szczerzyła białe zęby, ale widząc, że unik w postaci dowcipu nie podziałał na Cindy, spoważniała i wbiła spojrzenie w sufit.
- Myślę dużo o tym nożowniku z wiadomości. Że to może być ktoś kogo znam. Właściwie to jesteśmy związani z tą samą branżą, nie? - Zaśmiała się nerwowo, przygryzła rant wylakierowanego na czerń paznokcia. - Czasem mam wrażenie, że mnie obserwuje. Wiesz, stoi gdzieś w cieniu i się gapi.
- Rozumiem co czujesz - westchnęła Kreidler. - Sama czułabym się nieswojo, gdyby w mieście grasował świr mordujący psychiatrów. Ale obracasz się wśród muzyków i fanów zespołu, prawda? - zapytała retorycznie. - A nawet fanów twojej osoby.
- Tak, pewnie tak - Liz wzruszyła obojętnie ramionami. - Jesteśmy pasożytami. Żerujemy na ludziach. Na ich emocjach. Na ich uwielbieniu. Zależymy od nich.
- Nie określiłabym tego żerowaniem - doktor pokręciła głową. - Dajecie im przecież tyle od siebie. Sama nie wyobrażam sobie życia bez kilku swoich ulubionych muzyków. Tak czy inaczej… z tego co mówiłaś o swoich znajomych, żaden nie wydaje się pasować do profilu seryjnego mordercy. Nie o wszystkich rzecz jasna wiem wystarczająco wiele. Ale ten cały Meloman to chyba ktoś kto nienawidzi muzyków w ogóle, raczej nie znasz takich ludzi. Zostawia dużo śladów, chce coś przekazać światu. Tacy szybko wpadają. Dopóki go nie złapią po prostu staraj się nie przebywać sama z obcymi mężczyznami i nie włóczyć sama po nocy.
- Wiesz co jest zabawnego w seryjnych mordercach? Że koniec końców okazują się uprzejmymi sąsiadami i ugodowymi pracownikami. To kameleony. Nie wypatrzysz takiego dopóki nie zrzuci maski i nie pozwoli ci siebie dostrzec.
- Tak, to prawda. Cichy księgowy. Miły sąsiad. Ale myśląc w ten sposób zaczniesz podejrzewać każdego. W tym mieście mieszka milion ludzi i szansa, że go znasz jest mikroskopijna. Nie kuś losu, tak jak ci mówiłam i nie myśl o tym za dużo, ok?
Liz spróbowała sobie przypomnieć czy John lubi muzykę. Właściwie tego nie wiedziała. Puszczała mu kawałki Mass Æffect i mówił, że mu się podobają, ale może przez grzeczność. W jego mieszkaniu brzęczało czasem radio, lecz wydawał się nie zwracać na nie zbytniej uwagi. Nie podśpiewywał, nie przytupywał, nie gwizdał. Lubił ją, tego była pewna.
Czy mógłby… dla niej… eliminować konkurencję? Ale po co wówczas wycinałby te teksty utworów? Nie, to nie mógł być John. Na pewno nie.
Niemniej ta myśl wydała się Liz tak absurdalna, że aż zabawna. Romantyczne, kurwa, pobudki do zarzynania ludzi nożem. Zaśmiała się w głos. Na krótko, jakby zdała sobie sprawę, że to jednak nie na miejscu.
- Masz rację, nie mogę być takim fatalistą.
Sięgnęła po kawę, zagryzła jeszcze jednym ciasteczkiem.
- Muszę się teraz skupić na zespole zamiast rozdrapywać swój mózg. To jest chyba ten moment, kiedy wszystko się wyjaśni. Wiesz, nasze wielkie być albo nie być. Wszyscy na mnie liczą. To spora presja.
Liz schowała twarz w dłoniach i potarła policzki.
- Mogę… no wiesz, nie podołać.
- Bzdura! - zaprzeczyła kategorycznie Kreidler. - Masz cudowny głos i wyczucie muzyki. I jesteś cholernym scenicznym zwierzęciem, kochanie. Wiem co mówię, widziałam nagranie jednego z waszych koncertów. - mrugnęła do Liz okiem. - Masz szczęście, w przeciwieństwie do większości ludzi żyjesz ze swojej pasji. Po prostu skup się na tym co robisz najlepiej, czyli śpiewaniu. Nie możesz ciągle rozmyślać w kategorii sukcesu - porażki. Nie na wszystko masz wpływ. Nie mniej jednak, sukcesowi można trochę pomóc. Mam wrażenie, że jesteście trochę niedoceniani. Nie znam się na tym za dobrze, ale myślę, że żadnemu zespołowi nie zaszkodziła jeszcze odrobina promocji.
- Muzyka to nie chrupki śniadaniowe a promocja kojarzy mi się z hostessą w przykrótkiej spódniczce próbującej wcisnąć mi bubel - prychnęła Liz i mocniej odchyliła się w fotelu. Wypuściła ze świstem haust powietrza. - Zresztą, chyba nie o tym mamy gadać, ty i ja? Zespół to najmniejszy z moich problemów. Jakoś się kręci.
Pani doktor zapisała parę zdań w notatniku.
- Dobrze to słyszeć, Liz. Zgoda. Więc co teraz nazwałabyś swoim największym problemem?
- No, wiesz… Problemy te same co zwykle. - Liz skubnęła paznokciem skórzane oparcie fotela. - Plus John. Myślę, że on trochę świruje.
- Świruje? - Kreidler się zaniepokoiła. Odkąd Liz opowiedziała jej o relacji z Johnem, psychiatrzyca była wobec tego związku delikatnie sceptyczna. Nie mówiła tego wprost, starała się nie oceniać, ale delikatnie dawała do zrozumienia, że to niekoniecznie najlepszy pomysł.
- Mówię ci to w zaufaniu - podkreśliła. Jeszcze chwile sie wahała czy brnąc w temat. - On ma broń. - I uprzedzając jej dalsze pytania, bo przecież w Stanach posiadanie broni to jeszcze nic nadzwyczajnego, dodała - kureeeewsko dużo broni. Poukrywane w dziwacznych miejscach w całym domu. Jakby chciał się ubezpieczyć, żeby w każdym momencie móc sięgnąć po klamkę. To lekko… pojechane.
Mina pani doktor świadczyła, że się z nią zgadza.
- I bardzo niepokojące - dodała. - Oraz pasujące do jego diagnozy. Liz, wiesz, że obowiązuje mnie tajemnica lekarska. Johnowi też nie zdradziłabym niczego z twoich zwierzeń. Jeśli nadal chodziłby na terapię, a nie zrezygnował po dwóch obowiązkowych wizytach kontrolnych. Spędził pół roku w szpitalu, brał leki, związał się z tobą. Myślałam, że mu się poprawiło…
Pół roku, pomyślała Liz. Niedofinansowany szpital nie był przyjemnym miejscem. Główny efekt terapeutyczny przebywania w nim był taki, że chorzy po wyjściu starali się panować nad sobą, żeby tylko nie trafić tam z powrotem. Nie miała pojęcia, że John był tam aż tak długo. Przy jej trzech tygodniach to wieczność.
- Czy masz jakiekolwiek pojęcie czym on się zajmuje? - zapytała Kreidler.
Liz wbiła wzrok w okno jak gdyby fakt, że zignoruje pytanie doktor Kreidler sprawi, że się ono rozejdzie po kościach. Czując jednak palący wzrok na swojej twarzy wypaliła nerwowo.
- Nie mam, kurwa, pojęcia. Może jest ochroniarzem? To wyjaśnienie raczej nie mprzekonało doktorki, bo uniosła wątpiąco brwi.
Ale Liz zaraz dorzuciła kolejne pytanie:
- I jak to pasuje do jego diagnozy? Co mu właściwie było, ze przymknęliście go aż na pół roku?
Cindy westchnęła.
- Zaraz złamię swoje zasady, ale zrobię to dla twojego dobra. Musisz mi obiecać, że nie zdradzisz się przed nim, że ci powiedziałam. Po tym co powiedziałaś o tej całej broni… rozumiesz. Trochę się boję. O ciebie. I o siebie, jeśli to by wyszło na jaw.
- Ok, ok, obiecuje - zapewniła błyskawicznie Liz. - A teraz powiedz co jest na rzeczy.
- John trafił do szpitala prosto z Alcatraz - zaczęła Kreidler.
Każdy znał tą nazwę. Jeszcze do niedawna najsłynniejsze na świecie więzienie było tylko atrakcją turystyczną. Ale po trzęsieniu ziemi, gdy wiele więzień w całym stanie legło w gruzach a solidne stare mury Alcatraz przerwały niemal bez szwanku, na wyspie w zatoce znów osadzono skazańców. Ponieważ więziennictwo było już od dawna sprywatyzowane, firma zarządzająca więzieniem postanowiła połączyć obie funkcje - i odtąd turyści mogli zwiedzać więzienie z więźniami.
- John w napadzie szału zabił tam współwięźnia - podjęła doktor. - Osadzonego szefa gangu, faceta który rządził zza krat całym miejscem i próbował go przycisnąć. Do Alcatraz z kolei trafił za pobicie. Miał sporo szczęścia, bo ofiara jest tylko w śpiączce, więc nie zostało to zakwalifikowane jako zabójstwo. Wiem o sprawie tyle, że John nie wyraził skruchy i odmówił zeznań. W szpitalu zdiagnozowano u niego silną paranoję i psychozę, ale terapia i leki wyprowadziły go na prostą. Albo dobrze udawał.
Liz przypomniała sobie jedną z nielicznych chwil, kiedy John coś o sobie mówił. Nawet nie minął się do końca z prawdą. Nie powiedział rzecz jasna o bezpośrednich powodach, przez które znalazł się w szpitalu, ani o psychozie, ale raz wspomniał jej zdawkowo o towarzyszącej mu fobii, o wrażeniu, że ktoś go śledzi i obserwuje.
- Kurwa - skwitowała Liz dosadnie. Przekleństwu zawtórowało gwizdnięcie, mogące być zarazem wyrazem zszokowana jak i dyskretnego uznania. - Musiał mieć powody. W Alcatraz pewnie przeżył piekło. Nic dziwnego, że w oddziale zamkniętym wreszcie odetchnął. Bądźmy szczerzy, świrów tam nie brakuje ale zagrożenie stanowią bardziej dla siebie niż dla innych.
Zaśmiała się krótko, urywanie.
- To nawet zabawne. Pewnie byłam najmilszą osobą w jego życiu od dawien dawna. A ja, umówmy się, nie jestem miła. Jestem wrzodem na dupie.
- Bywasz - uśmiechnęła się lekko Kreidler, lecz zaraz spoważniała. - Dla niego jednak jesteś miła, prawda? Od razu zaczęłaś go usprawiedliwiać, zauważyłaś? Musisz zdać sobie sprawę, że nie jesteś w jego temacie obiektywna. To niebezpieczny człowiek, Liz. Może mieć kontakty z gangami. Wiele kobiet wmawia sobie, że ocalą kogoś takiego, nawet przed nim samym, i w efekcie wplątują się w coś z czego później ciężko się wyplątać.
- Z całym, kurwa, uznaniem dla twoich dobry intencji, Cindy, ale nie odetnę się od niego bo miał przejebaną przeszłość. To by było trochę... niesprawiedliwe.
Liz wbiła się głębiej w fotel. Obuta w wyświechtanego glana stopa podrygiwała w rytmie co najmniej żywiołowym. Zgrzytnął nadgryzany paznokieć.
- Pogadam z nim, Ok? Musi wyluzować. Spróbuje wyciągnąć go do ludzi. Może na nasz najbliższy koncert? Pozna moich znajomych, strzeli parę kolejek. Pośmieje się.
Jakiejś jej sie to jednak wydawało abstrakcyjne. John wpisany w kanwę jej rockandrollowego życia.
- Może - pani doktor wzruszyła ramionami. - Na pewno to da ci szansę, żeby dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Tylko z tymi kolejkami ostrożnie. Nie powinien mieszać alkoholu z lekami… o ile jeszcze je bierze. Bo te z recepty ode mnie skończyły mu się raczej dawno temu - westchnęła. - Może spróbuj dyskretnie się jakoś tego dowiedzieć?
- Tak zrobię - zapewniła Liz zgarniając z podłogi plecak. - Widzimy się za tydzień.
- Do zobaczenia, Liz - Kreidler uśmiechnęła się, wstała i podała jej dłoń na pożegnanie. - Uważaj na siebie.

Doktor została w gabinecie a Liz znalazła się na powrót w recepcji.
Z recepcjonistką wykłócał się właśnie jakiś facet, wyglądający na roztrzęsionego.
- … szę pana, przykro mi, nie świadczymy wizyt na kredyt! - tłumaczyła mu kobieta.
- Ale pani nie rozumie, ja naprawdę potrzebuję pomocy! To wróciło!
- Proszę się uspokoić, bo wezwę ochronę!
Liz najpierw zdębiała. Później rzuciła plecak na kontuar i ignorujac rozgorączkowanego mężczyznę zwróciła się do recepcjonistki.
- Eeee, chyba czegoś nie łapię… Nie działacie pro bono, albo, kurwa, sama nie wiem… nie bierzecie przypadków od korpo-glin?
Recepcjonistka spojrzała na nią i drgnęła, jakby Liz przestraszyła ją bardziej od awanturującego się mężczyzny.
- Od policji? - zacięła się na chwilę. - Nie. Od policji trafiają do szpitala.
- A po szpitalu? - wcięła się Liz. - Nie ciągnie się ich terapii nieodpłatnie?
- To... zależy.
- Sprawdź kto płaci moje rachunki - zażądała ewidentnie już wkurwiona.
- Pani wizyty są refundowane - odpowiedziała szybko recepcjonistka.
- Przez kogo? - Liz zerknęła jej przez ramię na holoekran. Był na nim otwarty pasjans. - Chcę zobaczyć stosowny druk. Wyświetl mi go.
Recepcjonistka zaczęła nerwowo stukać w klawisze. Po chwili drukarka wypluła wydruk. Wykaz regularnych wpłat, co tydzień od wyjścia ze szpitala, 50 Eurodolarów za wizytę. I numer konta, z którego wpływały, nic więcej.
Wydruk zniknął w tylnej kieszeni gaci.
Liz poderwała na ramię swój rower i ruszyła do wyjścia. Miała w głowie jeszcze większy mętlik niż przed wizytą.
Żar uderzył w nią taranem gdy tylko opuściła klimatyzowane pomieszczenie. Od razu pożałowała, że nie wypiła kilku szklanek wody dostępnej dla pacjentów. Wcisnęła w uszy bezprewodowe słuchawki. Miała ochotę na jakiś mocny numer żeby wyładować buzującą gdzieś pod skórą złość.

Wiadro miodku wydawało się w sam raz pod parszywy nastrój. Liz uwielbiała surowe garażowe brzmienie Melvins. Kojarzyło jej się z ich pierwszymi muzycznymi eksperymentami w Dead Whore. Dobre czasy. Choć... właściwie czy kiedykolwiek były dobre? Bywały tylko mniej lub bardziej gówniane.

W holofon, zwyczajowo noszony na nadgarstku, wstukała wiadomość do Johna. Jedno ledwie zdanie.
“Wpaść na noc?”
Wskoczyła na rower i zaczęła pedałować do rytmu ciężkich gitar.
Bezwiednie kierowała się w stronę mieszkania Rasco. Znów naszło ją to niepokojące wrażenie, że ktoś się na nią gapi. Czai się w zaroślach albo za winklem.
- Musisz wyluzować, Liz… - burknęła do siebie i wybrała połączenie aby upewnić się, że kumpel nie jest aby w pracy. Rasco odebrał i oznajmił nawet rześkim głosem, że ma popołudniową zmianę.
Świetnie. Jeśli będzie miała szczęście załapie się na kilka zimnych piw. Poza tym w otoczeniu Rasco kręciła się ostatnio ta fixerka. Może ona dowie się co to za numer konta i kto łoży na dobro zdrowia psychicznego Liz Delaney...
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 03-10-2017 o 22:25.
liliel jest offline